2008-03-08 15:29:23
- Słuchaj – zaczęła cicho i uroczyście – ja chciałam cię prosić... to jest, przepraszam... widzisz, chciałabym ci to dać... jeśli możesz, to zachęcam cię... bo ja kandyduję do sejmiku samorządowego – zakończyła głośno i desperacko.
- Naprawdę? To ciekawe – wsparłam ją niezobowiązującym uśmiechem – a z czego? Z jakiej partii?
Zamiast odpowiedzi Agnieszka wręczyła mi ulotkę. Pod jej nazwiskiem i zamazanym zdjęciem widniały komunikaty: „Narodowe Odrodzenie Polski. Sejmik Samorządowy Województwa Dolnośląskiego. Okręg nr 1. Lista nr ... Kandydat nr ...” i nazwa ówczesnego nopowskiego komitetu wyborczego.
- Yyyy... Agnieszka, no, tego, wiesz co... - szczęka mi opadła i tym razem ja zaczęłam się jąkać – nie, naprawdę, yyyy, nie obraź się, no ale...
- Rozumiem – w głosie Agnieszki zabrzmiała łagodna rezygnacja – to pewnie dla ciebie trochę zbyt radykalne... ale może się jeszcze namyślisz... już się przyzwyczaiłam, że NOP się źle kojarzy, ale niesłusznie...
Tak, zmarnowałam wtedy szansę zarówno na pokojowy dialog z działaczką NOP-u, jak i na radykalną akcję antyfaszystowską – coś tam wymamrotałam przecząco i kandydatka (jak zapewniono na drugiej stronie ulotki, „narodowości polskiej, wyznania rzymskokatolickiego”) poszła agitować kogo innego. I nie znalazłam słów, żeby z niej coś ad hoc o przekonaniach, działalności i motywacjach wydobyć. Potem jakoś przestałam ją widywać, więc nie miałam po temu okazji. Szkoda.
Czemu tyle miejsca poświęcam przelotnie poznanej, acz sympatycznej faszystce? Cóż, jest ósmy marca i wypadałoby coś okolicznościowego napisać, w duchu solidaryzmu płciowego. Na przykład o kobietach zaangażowanych w politykę. Podejrzewam, co prawda, że orędownicy (-czki) parytetu niekoniecznie widzieliby chętnie pięćdziesięcioprocentowy udział mojej płci w strukturach NOP-u... W ogóle zabierając głos na temat, który nieuchronnie zahacza o rozmaite problemy okołofeministyczne, czynię to „z pewną taką nieśmiałością”. Z moich powierzchownych informacji wynika bowiem, że feminizmów jest więcej, niż zakonów żeńskich (o których mówi się, że sam papież nie zna ich liczby). W obu przypadkach uchwycenie różnic między poszczególnymi typami często wymaga drobiazgowej wiedzy, wyczulonego zmysłu obserwacji, emocjonalnego zaangażowania i jest rodzajem gnozy dla wtajemniczonych (o ile mi wiadomo, samych katolickich feminizmów jest z dziesięć, z czego z siedem ortodoksyjnych). W obu przypadkach również amplituda zróżnicowania jest znaczna. Nie mogę zatem wykluczyć, że po pierwsze, strzelę jakiegoś byka, po drugie, że pasuję idealnie do jakiegoś konkretnego typu feminizmu, choć – dla większej klarowności – zwykłam zaznaczać względem feminizmu zdecydowaną rezerwę. Odchodziłam od tych deklaracji tylko wobec osób, którym tenże kojarzy się ze stwierdzeniem, że możliwości przeciętnego mężczyzny nie przekracza umieszczenie prania w pralce lub podtarcie pupy własnemu dziecku, a godności kobiety nie narusza rąbnięcie złodzieja torebką we wrażliwe miejsce – ale z tak „inkluzywnym” rozumieniem feminizmu stykałam się bardzo rzadko.
Nie oznacza to, że nie cenię sobie zdobyczy wynikających z emancypacji kobiet – od chociażby pełnego spektrum dostępnych zawodów i sprawiedliwszego podziału obowiązków domowych, przez prawo głosu, aż po zauważenie milczącej obecności kobiet w dziejach czy pozwolenie dziewczynkom na zabawę kolejką elektryczną. Cenię sobie jednak też osiągnięcia liberalizmu w postaci np. praw człowieka i obywatela, co nie obliguje mnie do samookreślania się jako liberał(ka). Podobnie atencja wobec Hildegardy z Bingen nie nakazuje żadnej feministce przynależności do Kościoła Katolickiego.
