O sztuce zaangażowanej albo co mają Mazury do polityki
2008-02-16 20:06:22
Zawsze byłam nieufna wobec haseł o potrzebie – ba, konieczności! - zaangażowania społecznego i politycznego sztuki i literatury (rzecz jasna, zaangażowania zgodnego z punktem widzenia głoszących takowe hasła) i względem perspektywy będącej, niestety, logiczną konsekwencją takiego stanowiska, a nakazującej wszelkie konsumowane przez się dzieła oceniać w pierwszej kolejności (a często wyłącznie) z punktu widzenia zgodności z własnym światopoglądem. Słowo "konsumowane" jest tu jedynym właściwym, bo przy takim podejściu rola artysty ogranicza się do dostarczenia w pełni zgodnego z zamówieniem towaru o określonych właściwościach ideologicznych. Gubi się zarazem dwa istotne przymioty sztuki: pierwszym jest jej tajemnicza nieprzewidywalność i zdolność zaskakiwania, którą konsument – ideolog ogranicza producentowi – artyście (a może tylko rzemieślnikowi?) co najwyżej do doboru najwłaściwszej formy. Drugi aspekt to aktywność odbiorcy, który dokonuje interpretacji dzieła, nie zawsze zgodnej z intencją artysty. Idealny model stosunku między twórcą a odbiorcą polegałby w przypadku "sztuki zaangażowanej" na umiejętnym wtłoczeniu w "puste naczynie" konsumenta tego, co "artysta miał na myśli", albo na przekształceniu "niewłaściwej" politycznej świadomości w założoną z góry "właściwą", którą, rzecz jasna, winien prezentować artysta. Ewentualnie na pogłaskaniu "świadomego politycznie" konsumenta po jego ideologicznym pępku.

Inny, do znudzenia roztrząsany i pozbawiony definitywnej zadowalającej odpowiedzi, problem pojawia się w miejscu, w którym pytamy o związek – jakże często nader luźny – między wyrażanymi przez twórcę poglądami a jego prywatnym życiem. Albo – między poglądami wyrażanymi w utworach, a poglądami autora/wykonawcy... Choć nigdy nie oczekiwałam daleko idącej zgodności tych kwestii, często zastanawiam się, gdzie można – lub należy – postawić granicę, i jak ją postawić...

Weźmy na przykład znakomitą formację "Zespół Reprezentacyjny", istniejącą w latach osiemdziesiątych i na początku dziewięćdziesiątych, tworzoną przez Jarosława Gugałę i Filipa Łobodzińskiego. "Zespół Reprezentacyjny" antysystemowo, antykomunistycznie i antypeerelowsko tłumaczył i śpiewał Georgesa Brassensa, Luisa Llacha i Jacquesa Brela, i robił to dobrze. Wszystko było OK – ale PRL wzięli diabli, a muzycy – romaniści zmienili się w telewizyjnych pampersów i przestali się bawić w śpiewanie. Jakiś rok temu jednak postanowili zespół reaktywować... Na ich koncercie we Wrocławiu było mi odrobinkę nieswojo: rewelacyjne piosenki, niezłe tłumaczenia, dobry śpiew i gra... tylko trochę mało z wywrotowymi brassensami harmonizowali śpiewający artyści, choć to przecież brassensowscy pionierzy w Polsce...

Instrumentalno - ideologiczne podejście do piękna i tworzenia ma więcej ślepych zaułków: stosunkowo łatwo jest rozpracowywać i oceniać światopoglądowo dzieła sobie współczesnych, gorzej z tymi, które – z racji przemian w kulturze – są już od nas odległe nie tylko o kilkadziesiąt lub kilkaset lat, ale często o lata świetlne, jeśli chodzi o mentalność, spojrzenie na całość świata i na jego fragmenty. Efektów klasyfikacji wytworów literatury i sztuki sprzed tysiąca, pięciuset lub dwustu lat wedle, na przykład, podziału na "postępowe" i "reakcyjne", nie da się czytać bez zakłopotania, choćby krytyk dokonywał ekwilibrystycznych wygibasów myślowych. Osobiście – przepraszam za perwersyjne porównanie – w podobnych sytuacjach mam poczucie, jakbym świadkowała pryncypialnemu onaniście, który wmawia mi, że właśnie dokonuje aktu nekrofilii. W jednym i drugim przypadku trangresja jest czysto werbalna i pozbawiona przenikliwości, jeśli tak można to ująć, bez dalszych nieprzyzwoitych skojarzeń.

