2011-12-04 20:02:59
Edukacja integracyjna jest często rozumiana jako włączenie dzieci niepełnosprawnych do głównego nurtu nauczania i wychowania wraz z innymi dziećmi, a nie pozostawianie ich osobnym segmencie szkolnictwa specjalnego. Integracja jest tu zaprzeczeniem segregacji. Choć na gruncie pedagogiki społecznej edukację integracyjną rozpatruje się na wielu płaszczyznach ( por. D. Al-Khamisy, Edukacja przedszkolna a integracja społeczna, Warszawa 2006, s 114-118 ) najczęstsze rozumienie tego pojęcia jest takie jak wyżej. W praktyce polskiej polityki oświatowej ową integracyjność wyraża tendencja do umieszczania coraz więcej dzieci niepełnosprawnych w segmencie integracyjnym i włączającym, przy jednoczesnym ograniczaniu liczby dzieci uczących się w szkołach specjalnych. Niezależnie na ile uważamy ten kierunek za słuszny ( moim zdaniem taki jest, pod warunkiem, że zastosowane będą z rozmysłem i wyczuciem odpowiednie narzędzia – w klasie integracyjnej służy temu np. dodatkowa obecność pedagoga specjalnego obok nauczyciela przedmiotu) warto pamiętać, że do pewnego stopnia integracja powinna być stosowana także wobec dzieci, które nadal zostaną – choćby ze względu na poziom i rodzaj niepełnosprawności – poza systemem powszechnym, w szkołach specjalnych.
Sam dotychczas bardziej zajmowałem się sytuacją dzieci niepełnosprawnych w ogólnodostępnym i integracyjnym systemie kształcenia, jednak społecznie uzasadnione jest przekroczenie tego horyzontu i podjęcie działań na rzecz włączenia w procesy integracyjne także tych, którzy na co dzień uczą się w szkołach specjalnych, z dala od możliwości kontaktu z pełnosprawnymi rówieśnikami. Ostatnio miałem okazję uczestniczyć w tego typu praktyce w jednej ze szkół specjalnych. Doświadczenie to natchnęło mnie ku kilku refleksjom systemowym. Ale najpierw opis przypadku.
Integracja bez interakcji
Integracja polegała na tym, że do szkoły specjalnej, gdzie uczą się dzieci o zróżnicowanym poziomie niepełnosprawności intelektualnej przybyła grupa uczniów, na oko w wieku gimnazjalnym czy z pierwszych klas szkoły średniej, wyselekcjonowana przez fundację zajmującą się integracją przez sport i kulturę. Integracja polegała na tym, że dzieci otrzymały arkusze papieru, z których mieli odrysowywać z matrycy a następnie kolorować motyle, a ich część miała być powielona na szkolnej ścianie. Pomysł jak najbardziej trafny. Tyle, że w praktyce ujawniły się słabości. Na kilkunastoosobową grupę gości przypadła tylko trójka dzieci ze szkoły, która była gospodarzem. Uczniowie ci usiedli z brzegu w swoim gronie, a reszta w małych grupkach w innych częściach korytarza. Słowem: nawet podczas zajęć z integracji doszło do samorzutnej dezintegracji w przestrzeni, w której zetknęły się dzieci. Uczniowie ze szkoły specjalnej pracowali de facto osobno i osobno uczniowie z zewnątrz. Poza tym każdy pracował sam, ewentualnie w parach. Efektem był niemal zanik interakcji między obydwoma grupami, która mogłaby właśnie stanowić instrument integracyjny.
Gdy nauczycielka która zaprosiła mnie do pomocy tego dnia, powiedziała, że tak właśnie wygląda źle zorganizowana integracja, powiedziałem to pani z Fundacji która przywiozła młodzież i zasugerowałem, że może wystarczyło jednak jakoś dzieci wymieszać ze sobą, by przez ten krótki czas się choć trochę poznały. Ona od razu skoczyła do swoich podopiecznych i zasugerowała, żeby ci którzy skończyli, przysiedli się do uczniów ze szkoły specjalnej i wraz z nimi malowali na wspólnym kartonie. Tak też się stało – część młodzież pracowała obok siebie, zawiązały się między innymi rozmowy itp. Nie wiem czy jestem dość wnikliwym obserwatorem, ale wydaje mi się, że wzajemny stosunek dzieci z obydwu grup był życzliwy i integracja, choćby krótkotrwała, była możliwa.