Jeśli chodzi o klasyfikację „feministka lub nie” daje się zresztą zauważyć pewną ambitendencję, i to zarówno wśród głosów pochodzących z organizacji feministycznych, jak i wśród „zwykłych” niewiast. Z jednej strony – dosyć często zdarzało mi się czytać, że Polki nie mają ochoty identyfikować się z feminizmem, używając zwrotu: „nie jestem feministką, ale...”, innymi słowy – są feministkami, ale o tym nie wiedzą. Z drugiej strony, w trosce o czystość ideową, niektórym nurtom feminizmu odmawia się prawa do tego miana lub neguje zgodność ich idei i działań z interesami kobiet. Lustrzanym odbiciem tych postaw byłoby, z jednej strony, utożsamienie feminizmu z gromadką radykalnych babochłopów, z drugiej zaś – maksymalne rozszerzenie tego pojęcia i utworzenie własnej wersji feminizmu (przykładem może służyć, np. Barbara Giertych...). Znów nasuwają mi się skojarzenia z chrześcijaństwem – od „anima naturaliter christiana” czy „anonimowego chrześcijaństwa” Karla Rahnera, po skrajnie ekskluzywistyczne sekty.
A czemu nie mam ochoty być feministką? Ano, po pierwsze, w bogactwie elementów składowych tożsamości doprawdy nie mam wiele miejsca na kolejny... A na poważnie – z (pobieżnego, to prawda) rzutu oka wynika mi, że większość z tego, czym się zajmują aktualnie feminizmy, zwłaszcza naukowo, to rzeczy, które mogą być ciekawe i niekiedy godne szacunku, które jednak nie należą dla mnie do kwestii politycznie czy społecznie priorytetowych. Oczywiście, to nie żaden problem – w swoich zainteresowaniach okołonaukowych, nie będąc pracownicą naukową, też koncentruję się wokół spraw dalekich od codziennych problemów, ale nie aspiruję do tego, by prawda o konwersjach z judaizmu na katolicyzm w dwudziestoleciu międzywojennym została wypisana na sztandarach jakiejkolwiek organizacji (choć przekłamania historyczne, niekiedy używane w celach politycznych, a niekiedy wynikające z niewiedzy, zwalczam z całą mocą). Co więcej, niektóre z owych kwestii są dla mnie nie tylko trzecioplanowe lub wątpliwe, ale i bezsensowne, jak uwzględnianie wszędzie na siłę, w badaniach literackich, społecznych czy historycznych „perspektywy kobiecej”, choćby wyżej wymieniona nie istniała.
Z drugiej strony – istnieje wiele kobiecych ważnych problemów, którymi feministki się zajmują, chciałyby się zająć lub widzą potrzebę zajęcia się nimi. Niemniej wieloma z tych kwestii zajmują się nie feministki, lub nie tylko one. Gdyby przyszło mi do głowy pomagać prostytutkom na wrocławskim dworcu, znacznie łatwiej byłoby mi to zrobić, wkręcając się do katolickiej Misji Dworcowej, niż szukając w tym celu chętnych feministek, podobnie byłoby z wolontariatem na rzecz samotnych matek. Jeśli natomiast chodzi o prawa kobiet – pracownic czy też zabezpieczenia społeczne w rodzaju przedszkoli czy alimentów, lub przemoc domową – nie bardzo widzę, do czego miałoby się przydać traktowanie tych kwestii jako szczególnie kobiecych czy feministycznych, nie zaś jako „ogólnoludzkich” czy „ogólnospołecznych”, nawet jeśli wynikają z lekceważenia płci słabszej. Toż dzieci, panie dziejku, są przyszłością narodu a kobiety jego lepszą połową, więc dlaczego miałby to być jedynie damski interes? ...
