2012-04-01 05:31:10
Prywatyzację wiele osób wciąż uznaje za lek na choroby sektora publicznego. Po co się trudzić nad obmyślaniem, a następnie wdrażaniem żmudnych reform, może lepiej sprywatyzować problemy, a niewidzialna rynku sama je rozwiąże. Można by sądzić, że w dobie obecnego kryzysu tego typu proste jak konstrukcja cepa i jednocześnie nie mające potwierdzenia w empirii teorie można wyczytać jedynie z pism doktrynerów mieszczących się poza publiczną debatą. Niestety nie w Polsce.
Sprywatyzujmy Polscę i bądźmy wreszcie szczęśliwi – taki tytuł nosi felieton sekreterza redakcji Dziennika Gazety Prawnej na drugiej stronie weekendowego numeru. W pierwszej chwili miałem nadzieję, że autorka, Mira Suchodolska, drze łacha z niektórych „reformatorów” i ich dzarskich doradców, którzy panacueum na trudności finansowów publicznych widzą w prywatyzacji kolejnych sfer życia. Niestety nie. Tekst jest pamfletem na polską biurokrację, która nie dość, że się rozrasta to jeszcze zatruwa życie obywatelom kolejnymi zbytecznymi procedurami. Dostaje się nie tylko rządzącym którzy niemrawo zabierają się do ograniczania biurokratycznego aparatu, ale przede wszyskim samym urzędnikom, którzy – w myśl felietonu – nic sobie nie robią z odgórnych zaleceń, tylko kombinują jak mnożyć czynności by zapewnić pracę sobie i kolegom. Felieton kończy się słowami:
„ A teraz wyobraźcie sobie, że nastąpiłaby prywatyzacja państwa. Właściciel zacząłby od optymalizacji zatrudnienia, więc poleciałyby urzędnicze głowy. I bardzo szybko zamiast 70 różnych systemów ewidencji w służbie zdrowia byłby jeden – bo to taniej i sprawniej. A zamiast kilku różnych dowodów tożsamości, wystarczyłby jeden ( też oszczędność w pracy i materiale) lub wręcz aplikacja w smartfonie. Proste? Tak. I możliwe do przeprowadzenia, jeśli spróbujemy odpowiedzieć na fundamentalne pytanie: kto jest właścicielem państwa: Obywatele czy urzędnicy?”
Jest w tym - jak przystało na felieton – oczywiście na pewno sporo zamierzonej przesady, ale niestety raczej nie ma ironii. Ogólny kierunek myślenia, zgodnie z którym ( dalszy) kurs na prywatyzację to coś czego nam teraz trzeba, zdaje się być dla autorki jak najbardziej właściwy.
Niby nic nowego, choć kontekst instytucjonalny tej wypowiedzi jednak wprawia w zadumę i pewien dysonans. Dziennik Gazeta Prawna to dla mnie ważne ( może nawet główne) źródło wiedzy o zmianach legislacyjnych, tendencjach ekonomicznych i demograficznych. Publicyści czasopisma zapewne czytają to co prezentowane jest w działach informacyjnych gazety. Np. nie tak dawne informacje o wynikach kontroli NiK która wykazała, że prywatyzacja szpitali wcale nie zniosła ich problemów ekonomicznych, na czele z zadłużeniem. Mogą też przeczytać prezentowane w weekendowym dodatku „ Magazyn” o istniejących na świecie sporach wokół kapitalizmu i różnych jego modeli, a także o nowych formach zarządzania polityką publiczną np. w postaci nowego zarządzania publicznego. Ale światopogląd niektórych jest całkiem nieprzemakalny. Dla nich nie ma alternatywny. Jest tylko jeden słuszny kierunek – prywatyzacja.
