Lenin i Trocki a wojna imperialistyczna
2009-03-25 23:37:33
Nader często pokutuje pogląd, jakoby najważniejsi działacze partii bolszewickiej faktycznie zerwali ze spuścizną Marksa i Engelsa, wypaczając i degenerując ich myśl. Walka z czarną legendą bolszewizmu wydaje się być jedną z najtrudniejszych walk, jakie w obronie swej historii pozostaje zmuszona staczać radykalna lewica.

Marks i Engels o przemocy rewolucyjnej

Spójrzmy najpierw pokrótce na przedostatni akapit napisanego przez Marksa i Engelsa w 1847 r., wydanego w 1848 r. Manifestu Partii Komunistycznej. Piszą tam: „Komuniści uznają za niegodne ukrywanie swych poglądów i zamiarów.” To zresztą każdy powinien uznawać za niegodne. Wobec tego: „Oświadczają oni otwarcie, że celem ich jest obalenie przemocą całego dotychczasowego porządku społecznego.” Straszne, co?

Przemoc rewolucyjna nie była jednak dla nich żadnym „celem samym w sobie” – Engels jasno stwierdził, co nieobce było też Marksowi oraz Leninowi i Trockiemu, że trzeba chcieć, by możliwa była rewolucja pokojowa. Jest ona natomiast wymuszonym warunkami środkiem przebudowy społeczeństwa, obalenia panowania klasowego burżuazji i ogółu klas posiadających oraz ustanowienia panowania klasowego proletariatu – jeśli można się tak wyrazić, jedynej rzeczywiście możliwej „dyktatury większości”. Rozważania nad ową przemocą Marks i Engels rozwinęli w 1850 r., w „Apelu Komitetu Centralnego do Związku Komunistów”: „Podczas konfliktu i bezpośrednio po walce robotnicy muszą przede wszystkim, tak dalece jak to tylko możliwe, przeciwdziałać usiłowaniom burżuazji zaprowadzenia spokoju i zmuszać demokratów do zrealizowania głoszonych obecnie przez nich frazesów terrorystycznych. Muszą pracować w tym kierunku, aby bezpośrednie rewolucyjne wzburzenie nie zostało natychmiast po zwycięstwie znowu stłumione. Przeciwnie, muszą je podtrzymywać, jak długo to tylko możliwe. Nie może być mowy o tym, by występowali oni przeciw tak zwanym ekscesom, przeciw aktom zemsty ludu na znienawidzonych osobach lub instytucjach publicznych, z którymi wiążą się jedynie nienawistne wspomnienia – powinni nie tylko akty te tolerować, lecz wziąć w swoje ręce kierownictwo nimi.”

Cytuję te słowa, gdyż jednym z celów niniejszej pracy jest wywiedzenie, że Rewolucja Październikowa była słusznym zrywem, zaś ludzie stojący na czele jej kierownictwa – tak jak Róża Luksemburg i Karol Liebknecht w Niemczech – pozostawali prawowitymi spadkobiercami Marksa i Engelsa; choć najważniejszym celem pozostaje wywiedzenie, że wiele z nauk Października i bolszewizmu pozostaje aż do dziś aktualnych. I jeśli piszę stronniczo, to moja stronniczość podyktowana jest pragnieniem obrony prawdy historycznej.

Przedłużenie polityki, przedłużenie wojny

No tak, powie ktoś, dziewiętnastowieczni ideolodzy „wyprodukowali” krwawych zamordystów. Problem w tym, że to po prostu nieprawda. Rewolucja Październikowa w ogóle przecież nie daje się zrozumieć bez kontekstu pierwszej światowej wojny imperialistycznej (określenie Lenina, który zmarł na piętnaście lat przed drugą), rozpętanej przez mocarstwa europejskie.

Lenin zdefiniował politykę jako „rewidowanie i korygowanie stosunków między klasami”: to stąd jej przedłużeniem pozostaje wojna. Ponieważ zaś, jak dowodził w swych pismach Clausewitz, niemożliwością pozostaje „całkowite” zakończenie wojny (w warunkach kapitalizmu to prawda niewątpliwa), nie tylko wojna jest przedłużeniem polityki innymi środkami, lecz także – jak później stwierdził Mao – polityka jest przedłużeniem wojny innymi środkami. W społeczeństwach opartych o tę formę sprzeczności, jaką jest antagonizm klasowy, nieuchronnie pojawiają się coraz groźniejsze przejawy panowania klas posiadających, w skali międzynarodowej zaś coraz groźniejsze – w kontekście współczesnym wspomnieć starczy o arsenałach nuklearnych głównych mocarstw – erupcje imperialnej pychy i globalizującej się agresji, prowadzące do reprodukcji systemu kapitalistycznego na coraz wyższych, niebezpieczniejszych pułapach.