Do tego dochodzi pewna nieufność: cóż, doskonale mogę sobie wyobrazić osobę, która głęboko przejmuje się używaniem żeńskich i żeńskoosobowych końcówek w mowie i piśmie, a która jest przeciwniczką aborcji na życzenie. Dla mnie samej zresztą nie byłoby problemem określanie się mianem feministki „pro life”. Wielokrotnie jednak zetknęłam się ze stwierdzeniem, że traktowanie aborcji na równi z prawami człowieka (względnie obcięciem paznokci) jest integralnym składnikiem – wręcz podstawą feminizmu. Twierdziły tak osoby mające znacznie głębszą wiedzę na temat feminizmu, niż ja. W dodatku wydaje się, że mają rację: nie da się zaprzeczyć, że aborcja na życzenie w wielu krajach to owoc wysiłków feministek, a w naszym kraju domagają się jej publicznie głównie one. Oznaczałoby to, że u samego źródła feminizmu, czy też większości jego nurtów i ideologii z nim powiązanych, leży coś, co – przepraszam – dla mnie prywatnie jest niezrozumiałą, choć powszechną aberracją umysłową. Jakkolwiek przerywanie ciąży nie znajduje się w centrum moich politycznych zainteresowań, stawia to dla mnie pod znakiem zapytania sensowność przyjmowania takiej idei/ideologii/doktryny (nawet w bardzo zmodyfikowanej i pozbawionej niepożądanych elementów wersji) za własną. Tym bardziej w Polsce, gdzie „popieranie feministek” jest niemal równoznaczne z popieraniem aborcji.
No, ale miało być o kobietach w polityce, a nie tylko o własnym widzimisię na feminizm. Cóż, jak typowa, rozgadana baba, zamiast napisać coś konkretnego, to się wywnętrzam w przydługich dywagacjach...
Nie wiem, ile jest prawdy w obiegowych opiniach o tym, że prawicowe organizacje polityczne są mniej licznie obsadzone kobietami, niż centrowe i lewicowe. Zapewne poglądy prawicowe w mniejszym stopniu mobilizują ich wyznawczynie do działania. Z moich bezpośrednich obserwacji – dotyczących głównie sporej liczby wykształconych kobiet, w większości między piętnastym a trzydziestym rokiem życia – koleżanek, dalszych znajomych, uczennic – mogę wyciągnąć jedno ostrożne uogólnienie: wśród młodych kobiet zainteresowanych polityką, ale nie mających ochoty na czynne angażowanie się w nią, niemal wszystkie mają/miały dość „konserwatywne” poglądy (czyli takie, jak gros społeczeństwa). Co ciekawe, nie przekłada się to w żaden sposób na poziom aspiracji, zwłaszcza u nastolatek – wśród „prawicowych”, „centrowych” i „lewicowych” mniej więcej podobnie sytuują się chęci robienia wszelkiego rodzaju kariery. Może tylko u tych „konserwatywnych” częściej pojawiają się deklaracje o dążeniu do stworzenia dobrej rodziny. Zresztą także ostrożne i bierne zainteresowanie polityką to, jak wiadomo, raczej rzadkość, zarówno u wykształconych, jak i mniej wykształconych kobiet, a nawet jeśli ono istnieje – łączy się z niechęcią do tejże. Owa niechęć i odwrót od sfery publicznej wśród młodych ludzi, zwłaszcza dziewczyn, nie jest zresztą niczym nowym. Jakieś dwanaście lat temu, jako licealistka podziwiająca kilka postaci ze środowiska UW (wyłącznie mężczyzn, trzeba powiedzieć...), zresztą wtedy „postępowa obyczajowo”, planująca posiadanie czwórki dzieci i równocześnie pracę naukową, pisarską i samorządową, z tym ostatnim byłam zdecydowanie nietypowa wśród rówieśniczek z podobnie wygórowanymi ambicjami. Dziewczyny chciały „się realizować” rodzinnie, naukowo i artystycznie, czasem w biznesie, czy w jakichś konkretnych profesjach – ale politycznie bardzo rzadko.