Od niedofinsowania do prywatyzacji
Przypomniało mi się przy okazji inne wydarzenie, o nieco pokrewnej, aczkolwiek chyba jeszcze głębszej, wymowie. Parę dni temu uczestniczyłem w organizowanej przez pismo „ Forum Klubowe” debacie pt. „ Nowe aspektywy wykluczenia społecznego: prekariat i 50+”. Oprócz mnie i koleżanki z Norden Centrum Marii Skóry ( świetne wystąpienie na temat Danii!) do panelu został zaproszony dyrektor Urzędu Pracy. W swym ciekawym, acz gorzkim i zasadniczo wcale nie neoliberalnym wystąpieniu w pewnym momencie rzucił on hasło, że przydałoby się sprywatyzowanie urzędów pracy. Ten fragment jego wypowiedzi wzbudził wśród lewicowego audytorium duże i zrozumiałe poruszenie. Fakt, że pracownik instytucji publicznej narzekający na jej niedoinwestowanie proponuje jej prywatyzacje wydaje się bardzo interesujący i wymaga nie tylko załamania rąk ( naturalnego w pierwszym odruchu) ale głębszej refleksji. Prawdopodobnie jedynie po części wynika to z przesiąknięcia wszechobecną retoryką promowaną m.in.przez wspomnianą dziennikarkę DGP. Sądzę, że źródła tego fenomenu należy szukać nie tylko w dominującej ideologii mainstreamu, ale także w sposobie działania polityki publicznej w naszym kraju.
Mechanizm – także ujawniony w wypowiedzi pana dyrektora – jest następujący. Służby społeczne są niedofinansowane ( i to rażąco) wobec czego nie działają i nie mogą działać efektywnie. A gdy działają nieefektywnie i nieskutecznie pojawia się pokusa by uznać je za bezużyteczne wobec czego warto ich się pozbyć, zyskując na tym dodatkowe oszczędności. Tak oto niedoinwestowania staje się pretekstem i pierwszym krokiem ku prywatyzacji.
By nie być gołosłownym mówiąc o niedoinwestowaniu, pozwolę sobie przytoczyć dane z opublikowanego w marcu raportu Eurostatu( 14/2012) na temat wydatków na zabezpieczenie społeczne. Wynika z niego, że w 2009 roku wydawaliśmy na walkę z bezrobociem 4 razy mniejszą część PKB niż unijna średnia( 0,4% w porównaniu z 1,7% PKB) i odnotowaliśmy pod tym względem najniższy wskaźnik w PKB. . Dziś po trzech latach pewnie sytuacja nie wygląda lepiej, skoro minister Rostowski zamroził ponad połowę środków z Funduszu Pracy. To właśnie na ten ruch narzekają gremialnie przedstawiciele służb zatrudnienia, których działalność staje się obecnie bardzo utrudniona
Zabezpieczenie z tytułu bezrobocia to niejedyny segment zabezpieczenia społecznego, w którym pod względem procentowych wydatków ciągniemy się w ogonie. To samo dotyczy również polityki na rzecz dzieci i rodzin a także wydatków na mieszkalnictwo i walkę z wykluczeniem społecznym.
Sferę pomocy społecznej, nieco lepiej mi znaną niż służby zatrudnienia, dotyka ten sam syndrom co urzędy pracy. Jest drastycznie niedofinansowana. W efekcie uposażenia pracowników socjalnych są niewielkie ( co nie przyciąga do tego trudnego przecież zawodu) a ich zatrudnienie niewielkie ( jak wynika z badań w województwie mazowieckim łamana jest często ustawowa liczba pracowników socjalnych w proporcji do liczby mieszkańców – 1 na 2000 mieszkańców ). Niedoborom kadrowym jednocześnie towarzyszy przerost obowiązków biurokratycznych do jakich są zobowiązani, wobec czego dodatkowo zmiejszają się ich moce przerobowe gdy idzie o pracę socjalną i środowiskową, która powinna być filarem nowoczesnej pomocy społecznej. Widać więc, że nadmiarowi biurokratycznych procedur w Polsce nie zawsze towarzyszy nadmiar zatrudnienia. W przypadku służb socjalnych jest wręcz przeciwnie. Co więcej taki sposób szukania oszczędności kadrowych jest w istocie przeciwskuteczny. Zbyt mało pracowników w terenie, którzy mogliby dogłębnie zdiagnozować sytuację osoby czy grupy wykluczonej i ich środowisko życia oraz na tej podstawie dopasować w sposób zindywidualizowany adekwatne instrumenty, sprawia, że realizowana pomoc jest chaotyczna, powierzchowna i nie dająca spodziewanych efektów. W rezultacie wiele osób nie udaje się wyciągnąć z ubóstwa – a ich dalsze pozostawanie w sferze wykluczenia, z niewykorzystanym potencjałem, to dla państwa ogromny koszt.