Pod koniec swego opasłego tomiszcza, które czyta się jednym tchem, „Moje życie. Próba autobiografii”, Trocki tak pisze o dynamikach ogólnoświatowej ewolucji społecznej, które w 1914 r. doszły do krytycznego punktu: „To, co zaszło w oczach mego pokolenia, które dziś dojrzało, lub też przybliża się do starości, można schematycznie przedstawić w ten sposób. W ciągu kilku lat dziesiątków – koniec ubiegłego wieku i początek obecnego – ludność Europy podlegała surowej dyscyplinie przemysłu. Wszystkie strony wychowania społecznego podporządkowane były zasadzie pracy produktywnej. Dało to olbrzymie rezultaty i otworzyło jak gdyby przed ludźmi nowe możliwości. W istocie jednak doprowadziło to tylko do wojny. Co prawda, dzięki wojnie ludzkość stwierdziła, że wbrew krakaniom anemicznej filozofii, wcale się nie degeneruje, lecz przeciwnie, jest pełna życia, sił, męstwa i przedsiębiorczości. Dzięki tej wojnie ludzkość, z niespotykaną poprzednio wyrazistością, przekonała się również o swej technicznej potędze. Wyglądało to więc tak, jakby człowiek, chcąc przekonać się, czy ma zdrowe drogi oddechowe i przewód pokarmowy, zaczął przed lustrem podcinać sobie gardło brzytwą.”

W 1916 r. Lenin pisze obszerną, zawierającą imponujący, jak też w imponujący sposób zinterpretowany i zanalizowany materiał faktograficzny, broszurę „Imperializm jako najwyższe stadium kapitalizmu”. Dzieło to, wystarczający dowód jego geniuszu jako myśliciela politycznego, należy uznać za podstawowy dokument epoki imperialistycznej, tak jak Manifest Komunistyczny stanowi podstawowy dokument epoki kapitalizmu wolnokonkurencyjnego. Zgodnie z teorią imperializmu, jaką przedstawił gruntownie przewartościowujący to pojęcie Lenin, gwałtowna i często forsowna industrializacja, koncentracja produkcji i rozrost korporacji pociągają za sobą taki wzrost wydajności produkcji, który prowadzi do jej olbrzymiej monopolizacji i jeśli nie czyni całkowitą utopią znanej ze szczenięcych i młodych lat kapitalizmu wolnej konkurencji, to odbiera jej główną rolę w funkcjonowaniu gospodarki światowej. Kapitał wolnokonkurencyjny przerasta w kapitał monopolistyczny: kapitalizm osiąga tak swe najwyższe stadium. Monopole – mimo całego panoptikum wewnętrznych sprzeczności – utrzymują się różnorodnymi środkami: od mających tendencje wzrostowe przewag technologicznych aż po mechanizmy interwencjonizmu państwowego, wśród których poczesne miejsce znajduje rzecz jasna interwencja zbrojna. Także dzisiejsze wojny imperialistyczne, w których doniosłym czynnikiem jest ropa naftowa, stanowią skutek narastania sprzeczności między postępującym uspołecznieniem produkcji a również postępującym skupieniem kapitału w coraz bardziej nielicznych rękach.

Zaostrza się też sprzeczność między miastem a wsią. Narasta przemoc kapitalistyczna wobec rodzimej klasy robotniczej, która to przemoc – już choćby w obliczu umiędzynarodowienia zasięgu działania korporacji – coraz łatwiej rozlewa się też poza granice państw narodowych. Wzrasta to, co burżuje nazywają ryzykiem inwestycyjnym, a wraz z nim – szczególnie w okresach nasilonego kryzysu – tendencje do wyuzdanej spekulacji. Wraz z tym zmienia się rola banków: już nie są „niewinnym” pośrednikiem, lecz zarządcą kapitałów, w tym również wielkich i ciągle rosnących kapitałów monopolistycznych. Także banki podlegają, i to ze szczególną szybkością, procesom koncentracji – nie tylko przez formalne wchłanianie, lecz i przez uzależnianie mniejszych podmiotów. Powstaje rozpasana oligarchia finansowa oraz monumentalna piramida zależności: rekiny finansjery rozporządzają nieporównanie większym kapitałem niż ten, który formalnie posiadają. Kapitał przemysłowy i wielkie banki zlewają się – i tym łatwiej coraz powszechniejsze staje się zjawisko zmowy monopolistycznej. Abrakadabra, hokus-pokus, sen o klarownych rynkach idzie na śmietnik historii – tak można by rzec, gdyby nie to, że burżuj wobec banku, inaczej niż wobec własnych robotników (a także wobec konsumentów wytwarzanych przez tych robotników produktów), nie dysponuje już tajemnicą handlową.

