Nasze zło wspólne
2011-11-13 14:23:37
To co wydarzyło się 11 listopada po raz kolejny ujawniło wiele palących problemów: frustrację prowadzącą do czynnej agresji w życiu społecznym, żywotności ideologii antydemokratycznych i nie szanujących odmienności i godności innych grup, brak możliwości współ-egzystencji różnych środowisk, całkowite odpodmiotowienie ideologicznych oponentów, jednostronne komentarze mediów różnych opcji itp. W dniu, który mógłby sprzyjać zadumie nad historycznym i współczesnym sensem polskości, ujawnienie się tych złożonych problemów społecznej w dość zwulgaryzowanej formie, powinno podziałać otrzeźwiająco. Nie mam już jednak złudzeń że tak się stanie. Czeka nas raczej wykorzystanie naszego wspólnego problemu do partykularnych politycznych celów. Kaczyński i Palikot jak zwykle wiodą w tym prym. Nihil novi.

Warto jednak na najogólniejszym poziomie zdać sobie sprawę, że ten wymykający się cywilizowanym ramom społeczny antagonizm, który się objawił na ulicach Warszawy, to nasz problem. Problem Polski i Polaków, z którym musimy się systemowo uporać. A nie problem polsko-niemiecki, niezależnie czy uczestniczyli w tych zamieszkach obywatele naszego zachodniego sąsiada czy też nie.

Przekaz Jarosława Kaczyńskiego, że oto Polaków biją Niemcy ( przy zachęcie środowisk lewicowych i bierności polskich władz, rzecz jasna) uważam za uderzający nie tylko w zasady przyzwoitości, ale przede wszystkim polską rację stanu i dobrostan społeczny.

Spór o odpowiedzialność

Przede wszystkim szukanie jakichś symbolicznych paralel do 1918 jest bzdurne. Przybyli zza Odry zadymiarze w żaden sposób nie byli związani z aparatem państwa niemieckiego. Ba nawet w większości nie byli – o ile mi wiadomo – związani z ideologią niemieckiego nacjonalizmu, tylko z ideologiami internacjonalistycznymi. Uproszczony przekaz o walkach polsko-niemieckich jest absurdalny.

Przypomniała mi się przy okazji debata wokół „Złotych Żniw” J.T.Grossa.. Entuzjaści książki twierdzili wówczas, że współcześni Polacy powinni uderzyć się w pierś, zaś wypowiadający się na ten temat w mediach przedstawiciele PIS sugerowali, że „Żniwa” to pokłosie antypolskiej, proniemieckiej propagandy, która chce zrzucić część odpowiedzialności za tamte haniebne i tragiczne wydarzenia na stronę Polską. To nie Polacy, a wybrane jednostki oderwane od struktur podziemnego państwa polskiego i od zdrowej tkanki polskiego społeczeństwa dopuściły się tamtych zbrodni – przekonywali prawicowi politycy i publicyści – wobec czego nie może być mowy o zbiorowej odpowiedzialności narodu polskiego.

Po części można przyznać temu rację ( choć bynajmniej nie w celu zamiecenia pod dywan tych przykrych faktów i refleksji nad ich sensem) z tym, że jeśli PiS byłaby choć trochę konsekwentna w ostrożności przy orzekaniu o zbiorowej odpowiedzialności za zło i tu powstrzymałoby się przed używaniem wielkich kwantyfikatorów typu „Polaków biją Niemcy”. Kiedy lider tej formacji w zależności od politycznych sympatii ( a w gruncie rzeczy od doraźnego politycznego interesu) zmienia perspektywę w kwestiach zasadniczych, jest mało wiarygodny

Problem leży w nas

Wracając do przedwczorajszych wydarzeń, wśród zatrzymanych chuliganów osoby z zagranicy nie były jedyne . W dużej mierze Polaków bili…Polacy. Problem jest wewnętrzny, a nie zewnętrzny. Kaczyńskiemu chcącemu budować swój polityczny kapitał na nawiązaniach do ideologii konserwatywnej polecałbym odświeżenie lektury tekstów szkoły krakowskiej XIX-wiecznych historyków, którzy w sposób trzeźwy źródeł kryzysu polskiej państwowości i wspólnotowości szukali nie w zewnętrznych wrogich siłach, ale przede wszystkim w nas samych, w źle zorganizowanym ładzie społecznym epoki przedrozbiorowej.

Kaczyński zapewne nie mówi tego co mówi pod wpływem wrodzonej germanofobii, ale dlatego, że strategia swoich oponentów jako sprzymierzonych z zewnętrznymi wrogami zdrajców i wykluczenia ich poza wspólnotę trafia na podatny grunt w części społeczeństwa polskiego, którego historia przez minione wieki kształtowała się w warunkach naprzemiennie zagrożenia lub utraty zewnętrznej suwerenności. Tylko, że teraz już tamte geopolityczne warunki w dużej mierze zdezaktualizowały, a traktowanie ich jako generalnych ram prowadzenia polityki trąci myszką i nie odpowiada współczesnym wyzwaniom.

Taka retoryka – na szczęście niepłynąca już z kręgów oficjalnej władzy tylko opozycji- nie tylko pogarsza nasz wizerunek w oczach przedstawicieli innych krajów, ale wywołuje, a przynajmniej wzmacnia, reakcje wśród środowisk radykalnych. Z jednej strony podsyca to nienawiść ze strony radykałów po stronie niemieckiej, z drugiej – poprzez wykluczanie poza wspólnotę prawowitych obywateli pewnej grupy Polaków – prowadzi do część z nich do traktowania polskości z rezerwą, czy wręcz niechęciom. Obszarów wykluczenia mamy już w Polsce co niemiara. Po co dokładać do tego kolejne?

***

Piszę to wszystko jako osoba, która nie była zaangażowana ani w promocję wydarzeń ani w nich uczestnictwo po którejkolwiek ze stron ( choć nie ukrywam, że światopoglądowo bliżej mi do „Kolorowej Niepodległej”) ale przede wszystkim jako ktoś przywiązany do idei polskości, polskiego państwa i budowania w jego ramach inkluzywnej wspólnoty.

W przedwczorajszych wydarzeniach nieco winy ( choć zdecydowanie w różnych proporcjach) można znaleźć po różnych stronach sporu. Jednak najwięcej odpowiedzialności za to, że co roku 11 listopada wygląda tak jak wygląda nie ponoszą ani marginalne grupki narodowców, które zorganizowały marsz ani równie marginalne środowiska radykalnej lewicy, ale przede wszystkim ci mainstreamowi politycy i liderzy opinii publicznej, którzy skupiają się na partykularnych wojnach zamiast merytorycznym sporze i kooperacji wokół kształtu dobra wspólnego.

A także „zła wspólnego” jakim jest uliczna przemoc i jej głębsze społeczne źródła.


poprzedninastępny komentarze