Prywatyzacja – likwidacja
Wracając do kwestii prywatyzacji Polski, nie jest to jedynie oderwana od rzeczywisości fantazja ideologicznie sformatowanych dziennikarzy ani sfrustrowanych niedofinansowaniem instytucji publicznych urzędników. Prywatyzacja polski jest realnym procesem. W weekendowej ”Rzeczpospolitej” w nagłówku czytamy „ Degradacja Polski powiatowej.” A pod nim przerażający obraz kurczenia się infrastruktury publicznej w Polsce lokalnej, co prowadzi do jej zapaści. Tornado likwidacji zabiera za sobą instytucje edukacyjne, pocztowe, komunikacyjne, transportowe, sądownicze… Nie tylko więc postępuje degradacja lokalnych społeczności, ale także następuje rozluźnienie ich łączności z centrami rozwoju. Gdy się czyta zatrważające dane o perspektywie likwidacji 2, 5 tysiąca placówek oświatowych czy o tym, że w minionej dekadzie już zlikwidowano 389 urzędów pocztowych, chce się zapytać czy planowany w perspektywie 2030 roku przez zespół ekspertów Michała Boniego polaryzacyjno-dyfuzyjny model rozwoju już się nie ziścił i teraz czekamy na jego niechybne pogłębienie? Zresztą ziścił w swojej formie zdegenerowanej, bez drugiego członu. Polaryzacja rośnie, ale kanałów dyfuzji coraz mniej, skoro z mapy Polski znikają kolejne urzędy pocztowe i szlaki transportowe łączące centrum z peryferiami.
Czy odpowiada za to prywatyzacja? Gorzej: likwidacja. Nie chodzi już o zastępowanie publicznych instytucji prywatnymi, ale o likwidację tych pierwszych i naiwną wiarę, że te drugie same z siebie wypełnią istniejącą lukę. Ta naiwność to jeden z grzechów pierworodnych polskiej transformacji. O ile wówczas jednak popularność owej wiary była poniekąd wytłumaczalna brakiem doświadczeń własnych i deficytem dostępu do wiedzy o doświadczeniach innych, o tyle teraz owa naiwność to jedynie głupota. To, że w miejsce prywatyzowanych usługach publicznych nie wchodzą w adekwatnym do skali potrzeb zakresie instytucje sektora prywatnego i społecznego mogliśmy zaobserwować na naszym podwórku, jeśli chodzi o żłobki i przedszkola. Dziś na tym polskim podwórku dzieci jest znacznie mniej. Między innymi właśnie dlatego, że likwidowana infrastruktura opiekuńcza nie została zastąpiona przez równie inkluzyjną infrastrukrurę prywatną. Wiele kobiet musiało wypaść z rynku pracy, a to poza wieloma indywidualnymi problemami z tego faktu wynikającymi, istotnie wyhamowuje nasz potencjał rozwojowy ( kobiety jako grupa statystycznie lepiej wykształcona, a także dysponująca zazwyczaj bardziej niż mężczyźni szeregiem kompetencji miękkich mogą być jego motorem).