W epoce kapitalizmu wolnokonkurencyjnego – który najlepiej opisali Marks i Engels – wywóz towarów za granicę dominował globalnie nad wywozem kapitału. Inaczej rzecz jasna miały się rzeczy w czasach Lenina, który mógł na własne oczy oglądać jakościową zmianę. Mistrzowie owego upiornego teatru kukiełkowego tym bardziej, zgodnie ze słowami Manifestu Komunistycznego, burzą więc wszelkie mury chińskie, tym bardziej wszędzie zdołają zadzierzgnąć stosunki, że starą małą lichwę zastępuje nowa – nowa także jakościowo – wielka lichwa. Za nią zaś – że pozwolę sobie w może zaskakującym dla niektórych kontekście przywołać Nietzschego – małą politykę wypiera wielka polityka, nie będąca wcale wytworem ideologicznego widzimisię. To stanowi nieodzowne tara, lecz netto ma na imię nieuchronna konieczność. Już wówczas też owa algebra determinuje uzależnianie słabych gospodarek krajów peryferycznych i półperyferycznych gospodarkom wielkich metropolii (znanych także jako centra kapitalizmu): warunkiem udzielania pożyczek stają się gwarancje odpowiednich zakupów u wierzyciela. I naraz wokół rozpościerają się macki ośmiornicy banków kolonialnych: kapitał pożyczkowy i tu wykazuje niezmiennie tendencje do dominacji i trzymania pod własnym bezlitosnym kamaszem kapitału przemysłowego.

Poza drapieżnictwem wyraźne staje się również pasożytnictwo, objaw gnicia starego i przejrzałego kapitalizmu. Najwyższym jego wyrazem jest zaistnienie państw-rentierów – od dawien dawna przykładem takiego kraju nieodmiennie pozostaje Szwajcaria. Zjawisko to widzimy jednak, również dziś, na szerszą skalę – starczy wspomnieć o skutkach ostatniego kryzysu, jakie odczuł „lodowcowy raj”, Islandia. Wymowniejszym przykładem jest jednak Wielka Brytania, nazywana nieraz „wielką Szwajcarią”, w której w ubiegłym roku miał już miejsce poważny kryzys bankowości, stanowiący zwiastun obecnego kryzysu globalnego. Dawno temu Trocki pisał o „królestwie, nad którym słońce nie zachodzi”, że izolowane padłoby prędzej niż Indie.

Rola państwa burżuazyjnego w epoce imperialistycznej

Krojenie krajowych kawałków tortu przez monopole znajduje swe jeszcze smakowitsze przedłużenie w postaci wielkich susów na rynek międzynarodowy: rozpasanej kartelizacji międzynarodowej. Kapitał finansowy, skupiony niemal jak materia w gwieździe neutronowej w kilku arcypotężnych metropoliach, w coraz ściślejszej jedności z wspierającym go państwem – już wszak w Manifeście stoi, że „nowoczesna władza państwowa jest jedynie komitetem zarządzającym wspólnymi interesami całej klasy burżuazyjnej” – niczym bajaderkę do łapczywego zeżarcia poczyna traktować całą naszą małą planetę. Nie tylko jednostki stają się znanymi już z czasów rzymskich mówiącymi narzędziami – całe, choćby formalnie niepodległe, kraje stają się jedynie ułamkiem stawki w globalnej ruletce. Wielki kapitał, wobec którego dziewiętnastowieczni burżuje pozostają co najwyżej śmiesznymi kutwami centusikami, znajduje przy tym oparcie w parlamentach, w których forsuje ustawy utrwalające jego monopol.

Tak powszechny, globalny system zarówno jawnych, jak i ukrytych zależności pozostaje czymś historycznie jakościowo nowym.