Jeszcze inna zagwozdka, to rozbieżność między wartością ideologiczną/dydaktyczną i artystyczną, nieraz spora. Zgadzam się, oczywiście, że nie powinno się "Przeminęło z wiatrem" czytać wcześniej, niż "Chaty wuja Toma", wszelako odmawianie tej pierwszej – niezaprzeczalnie rasistowskiej – powieści miana wielkiej literatury (nieśmiało powiem, że należy się jej ono bardziej, niż drugiej) lub zabieranie sobie i innym prawa do ocierania łezki nad losami Scarlett budzi mój żywiołowy sprzeciw, już nie mówiąc o tym, co myślę o zapędach cenzorskich.

W niechęci do takiego stanowiska mam – oprócz altruistycznej miłości do sztuki i literatury – swój prywatny, błahy interes: przyjmując optykę, która każe w pierwszej kolejności starannie sprawdzać, czy "ideolo w porządku", cholernie trudno byłoby jednocześnie mieć tożsamość ekolożki, pacyfistki (że o katoliczce nie wspomnę) i zarazem żeglarki, a taki właśnie, z dodatkiem paru innych elementów, konglomerat posiadam. Jak żaden inny sport, żeglarstwo w naszym raczej lądowym kraju przypomina (choć, niestety, w coraz mniejszym stopniu) subkulturę. Obudowane jest wieloma swoistymi rytuałami, specyficznym żargonem środowiskowym, odwołaniami do światowych morskich tradycji, a ważną rolę w tym pełni muzyka, czyli zarówno słuchane, jak wykonywane szanty (czyli morskie pieśni pracy) oraz ballady i piosenki żeglarskie. Pokażcie mi żeglarza, który nie będzie skakał lub nucił, słysząc choćby grafomańskie szuwarowo-bagienne przyśpiewki masowego rażenia. Nie myślę tu o wypasionych prezesach na wypasionych jachtach ani o pozbawionych pojęcia o etykiecie żeglarskiej i pływaniu domorosłych królach jezior, ale o tych, którzy z żeglarstwem zetknęli się dzięki harcerstwu, AZS-owi, przyzwoicie organizowanym obozom czy pływającym kumplom, i którzy gotowi dwa tygodnie albo miesiąc przeżyć na Mazurach o chlebie z musztardą, cebulą i tanim winem, byle tylko było ich stać na wypożyczenie jakiejś rozlatującej się łódki.

No i teraz należałoby sprawdzić ideolo wykonywanych i konsumowanych utworów muzycznych... Ano niestety... jak nie o bitwach morskich (zwykle, co gorsza, na rzecz kolonialnego brytyjskiego imperium...), to o polowaniu na wieloryby... oczywiście, zdarzają się też utwory sławiące wdzięki prostytutek. Jeśli już komuś "grozi Wuj Sam", to grozi on po prostu przemytnikom alkoholu z czasów prohibicji... Czasem, owszem, gniew klasowy przejawia się wymyślnymi obelgami względem jakiegoś bosmana lub narzekaniami na ciężką dolę wielorybnika czy dokera (na przykład znana, klasyczna perełka - "Szesnaście ton"
http://mp3.wp.pl/p/strefa/sciagnij/12490.mp3 ), ale są to raczej utyskiwania pozbawione głębszej refleksji społecznej i politycznej, co więcej – zwykle nie pozbawione licznych szowinistycznych, ksenofobicznych, seksistowskich, homofobicznych, ageistowskich i atrakcjonistycznych wtrętów... Zainteresowanych odsyłam do źródeł, czyli śpiewników. Trzeba powiedzieć, że zawsze mnie śmieszyło, gdy równie jak ja poukładane, religijne i skromne koleżanki, nawet na Mazurach nie upijające się częściej niż raz na dwa dni, wyśpiewywały utwory, w których sztucznie niskim głosem chwaliły się seksualnymi podbojami na hiszpańskich czy holenderskich dziwkach, zaś niezdolni skrzywdzić muchy, delikatni i powściągliwi koledzy, na co dzień gorliwi bywalcy duszpasterstw akademickich, woleli skoczne i entuzjastyczne pieśni wojenne i wielorybnicze, w których "ciepła krew poleje się strugami". Rzadko zdarza się widzieć tak wyraźnie namalowaną "Wojnę postu z karnawałem".
http://www.kaczmarski.art.pl/tworczosc/spiewniki/wojna.php

Niemniej marynistyczne piosenki nie są wolne od wysiłków ich świadomego zideologizowania: nieco tego rodzaju prób podejmowano w Polsce w dwudziestoleciu międzywojennym i w latach siedemdziesiątych, chcąc nasycić śpiewane przez marynarzy i żeglarzy-amatorów teksty polskością i patriotyzmem. Klasycznym przykładem jest wszystkim znane "Morze, nasze morze", ale są też próby osadzenia w polskich realiach naśladowanych brytyjskich czy francuskich ballad. Przy tej okazji dały znać o sobie polskie kompleksy względem krajów o rozwiniętych morskich tradycjach. Tu mały przykład tego rodzaju twórczości:

Ma Anglia Nelsona i Francja Villeneuva,
Medina-Sidonia w Hiszpanii żył,
A kto dziś pamięta Arenda Dickmanna?
To polski admirał, co z Szwedem się bił!

