Od przedszkola do NGO
2008-02-11 19:26:03
Melissa Poe, dziewięciolatka z Nashville, w 1989 popełniła następującej treści list do George'a Busha seniora:

"Drogi Panie Prezydencie! Czy mógłby Pan zrobić coś, żeby powstrzymać zanieczyszczenie środowiska? Bardzo chciałabym dożyć stu lat."

W odpowiedzi otrzymała list od jakiegoś umiarkowanie rozgarniętego biuralisty z administracji prezydenckiej, ostrzegający ją przed używaniem narkotyków... Obdarzone tym, co my nazywamy litewskim charakterem, dziewczątko zawzięło się i w iście amerykańskim stylu rozpoczęło kampanię reklamową, aby osiągnąć swój cel: zorganizowało zbiórkę i wyprzedaż, aby zyskać pieniądze na billboardy z treścią listu, które pojawiły się w w całym kraju. Wystąpiła także ze swoją sprawą w TV – w końcu prezydent jej odpisał... Niestety, źródło milczy, jakiej treści był list. Wkrótce potem Melissa założyła fundację o nazwie Kids for a Clean Environment, aktualnie mającą dwieście tysięcy młodocianych członków...

Tę i wiele innych krzepiących historyjek z życia wziętych zamieszcza pewien, zresztą także amerykański, poradnik zawierający gry i zabawy "kształtujące charakter, wrażliwość i inteligencję emocjonalną" dzieci. Wśród uroczych anegdotek, będących poniekąd społecznikowską wersją "od przedszkola do Opola", lub "od pucybuta do milionera", nie brakuje dwunastolatki – zapalonej czytelniczki, która namówiła rodziców na przekształcenie ich domowego księgozbioru w bibliotekę publiczną, dziewięciolatki zarabiającej na wyprowadzaniu psów i zbieraniu surowców wtórnych, aby "adoptować" równolatka – palestyńskiego uchodźcę, czy ośmiolatka organizującego zbiórki artykułów szkolnych dla bezdomnych uczniów.

Rzecz jasna, gdyby opisane sytuacje i postawy dzieci nie należały do nietypowych, nikt nie miałby ochoty ich portretować. Zdarzyło mi się parę razy rozmawiać ze sfrustrowanymi ekoedukatorami, narzekającymi na dziecięcą obojętność wobec podejmowanych przez nich prób praktycznego uwrażliwienia dzieci na problematykę ekologiczną. Zostawmy na boku problem, jak często edukacja ekologiczna, zwłaszcza szkolna, faktycznie ma związek z ekologią. Ten, kto zetknął się ze szkołą jako uczeń, rodzic czy nauczyciel, często odczuwa niesmak, słysząc o fałszywie rozdmuchiwanych, powierzchownych i chybionych szkolnych akcjach ochroniarskich, humanitarnych lub charytatywnych, bywa jednak także zbudowany entuzjazmem, z jakim dzieci i nastolatki angażują się w pomoc dla innych.

Nie da się jednak ukryć, że bezinteresownie poświęcający choćby minimum czasu i sił dla zbawiania świata młodzi i bardzo młodzi ludzie należą do rzadkości. Podobnie, jak rzadko trafiają się tego typu dorośli. Większość organizacji pozarządowych to kilkuosobowe grupki zapaleńców. Nie jest to tylko polski problem, choć w Polsce jaskrawy. Diagnozując przyczyny słabości trzeciego sektora w Polsce często powoływano się na dziedzictwo PRL. Ale czy można dziedzictwem PRL tłumaczyć obojętność i apatię dwunasto- lub osiemnastolatków? Często wskazuje się na winowajców w postaci TV, gier komputerowych i internetu, które wyludniły podwórka i harcówki. Mówi się także o anachroniczności wielu działających organizacji, o niedostosowaniu ich stylu i metod działania do potrzeb potencjalnych młodych wolontariuszy.

W tym zapewne jest sporo racji. Ważniejsze jednak wydaje się nastawienie dorosłych, dla których tracenie czasu i pieniędzy przez nastoletnią córkę czy syna na wykup konia z rzeźni czy pomaganie w nauce kolegom nie jest szczytem ambicji. Działalność społeczną, jeśli już widać ją na horyzoncie wychowawczym, często traktuje się jako jeszcze jeden odcinek wyścigu szczurów: kto zbierze więcej (oczywiście wyciągniętej od rodziców) kasy na biednych, która klasa zgromadzi najwięcej puszek aluminiowych (ze specjalnie, hłe, hłe, w tym celu kupionych napojów...)

Symptomatyczne wydaje się to, co zauważa Anna Landau-Czajka: większość współczesnych poradników wychowawczych różni się od tych tworzonych osiemdziesiąt czy sto lat temu nie tylko zaleceniami, ale i doborem tematów. Przywołana przeze mnie wcześniej książka należy do nietypowych pod tym względem. Rolą rodzica jest delikatnie zwalczyć codzienne trudności, tzn. doprowadzić do tego, by dzieci bez bata nad głową i skrzywień w psychice myły zęby, odrabiały lekcje i nie ćpały, a w dalszej perspektywie – rozwinąć je umysłowo i ułatwić im przyszłą karierę zawodową. Innymi słowy, rodzice mają wypuścić w świat zdrowego, inteligentnego i zadowolonego z życia doskonałego pracownika. Masowo sprzedające się poradniki nie zajmują się innymi, poza zawodową, przyszłymi potencjalnymi sferami aktywności dzieci: życiem małżeńskim, rodzinnym, zaangażowaniem społecznym czy politycznym, rozwojem duchowym...

Podręczniki dla rodziców z końca dziewiętnastego wieku wiele miejsca poświęcały nie tylko "radzeniu sobie" z bieżącymi trudnościami lub przysposobieniem do przyszłej pracy, ale w znacznym stopniu – wypełnianiu innych ról. Zajmowały się przygotowaniem do roli męża lub żony, matki (zabawa lalkami), czasem także ojca rodziny (troska o zwierzęta domowe), gospodarza czy gospodyni szlacheckiego lub mieszczańskiego domu (towarzyszenie rodzicom w obowiązkach), "współczującego ubogim" filantropa (wrzucanie grosików żebrakowi), pobożnego parafianina... Zresztą wystarczy przypomnieć sobie nieustannie moralizującego ojca głównego bohatera z "Serca" Amicisa, żeby zdziwić się, jak mało ów męczący i nadwrażliwy jegomość przywiązywał wagi do ocen szkolnych swego Henryka, którego przecież nieustannie za najrozmaitsze antyspołeczne uchybienia krytykuje w tonie zdecydowanie histerycznym.

Dużo się pozmieniało, jeśli chodzi o pełnione role. Sporo się zdążyliśmy przez ostatnie sto lat nauczyć nie tylko o subtelnym wpływaniu na dzieci i dorosłych i o naszej kruchej psychice, ale i o tym, w jaki sposób należałoby spożytkować własny, dorosły lub dziecięcy altruizm i dobre chęci. Kiedy i do czego uda nam się tę wiedzę wykorzystać...?

poprzedninastępny komentarze