Brak pomocy państwa dla lokalnych społeczności, już nie tylko jeśli chodzi o politykę społeczną, ale szerzej rozumianą politykę publiczną, przypieczętowuje dalszą alienację obywateli i państwa. Pogłębia się między owymi sferami przepaść, przed którymi stoi dziś polskie społeczeństwo. Lepiej wspólnymi siłami jak najszybciej ją sasypać, bo robi się niebezpiecznie.
Sprywatyzujmy Polscę i bądźmy wreszcie szczęśliwi – taki tytuł nosi felieton sekreterza redakcji Dziennika Gazety Prawnej na drugiej stronie weekendowego numeru. W pierwszej chwili miałem nadzieję, że autorka, Mira Suchodolska, drze łacha z niektórych „reformatorów” i ich dzarskich doradców, którzy panacueum na trudności finansowów publicznych widzą w prywatyzacji kolejnych sfer życia. Niestety nie. Tekst jest pamfletem na polską biurokrację, która nie dość, że się rozrasta to jeszcze zatruwa życie obywatelom kolejnymi zbytecznymi procedurami. Dostaje się nie tylko rządzącym którzy niemrawo zabierają się do ograniczania biurokratycznego aparatu, ale przede wszyskim samym urzędnikom, którzy – w myśl felietonu – nic sobie nie robią z odgórnych zaleceń, tylko kombinują jak mnożyć czynności by zapewnić pracę sobie i kolegom. Felieton kończy się słowami:
„ A teraz wyobraźcie sobie, że nastąpiłaby prywatyzacja państwa. Właściciel zacząłby od optymalizacji zatrudnienia, więc poleciałyby urzędnicze głowy. I bardzo szybko zamiast 70 różnych systemów ewidencji w służbie zdrowia byłby jeden – bo to taniej i sprawniej. A zamiast kilku różnych dowodów tożsamości, wystarczyłby jeden ( też oszczędność w pracy i materiale) lub wręcz aplikacja w smartfonie. Proste? Tak. I możliwe do przeprowadzenia, jeśli spróbujemy odpowiedzieć na fundamentalne pytanie: kto jest właścicielem państwa: Obywatele czy urzędnicy?”
Jest w tym - jak przystało na felieton – oczywiście na pewno sporo zamierzonej przesady, ale niestety raczej nie ma ironii. Ogólny kierunek myślenia, zgodnie z którym ( dalszy) kurs na prywatyzację to coś czego nam teraz trzeba, zdaje się być dla autorki jak najbardziej właściwy.
Niby nic nowego, choć kontekst instytucjonalny tej wypowiedzi jednak wprawia w zadumę i pewien dysonans. Dziennik Gazeta Prawna to dla mnie ważne ( może nawet główne) źródło wiedzy o zmianach legislacyjnych, tendencjach ekonomicznych i demograficznych. Publicyści czasopisma zapewne czytają to co prezentowane jest w działach informacyjnych gazety. Np. nie tak dawne informacje o wynikach kontroli NiK która wykazała, że prywatyzacja szpitali wcale nie zniosła ich problemów ekonomicznych, na czele z zadłużeniem. Mogą też przeczytać prezentowane w weekendowym dodatku „ Magazyn” o istniejących na świecie sporach wokół kapitalizmu i różnych jego modeli, a także o nowych formach zarządzania polityką publiczną np. w postaci nowego zarządzania publicznego. Ale światopogląd niektórych jest całkiem nieprzemakalny. Dla nich nie ma alternatywny. Jest tylko jeden słuszny kierunek – prywatyzacja.