Nawiasem mówiąc, okazało się niedawno, że można pogodzić w jedno marynistyczno-wielorybnicze słabostki i ekologicznego hyzia w literaturze: kto ciekaw, jak, niech przeczyta "Podróż do świata na końcu świata" Luisa Sepulvedy. Ten chilijski uchodźca polityczny i wieloletni aktywista Greenpeace, w interesujący sposób przeplata ostrym piórem kreślone scenki rodzajowe z czystym liryzmem przyrodniczo – etnograficznych wspominków i (nieco nachalnym, niestety) dydaktyzmem. Tych, którzy zajrzą do Sepulvedy zachęceni moim opisem, lojalnie przestrzegam, że dydaktyzm może odbiegać od ich konsumenckiego zamówienia: trudno, np. określić, czy inna z powieści tego autora, "Express Patagonia", jest bardziej antypinochetańska, czy bardziej antyhomoseksualna, przy czym obu tych elementów nie da się raczej rozdzielić. Na pociechę mogę dodać, że jest też antykatolicka. Skądinąd wspomniany wcześniej francuski śpiewający poeta i anarchista Brassens również nie należał do szczególnie zgodnych z rozmaitymi standardami dzisiejszej obyczajowej poprawności politycznej.

Czy zaangażowanie polityczne pomaga, czy szkodzi samej twórczości? Bywa różnie. Gdy twórca niezgorszy, zaangażowanie szczere i jedno z drugim do siebie pasuje – rezultat czasami jest olśniewający. Ale niemniej olśniewający zdarza się rezultat, gdy tego zaangażowania brak, a zgubny wpływ ideowych wytycznych na produkcję dzieł co najmniej kiepskich wszyscy jesteśmy sobie w stanie skojarzyć, cofając się choćby w czasie w literaturze polskiej o jakieś sześćdziesiąt lat. Przykro stwierdzić, ale i częste problemy w pogodzeniu powołania antysystemowego wojownika okresu końcowego PRL z powołaniem pisarskim owocowały dość chybionymi dziełami. Znamienny może być przykład Małgorzaty Musierowicz, która pisała na początku stanu wojennego kolejną część cyklu powieściowego dla nastolatek – Jeżycjady – "Opium w rosole". W pierwszej wersji wsadziła większość bohaterów znanych z poprzednich książek do pudła, resztę spałowała lub internowała i prowokacyjnie zaniosła książkę do wydawnictwa. Odpowiedź zaprzyjaźnionej redaktorki brzmiała: "Szkoda tylko, że to nie jest dobra książka. To jest strasznie deklaratywne i zgrzytliwe. Nie musisz krzyczeć na cały głos. Powiedz prawdę – ale ciszej". Pisarka – na szczęście – posłuchała rady i napisała najlepszą polską powieść o stanie wojennym.

Stąd gwałtowna reakcja w dosyć częstych do niedawna postulatach odpolitycznienia sztuki. Oczywiście, odmawianie artystom czy pisarzom prawa do jakiegokolwiek wyrażania poglądów politycznych w tworzonych przez się dziełach byłoby wziętą z księżyca fanaberią. Niemniej zmagania wielu twórców przypominają ową "Wojnę postu z karnawałem", której najbardziej widoczną cechą jest, że "nie wie starzec ni wyrostek, czy to post jest karnawałem, czy karnawał postem". Radość rewolucji, którą mógł nieustająco świętować Majakowski lub wypatrywać jej Broniewski, nie była dana wielu ich piszącym ideowym pobratymcom, albo pojawiała się kapryśnie i rzadko. Więcej – potrzeba czy konieczność jej opiewania, wyboru określonych form i stylu, stanowiła dla niektórych twórców narzuconą sobie ascezę, przeciwstawiającą się bachanaliom status quo, czego przykładem Aleksander Wat, który – nie będąc w stanie pisać wierszy zgodnych z komunistycznym zaangażowaniem – przestał je na dwadzieścia lat pisać w ogóle i przerzucił się na reportaże, co sam porównywał z autokastracją Orygenesa. Skądinąd i Broniewski nie może służyć za wzór, skoro prowadził w życiu i twórczości dwuznaczny flirt z sanacyjną, dziarską i sentymentalną, oficersko – szlachecką polskością... W przypadku rozmaitych zarówno artystycznych, jak politycznych rytuałów trudno określić, czy mamy do czynienia z prometeizmem niosącym samoudręczenie i stłamszenie, czy wręcz przeciwnie – z nieskrępowanym wyzwoleniem twórczej osobowości. A może jedno i drugie jest nierozłączne?

poprzedninastępny komentarze