Jednocześnie jej potencjał wciąż był ograniczony. Pierwszym ogranicznikiem był czas – czy w ciągu godziny zajęć można się poznać, zrozumieć? Raczej nie. Drugim ogranicznikiem było to, że dzieci z jednej grupy było kilka razy więcej niż z drugiej, przez co część była wykluczona z bezpośredniej możliwości integracji.
Do czego należałoby dążyć?
Moim zdaniem:
po pierwsze – do tego by od początku dzieci ze sobą były wymieszane i angażowane do tych samych, wspólnych zadań.
Pod drugie, dobrze byłoby aby były to zadania zespołowe, ale z jednej strony do wykonania w małych zespołach ( duża grupa może nie sprzyjać bardziej osobowym relacjom), a z drugiej – by nie były zbyt trudne ( by każdy mógł je z grubsza wykonać i nikt nie czuł się gorszy),
Po trzecie, dobrze byłoby gdyby liczba dzieci z dwóch szkół była w miarę symetryczna, by każdy mógł uczestniczyć w bezpośredniej integracji;
Po czwarte, by spotkania odbywały się nie jednorazowo, ale co najmniej kilka razy – wówczas jest szansa na stworzenie nieco trwalszej więzi między jednostkami.
Po piąte, ważna wydaje się integracja nie tyle w czasie pracy ( czyli w przypadku dzieci – w czasie nauki) tylko w czasie wolnym, a więc na przykład wówczas gdy dzieci jedzą razem posiłki czy oddają się rozrywce. Duże pole działania dają wspólne wyjazdy, ale takie rozwiązanie choć pożyteczne wymaga dużych nakładów czasowych, ludzkich, finansowych i organizacyjnych, więc trudno prawdopodobnie je zastosować na skalę systemową.
Integracja, która by wychodziła w kierunku dzieci ze szkół specjalnych niestety nie jest wciąż popularna, a nawet istniejące inicjatywy – jak ta, której przypadek opisałem powyżej, często nie spełniają wspomnianych warunków powodzenia.
Obok powyższych uwag szczegółowych, warto na koniec dodać dwie ogólne.
1) Edukacja integracyjna powinna być zjawiskiem nie tylko wewnątrzszkolnym, ale także międzyszkolnym. Dzięki temu możliwa będzie włączenie w proces integracyjny dzieci i młodzież, które uczą się w szkołach specjalnych. Integracja wiąże się z filozofią inkluzywnego ładu społecznego, a więc powinna ze swej istoty nie wykluczać dzieci ze względu na typ szkoły do jakiej uczęszczają. Każdy chętny powinien mieć możliwość udziału w niej.
2) Integracja uczniów powinna zachodzić także w przestrzeni pozaszkolnej, a przynajmniej w czasie pozalekcyjnym. Być może w tym celu warto wykorzystać w większym niż dotąd stopniu powstałe w minionym roku rządowe „ Orliki” a także mające powstawać na dużą skalę w czasie rządów bieżącej kadencji „ Świetliki”?
Sam dotychczas bardziej zajmowałem się sytuacją dzieci niepełnosprawnych w ogólnodostępnym i integracyjnym systemie kształcenia, jednak społecznie uzasadnione jest przekroczenie tego horyzontu i podjęcie działań na rzecz włączenia w procesy integracyjne także tych, którzy na co dzień uczą się w szkołach specjalnych, z dala od możliwości kontaktu z pełnosprawnymi rówieśnikami. Ostatnio miałem okazję uczestniczyć w tego typu praktyce w jednej ze szkół specjalnych. Doświadczenie to natchnęło mnie ku kilku refleksjom systemowym. Ale najpierw opis przypadku.
Integracja bez interakcji
Integracja polegała na tym, że do szkoły specjalnej, gdzie uczą się dzieci o zróżnicowanym poziomie niepełnosprawności intelektualnej przybyła grupa uczniów, na oko w wieku gimnazjalnym czy z pierwszych klas szkoły średniej, wyselekcjonowana przez fundację zajmującą się integracją przez sport i kulturę. Integracja polegała na tym, że dzieci otrzymały arkusze papieru, z których mieli odrysowywać z matrycy a następnie kolorować motyle, a ich część miała być powielona na szkolnej ścianie. Pomysł jak najbardziej trafny. Tyle, że w praktyce ujawniły się słabości. Na kilkunastoosobową grupę gości przypadła tylko trójka dzieci ze szkoły, która była gospodarzem. Uczniowie ci usiedli z brzegu w swoim gronie, a reszta w małych grupkach w innych częściach korytarza. Słowem: nawet podczas zajęć z integracji doszło do samorzutnej dezintegracji w przestrzeni, w której zetknęły się dzieci. Uczniowie ze szkoły specjalnej pracowali de facto osobno i osobno uczniowie z zewnątrz. Poza tym każdy pracował sam, ewentualnie w parach. Efektem był niemal zanik interakcji między obydwoma grupami, która mogłaby właśnie stanowić instrument integracyjny.