Od niedofinsowania do prywatyzacji
Przypomniało mi się przy okazji inne wydarzenie, o nieco pokrewnej, aczkolwiek chyba jeszcze głębszej, wymowie. Parę dni temu uczestniczyłem w organizowanej przez pismo „ Forum Klubowe” debacie pt. „ Nowe aspektywy wykluczenia społecznego: prekariat i 50+”. Oprócz mnie i koleżanki z Norden Centrum Marii Skóry ( świetne wystąpienie na temat Danii!) do panelu został zaproszony dyrektor Urzędu Pracy. W swym ciekawym, acz gorzkim i zasadniczo wcale nie neoliberalnym wystąpieniu w pewnym momencie rzucił on hasło, że przydałoby się sprywatyzowanie urzędów pracy. Ten fragment jego wypowiedzi wzbudził wśród lewicowego audytorium duże i zrozumiałe poruszenie. Fakt, że pracownik instytucji publicznej narzekający na jej niedoinwestowanie proponuje jej prywatyzacje wydaje się bardzo interesujący i wymaga nie tylko załamania rąk ( naturalnego w pierwszym odruchu) ale głębszej refleksji. Prawdopodobnie jedynie po części wynika to z przesiąknięcia wszechobecną retoryką promowaną m.in.przez wspomnianą dziennikarkę DGP. Sądzę, że źródła tego fenomenu należy szukać nie tylko w dominującej ideologii mainstreamu, ale także w sposobie działania polityki publicznej w naszym kraju.
Mechanizm – także ujawniony w wypowiedzi pana dyrektora – jest następujący. Służby społeczne są niedofinansowane ( i to rażąco) wobec czego nie działają i nie mogą działać efektywnie. A gdy działają nieefektywnie i nieskutecznie pojawia się pokusa by uznać je za bezużyteczne wobec czego warto ich się pozbyć, zyskując na tym dodatkowe oszczędności. Tak oto niedoinwestowania staje się pretekstem i pierwszym krokiem ku prywatyzacji.
By nie być gołosłownym mówiąc o niedoinwestowaniu, pozwolę sobie przytoczyć dane z opublikowanego w marcu raportu Eurostatu( 14/2012) na temat wydatków na zabezpieczenie społeczne. Wynika z niego, że w 2009 roku wydawaliśmy na walkę z bezrobociem 4 razy mniejszą część PKB niż unijna średnia( 0,4% w porównaniu z 1,7% PKB) i odnotowaliśmy pod tym względem najniższy wskaźnik w PKB. . Dziś po trzech latach pewnie sytuacja nie wygląda lepiej, skoro minister Rostowski zamroził ponad połowę środków z Funduszu Pracy. To właśnie na ten ruch narzekają gremialnie przedstawiciele służb zatrudnienia, których działalność staje się obecnie bardzo utrudniona
Zabezpieczenie z tytułu bezrobocia to niejedyny segment zabezpieczenia społecznego, w którym pod względem procentowych wydatków ciągniemy się w ogonie. To samo dotyczy również polityki na rzecz dzieci i rodzin a także wydatków na mieszkalnictwo i walkę z wykluczeniem społecznym.
Sferę pomocy społecznej, nieco lepiej mi znaną niż służby zatrudnienia, dotyka ten sam syndrom co urzędy pracy. Jest drastycznie niedofinansowana. W efekcie uposażenia pracowników socjalnych są niewielkie ( co nie przyciąga do tego trudnego przecież zawodu) a ich zatrudnienie niewielkie ( jak wynika z badań w województwie mazowieckim łamana jest często ustawowa liczba pracowników socjalnych w proporcji do liczby mieszkańców – 1 na 2000 mieszkańców ). Niedoborom kadrowym jednocześnie towarzyszy przerost obowiązków biurokratycznych do jakich są zobowiązani, wobec czego dodatkowo zmiejszają się ich moce przerobowe gdy idzie o pracę socjalną i środowiskową, która powinna być filarem nowoczesnej pomocy społecznej. Widać więc, że nadmiarowi biurokratycznych procedur w Polsce nie zawsze towarzyszy nadmiar zatrudnienia. W przypadku służb socjalnych jest wręcz przeciwnie. Co więcej taki sposób szukania oszczędności kadrowych jest w istocie przeciwskuteczny. Zbyt mało pracowników w terenie, którzy mogliby dogłębnie zdiagnozować sytuację osoby czy grupy wykluczonej i ich środowisko życia oraz na tej podstawie dopasować w sposób zindywidualizowany adekwatne instrumenty, sprawia, że realizowana pomoc jest chaotyczna, powierzchowna i nie dająca spodziewanych efektów. W rezultacie wiele osób nie udaje się wyciągnąć z ubóstwa – a ich dalsze pozostawanie w sferze wykluczenia, z niewykorzystanym potencjałem, to dla państwa ogromny koszt.