Trzeba zapytać o jedno: skoro zainteresowanie polityką u mniej „postępowych” kobiet nie przekłada się na ich aktywność, a kobiety odpolitycznione są „konserwatywne”, to czy aby na pewno w interesie owych „postępowych” jest dążenie do ich uaktywnienia? Toż jakby się te niezaangażowane ruszyły, to kto wie, co by rewolucja konserwatywna rozniosła, nomen omen w p...du. Teza o narzucaniu obyczajowych ograniczeń przez męski świat prawodawców nie znajduje specjalnie potwierdzenia w empirii: wśród kobiet jest więcej przeciwniczek owej nieszczęsnej aborcji, niż wśród mężczyzn, to kobiety wypełniają kościoły i dzwonią do RM. Nie, nie, nie jestem fanką RM, po prostu stwierdzam fakt, bez ubolewania ni tryumfu. To nie kobiety w większości, co prawda, idą rzucać kamieniami w proaborcyjne lub gejowskie demonstracje, ale też i nie one w większości tłuką się z łysymi panami... Nie chadzam na manifestacje atakowane przez NOP, ale podejrzewam, że obie ze wspomnianą na wstępie Agnieszką, nawet w tłumie, mogłybyśmy mieć niejakie opory przed toczeniem (jako dorosłe, w teorii kulturalne panie) walki wręcz. W moim przypadku nie z braku warunków fizycznych, lecz natury mentalnej – i nic tu nie ma do rzeczy mój pacyfizm.
Gdyby np. w referendum aborcyjnym mogły głosować tylko kobiety, tak, aby faktycznie decydowały „same o sobie”, referendum to miałoby mniejsze szanse na liberalny wynik. Wynikałoby z tego, że dla realizacji liberalnych i nowolewicowych postulatów obyczajowych pożądane byłoby, aby w parlamencie siedzieli sami faceci... Z tego wynikałby prosty i pragmatyczny wniosek: uaktywnienie polityczne kobiet nie jest bynajmniej w interesie kobiet o najbardziej radykalnych poglądach obyczajowych. Brzmi absurdalnie? Wystarczy jednak przypomnieć sobie losy Partii Kobiet. Rzecz jasna, była to inicjatywa niezbyt profesjonalna, niedorobiona programowo i pozbawiona zaplecza finansowego, a zatem skazana na porażkę. Niemniej brak programowej wyrazistości i koniunkturalizm nie był większy, niż w przypadku wszystkich partii mainstreamu i niektórych niszowych a jej ośmieszanie i krytyka były zdecydowanie przesadne. Z kolei większość podnoszonych przeciw niej z lewej i prawej strony zarzutów (jak choćby ten o przemawianiu w imieniu wszystkich kobiet) pasowała jak ulał także do organizacji feministycznych. Nie należałam do sympatyków ani elektoratu PK, ale nie można jej odmówić zasługi w zakresie mobilizacji (prawda, krótkoterminowej) sporej rzeszy dotąd biernych osób płci żeńskiej. Być może z tej „oddolności” połączonej z nieudolnym, ale rozpoznawalnym wodzostwem (znowu typowa cecha niszowych organizacji wszelkiego typu) wynikało też po części jej niedookreślenie i chaotyczność poczynań.
No tak, ale co to ja mówiłam...? Och, jejusiu... Aha, ósmy marca i solidarystycznie trzeba pisać... Nie od dziś wiadomo, że baby między sobą solidarne nie są i jedna drugą w łyżce wody by utopiła. Stąd też nie czuję duchowego siostrzeństwa z żadną spośród mainstreamowych polityczek, a podejrzewam, że Joanna Senyszyn też się specjalnie z Hanną Gronkiewicz – Waltz nie solidaryzuje. Niemniej bab w polityce jest mało. Dlaczego mało? No wiadomo, zaszłości historyczne, no wiadomo, polityka jest brudna, no wiadomo, dziewczynom trudniej... Poza wszystkim innym, wydaje mi się, że polityka (nie tylko mainstreamowa) jest sferą, gdzie „typowo kobiece” cechy nie są specjalnie punktowane ni wysoko cenione, choćby teoria mówiła co innego: poznałam sporo dziewczyn, które szukały dla siebie odpowiedniego zaangażowania społecznego, wkręcając się w rozmaite działania, i rezygnowały z takich wolontariatów, które wymagały od nich nieustannej rywalizacji, mobilizacji rezerw agresji i „walki o swoje”, a przy tym spojrzenia „w skali makro”. Znacznie łatwiej, mimo wszystko, mając nastawienie na współpracę i postrzeganie problemów z jednostkowej mikroperspektywy, założyć grupę teatralną albo pracować z dziećmi