Gdy nauczycielka która zaprosiła mnie do pomocy tego dnia, powiedziała, że tak właśnie wygląda źle zorganizowana integracja, powiedziałem to pani z Fundacji która przywiozła młodzież i zasugerowałem, że może wystarczyło jednak jakoś dzieci wymieszać ze sobą, by przez ten krótki czas się choć trochę poznały. Ona od razu skoczyła do swoich podopiecznych i zasugerowała, żeby ci którzy skończyli, przysiedli się do uczniów ze szkoły specjalnej i wraz z nimi malowali na wspólnym kartonie. Tak też się stało – część młodzież pracowała obok siebie, zawiązały się między innymi rozmowy itp. Nie wiem czy jestem dość wnikliwym obserwatorem, ale wydaje mi się, że wzajemny stosunek dzieci z obydwu grup był życzliwy i integracja, choćby krótkotrwała, była możliwa.
Jednocześnie jej potencjał wciąż był ograniczony. Pierwszym ogranicznikiem był czas – czy w ciągu godziny zajęć można się poznać, zrozumieć? Raczej nie. Drugim ogranicznikiem było to, że dzieci z jednej grupy było kilka razy więcej niż z drugiej, przez co część była wykluczona z bezpośredniej możliwości integracji.
Do czego należałoby dążyć?
Moim zdaniem:
po pierwsze – do tego by od początku dzieci ze sobą były wymieszane i angażowane do tych samych, wspólnych zadań.
Pod drugie, dobrze byłoby aby były to zadania zespołowe, ale z jednej strony do wykonania w małych zespołach ( duża grupa może nie sprzyjać bardziej osobowym relacjom), a z drugiej – by nie były zbyt trudne ( by każdy mógł je z grubsza wykonać i nikt nie czuł się gorszy),
Po trzecie, dobrze byłoby gdyby liczba dzieci z dwóch szkół była w miarę symetryczna, by każdy mógł uczestniczyć w bezpośredniej integracji;
Po czwarte, by spotkania odbywały się nie jednorazowo, ale co najmniej kilka razy – wówczas jest szansa na stworzenie nieco trwalszej więzi między jednostkami.
Po piąte, ważna wydaje się integracja nie tyle w czasie pracy ( czyli w przypadku dzieci – w czasie nauki) tylko w czasie wolnym, a więc na przykład wówczas gdy dzieci jedzą razem posiłki czy oddają się rozrywce. Duże pole działania dają wspólne wyjazdy, ale takie rozwiązanie choć pożyteczne wymaga dużych nakładów czasowych, ludzkich, finansowych i organizacyjnych, więc trudno prawdopodobnie je zastosować na skalę systemową.
Integracja, która by wychodziła w kierunku dzieci ze szkół specjalnych niestety nie jest wciąż popularna, a nawet istniejące inicjatywy – jak ta, której przypadek opisałem powyżej, często nie spełniają wspomnianych warunków powodzenia.
Obok powyższych uwag szczegółowych, warto na koniec dodać dwie ogólne.
1) Edukacja integracyjna powinna być zjawiskiem nie tylko wewnątrzszkolnym, ale także międzyszkolnym. Dzięki temu możliwa będzie włączenie w proces integracyjny dzieci i młodzież, które uczą się w szkołach specjalnych. Integracja wiąże się z filozofią inkluzywnego ładu społecznego, a więc powinna ze swej istoty nie wykluczać dzieci ze względu na typ szkoły do jakiej uczęszczają. Każdy chętny powinien mieć możliwość udziału w niej.
2) Integracja uczniów powinna zachodzić także w przestrzeni pozaszkolnej, a przynajmniej w czasie pozalekcyjnym. Być może w tym celu warto wykorzystać w większym niż dotąd stopniu powstałe w minionym roku rządowe „ Orliki” a także mające powstawać na dużą skalę w czasie rządów bieżącej kadencji „ Świetliki”?