Oj ra, oj ra, Rodina Sowieckaja...
2008-08-20 00:44:01
No, niestety. Z trudem odróżniam Osetię od Abchazji. Na studiach dowiedziałam się o Kaukazie głównie tego, że o jego najnowszej historii jest niewiele naukowych (i nienaukowych) opracowań nie tylko po polsku, ale i w jakichkolwiek innych językach, a większość z tych opracowań do rzetelnych nie należy. Dumnie wpisana na suplemencie dyplomu specjalizacja: "Historia Europy Wschodniej" nie poszerzyła moich horyzontów o zauralską część imperium.

Liczba znawców Kaukazu (również na lewicowych stronach internetowych) wzrosła, rzecz jasna, w ostatnich dniach w tempie geometrycznym, kto żyw rzucił się sprawdzać w wikipedii (może i nawet czasem na mapie) gdzie leży Osetia i o sso tam chozzi, żeby co prędzej zajmować stanowiska, wygłaszać oświadczenia, formułować opinie itp. Ponoć stwierdzenie „nie znam się na tym, ale uważam…” to cecha mojej płci, faceci bowiem pomijają zwykle tę część zdania przed przecinkiem. Jeśli tak jest w istocie, nasuwałoby to wniosek, że całkiem nieźle być płcią zdominowaną, zakrzyczaną i co tam jeszcze, bo przynajmniej miewa się raz na, nomen omen, ruski rok tzw. realistyczną samoocenę, o co w naszej promującej wybujały narcyzm codzienności nie jest łatwo. Ale dajmy pokój kpinkom, temat jest poważny.

Niezależnie od wyważania racji walczących stron, własnych ocen moralnych, sympatii ideowych czy interesów i obaw geopolitycznych, interesujące jest obserwowanie tego, co w związku z wojną w Osetii mówi się i robi w naszym kraju. Polacy, nie mający obowiązku ni zwyczaju ciekawić się życiem wewnętrznym postsowieckich republik w Azji, kojarzący Gruzję tylko ze Stalinem i żartem o generale Kałmasznawardze, zostali nagle postawieni wobec potrzeby wyrobienia sobie opinii o tamtejszym konflikcie. Trudno się dziwić, że osetyjskie dążenia narodowowyzwoleńcze znikły gdzieś zupełnie w obliczu znanego (i, przyznajmy, budzącego najgorsze skojarzenia) schematu: Rosja najeżdża mniejszego sąsiada, który w dodatku niedawno się od niej uniezależnił. Nie trzeba było wielkiej propagandy, aby opinia publiczna poparła Gruzję, choć oczywiście media swoje zrobiły. Czegokolwiek nie dowiemy się w najbliższej przyszłości o przebiegu działań militarnych obu stron, o tym, kto zaczął i kto zabił więcej ofiar wśród cywilów, czego byśmy nie mogli powiedzieć o imperialnych interesach USA i Rosji, prawie narodów do samostanowienia oraz o niesympatycznych przywódcach wszystkich państw uczestniczących w konflikcie, mało prawdopodobne, aby ogół polskiej opinii publicznej poparł jakąkolwiek rosyjską interwencję w innym państwie, więc zajęcie stanowiska choćby umiarkowanie prorosyjskiego przez jakiekolwiek ugrupowanie wydaje się politycznym samobójstwem.

Nie do rozstrzygnięcia jest pytanie, w jakim stopniu na stanowisko poszczególnych polityków polskich wpłynął ich stosunek do USA wraz ze sprawą tarczy antyrakietowej, w jakim obawa przed Rosją, chęć zdobycia popularności lub względy ideowe. Trzeba powiedzieć, że prezydent Kaczyński umiał wykorzystać – świadomie lub przy okazji – tę okazję dla poprawy swego wizerunku w kraju lepiej, niż ktokolwiek inny. Ugrupowania i mainstreamowe media niechętne Kaczyńskim znalazły się w trudnej sytuacji, zawieszone między naśladownictwem a rywalizacją. Trudno zbijać kapitał polityczny na solidarności z Gruzinami, krytykując najgłośniejszego z solidaryzujących się. Mało prawdopodobne też, aby TVN zaczęło zarzucać Kaczyńskiemu proamerykański serwilizm... Może go jedynie oskarżyć o nierozwagę i brak dyplomacji. Ten zarzut do medialnych i chwytliwych nie należy, a z polskimi przyzwyczajeniami się kłóci. Przywykliśmy szanować tych, którzy z karabinem idą na czołgi, choćby cyniczne doświadczenie szeptało, że nie o „wolność naszą i waszą” tu w pierwszym rzędzie chodzi.

Ze sporym zaskoczeniem rozmawiałam ostatnio z osobami, które w ostatnich wyborach głosowały „przeciw PiS-owi”. Nadwątlona opinia prezydenta – ostatniego sprawiedliwego uległa znacznemu wzmocnieniu. Kaczyński wygrał bitwę ze swoim popularnym wizerunkiem groteskowego, nadętego typka z autorytarnymi zapędami, ścigającego agentów, z dykcją Gomułki i nieapetyczną fizjonomią, którego podsumowaniem jest hasło „Kaczyński ma małego fiutka”. Obraz, na którym bazowała zarówno profesjonalna antypisowska kampania jak i odreagowująca dowcipami bezradność i obrzydzenie do polityki opinia publiczna, w przypadku wojny w Gruzji traci swoją nośność, o ile Gruzję poprzemy. Jeśli bowiem uznamy, że Lech K. rzuca się w moralnie słusznej, acz nierozważnej misji, możemy krzyczeć, że naraża polską rację stanu, że jest głupcem i kabotynem, ale wyśmiewać go nie będziemy. Trzymając się anatomicznej poetyki – dla sympatyków Gruzji Kaczyński wyszedł na polityka być może bez głowy i z małym fiutkiem, ale z kręgosłupem i jajami.

Temat lewicowej publicystyki, dotyczącej owego konfliktu, dostarcza równie interesujących obserwacji, zajmę się nim jednak w następnym wpisie. A „za kim” w owym konflikcie optuje autorka? Hmmm… a po co, z jakiej racji i w jakim celu miałaby „za kimś” być?

poprzedninastępny komentarze