czy osobami niepełnosprawnymi lub chorymi – i mieć z tego satysfakcję. Z drugiej strony – trudno się dziwić, że kościoły i przykościelne grupy wypełnione są w dużym stopniu przez kobiety, bo dość ograniczona liczba „mężczyzn sukcesu” jest w stanie utożsamić się na serio z religią słabych. Ów (skądinąd mocno liberalny w duchu) brak równowagi yin-yang nie wychodzi na dobre także i polityce, co akurat w polskich realiach nieźle widać. Cóż, teoretycznie wszyscy świetnie wiemy, że w większości przypadków współpraca lub obojętna neutralność jest lepsza od rywalizacji lub walki, a jednak zazwyczaj zakładamy, że akurat ma miejsce ten przypadek, w którym na tej rywalizacji lub walce wygramy. Mało tego – odmienne stanowisko jest nie tylko klasyfikowane jako (typowo kobieca...) naiwność lub zdradziecka ugodowość, ale wręcz jako postawa zupełnie antypolityczna, wynikająca po prostu z (typowo kobiecej...) łagodności. Cóż, historia magistra vitae est, znane są liczne przypadki, gdy różnego rodzaju inicjatywy polityczne niewygodne dla władz były osłabiane i rozbijane w trojaki sposób: pierwszym jest radykalizacja postulatów do granic absurdu. Drugi to pacyfikacja przez tworzenie ugodowych „koncesjonowanych” bytów. Trzeci to wyostrzanie podziałów wewnętrznych, zwłaszcza pozamerytorycznych, lub też czynienie z nich osi konfliktu w przypadku, np. dwóch organizacji o odległych celach, ale zachowujących wobec siebie neutralność. W warunkach polskich, jak sądzę, nie należy się tego obawiać: te działania w wystarczającym zakresie podejmują w najlepszej wierze sami zainteresowani, w związku z tym resort spraw wewnętrznych nie musi się biedzić nad rozbijaniem polskiej lewicy. To raczej polska lewica łatwo mogłaby wykończyć resort spraw wewnętrznych, gdyby się w nim zainstalowała.
Czyli co z tym zrobić? Pójść do psychiatry czy wprowadzić parytet? Instytucja parytetu nie zawsze budzi pozytywne uczucia u osób nim objętych... Pierwszy przykład z brzegu – część redakcji lewica.pl pozwoliła mi założyć bloga na tym portalu nie z racji moich walorów umysłowych czy szczególnie cenionych przez się poglądów, lecz próbując wyrównać proporcje płci wśród bloggerów. Mało tego. O owe proporcje – pół żartem, pół serio – sama się upomniałam, prosząc o możliwość założenia bloga. Doceniam otwartość redakcji, bardzo mi miło, że moja prośba została wysłuchana, ale brunatny szatan, siedzący mi za skórą na ramieniu i szepcący zgryźliwości do prawego ucha, pomrukiwał na to, że jeśli ktoś przyznaje mi (lub nie) określony przywilej lub stanowisko głównie z racji mojej płci, to równie dobrze mógłby mi go przyznać (lub nie) z uwagi na określony kształt czy wymiary biustu lub pośladków... Oczywiście, ma to swoje dobre strony: ta myśl chroni mnie przed popadnięciem w próżność na punkcie własnych blogerskich kompetencji.
Nie no, proszę się nie obrażać i nie krzyczeć. Intencje zwolenników/zwolenniczek parytetu i ich cele polityczne z nim związane znacząco się różnią od intencji i celów mentorów i mecenasów Anety Krawczyk. Bardziej stosowne byłoby porównanie parytetu, powiedzmy, z Mulieris dignitatem albo z przepuszczaniem damy przez drzwi. Generalnie, wolę z racji płci być przepuszczana przez drzwi, niż mieć możliwość prowadzenia bloga, bo ten pierwszy przywilej w założeniu nie powinien się łączyć z zaletami pióra i umysłu. Abstrahuję tu od dwóch nazbyt już pobocznych, choć ważkich kwestii: pierwszej – jakie przywileje można z uwagi na cechy fizyczne „indywidualnie przyznawać” innym, drugiej – czy kierowanie się cudzym intelektem nie jest bardziej perfidnym rodzajem dyskryminacji. Szczerze rzekłszy, często łatwiej stracić kilka kilo (choć to nie jest łatwe zadanie...) i przefarbować włosy, niż podnieść sobie iloraz inteligencji...
I tak oto płynnie od faszyzmu na wstępie przeszliśmy do odchudzania i farbowania włosów... Tak to, panie dziejku, jest, jak kobita się zabiera pitolić o polityce!