Prywatyzacja – likwidacja
Wracając do kwestii prywatyzacji Polski, nie jest to jedynie oderwana od rzeczywisości fantazja ideologicznie sformatowanych dziennikarzy ani sfrustrowanych niedofinansowaniem instytucji publicznych urzędników. Prywatyzacja polski jest realnym procesem. W weekendowej ”Rzeczpospolitej” w nagłówku czytamy „ Degradacja Polski powiatowej.” A pod nim przerażający obraz kurczenia się infrastruktury publicznej w Polsce lokalnej, co prowadzi do jej zapaści. Tornado likwidacji zabiera za sobą instytucje edukacyjne, pocztowe, komunikacyjne, transportowe, sądownicze… Nie tylko więc postępuje degradacja lokalnych społeczności, ale także następuje rozluźnienie ich łączności z centrami rozwoju. Gdy się czyta zatrważające dane o perspektywie likwidacji 2, 5 tysiąca placówek oświatowych czy o tym, że w minionej dekadzie już zlikwidowano 389 urzędów pocztowych, chce się zapytać czy planowany w perspektywie 2030 roku przez zespół ekspertów Michała Boniego polaryzacyjno-dyfuzyjny model rozwoju już się nie ziścił i teraz czekamy na jego niechybne pogłębienie? Zresztą ziścił w swojej formie zdegenerowanej, bez drugiego członu. Polaryzacja rośnie, ale kanałów dyfuzji coraz mniej, skoro z mapy Polski znikają kolejne urzędy pocztowe i szlaki transportowe łączące centrum z peryferiami.
Czy odpowiada za to prywatyzacja? Gorzej: likwidacja. Nie chodzi już o zastępowanie publicznych instytucji prywatnymi, ale o likwidację tych pierwszych i naiwną wiarę, że te drugie same z siebie wypełnią istniejącą lukę. Ta naiwność to jeden z grzechów pierworodnych polskiej transformacji. O ile wówczas jednak popularność owej wiary była poniekąd wytłumaczalna brakiem doświadczeń własnych i deficytem dostępu do wiedzy o doświadczeniach innych, o tyle teraz owa naiwność to jedynie głupota. To, że w miejsce prywatyzowanych usługach publicznych nie wchodzą w adekwatnym do skali potrzeb zakresie instytucje sektora prywatnego i społecznego mogliśmy zaobserwować na naszym podwórku, jeśli chodzi o żłobki i przedszkola. Dziś na tym polskim podwórku dzieci jest znacznie mniej. Między innymi właśnie dlatego, że likwidowana infrastruktura opiekuńcza nie została zastąpiona przez równie inkluzyjną infrastrukrurę prywatną. Wiele kobiet musiało wypaść z rynku pracy, a to poza wieloma indywidualnymi problemami z tego faktu wynikającymi, istotnie wyhamowuje nasz potencjał rozwojowy ( kobiety jako grupa statystycznie lepiej wykształcona, a także dysponująca zazwyczaj bardziej niż mężczyźni szeregiem kompetencji miękkich mogą być jego motorem).
Brak pomocy państwa dla lokalnych społeczności, już nie tylko jeśli chodzi o politykę społeczną, ale szerzej rozumianą politykę publiczną, przypieczętowuje dalszą alienację obywateli i państwa. Pogłębia się między owymi sferami przepaść, przed którymi stoi dziś polskie społeczeństwo. Lepiej wspólnymi siłami jak najszybciej ją sasypać, bo robi się niebezpiecznie.