Szermierze radykalnych ideologii wolnorynkowych idą naraz na bój z wszetecznym socjalizmem: nie dostrzegają przy tym w ogóle, jaka jest treść klasowa owej kontroli państwowej nad gospodarką. (Dopełnia ją kontrola regionalna – wystarczy wspomnieć pierwszy z brzegu dzisiejszy przykład Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju, oraz globalna – nie będę przecież pierwszym, który wspomni w tym kontekście o Międzynarodowym Funduszu Walutowym, Banku Światowym i Światowej Organizacji Handlu.) Powstaje monopol prywatno-państwowy, bynajmniej nie redukujący anarchii produkcji, lecz wybitnie ją potęgujący, zaostrzający sprzeczności wewnętrzne imperializmu światowego.

Z powodu mięciutkiej, jak miód rozpływającej się w ustach bajaderki trzeba dać w mordę, aż polecą zęby. Już w okresie kapitalizmu wolnokonkurencyjnego, gdy wchodził on w fazę kryzysu, postępował podział kolonii między główne metropolie. Ówcześni ideolodzy imperializmu – od Cecila Rhodesa, poprzez Alexisa de Tocqueville’a po Arthura Jamesa Balfoura, ach, jakże byli oni nieznośnie wspaniali! – drżeli, jakby na zawołanie twórców Manifestu, przed rodzimym proletariatem i ogółem klas niższych, jak też znacznymi segmentami klas średnich; znajdują zresztą swych odpowiedników także dziś. Stąd też w monumentalnych podbojach, równoznacznych nieraz z ludobójstwami o natężeniu podobnym do stalinowskiego czy hitlerowskiego (notabene: najskuteczniejsze ludobójstwo w historii, dokonane na rdzennych mieszkańcach Tasmanii, nie odbyło się bynajmniej w atmosferze „twórczo” zakończonego parteitagu, lecz w atmosferze rodzinnego pikniku), widzieli środek odroczenia wojny domowej. Lenin odwrócił to, stawiając jedną ze swych najdonioślejszych tez: tę o przerastaniu wojny imperialistycznej w wojnę domową. (Współcześnie może się jeszcze okazać, że teza ta pasować będzie jak ulał do sytuacji w Izraelu – żołnierze rosyjscy, którzy u schyłku caratu strzelali w pierś własnym oficerom, wcześniej wykazywali wobec nich równie bydlęce posłuszeństwo jak dziś żołnierze izraelscy. Nic tu co do istoty nie zmienia nawet to, że w jednym wypadku mowa o najrozleglejszym geograficznie kraju świata, targanym sprzecznością między rolą mocarstwa imperialistycznego a rolą kraju peryferycznego, w drugim – o zajmującej niewielki obszar metropolii kapitalistycznej.)

Podaż nowych kolonii spadła tymczasem do poziomu bliskiego zera – zakończenie podziału kolonii między mocarstwa stało się faktem w tym sensie, że żadne z nich nie mogło posiąść nowych bez wydarcia ich konkurentowi. Dynamiki globalizacji imperialistycznej uderzyły zatem w zastany, mający roszczenia do wieczności, porządek uświęcony w 1815 r. po kongresie wiedeńskim. Wojna imperialistyczna nie redukuje się już zatem do – upraszczając – agresji „globalnego miasta” na „globalną wieś”. Tak jak pisał Marks: nie tylko konkurencja rodzi monopol, lecz i monopol rodzi konkurencję. Ta jednak nie pozostaje na starym poziomie, wraz ze zmianą ilościową następuje zmiana głównej sprzeczności i przejście w nową, niesłychanie niebezpieczną jakość: w ramach kapitalizmu w jego najwyższym, imperialistycznym stadium konkurencja zyskuje niesłychany rozmach konkurencji między mocarstwami i wielkimi blokami imperialistycznymi. Monopol ekonomiczny – z racji oczywistego faktu, że burżuazja jest klasą panującą – nie może nie przerosnąć w monopol polityczny, który tak jak cały kapitalizm oparty jest na gwałcie, grabieży i narastającej, coraz bardziej globalizującej się dominacji. Tendencje przeciwstawne bez obalenia kapitalizmu powodują w ostatecznym rozrachunku jedynie dalsze spiętrzenie i zaostrzenie sprzeczności.

Bez wyeliminowania podstawowej sprzeczności między proletariatem a burżuazją nie da się wyeliminować anarchii produkcji. Ta w ramach rozwoju kapitalizmu narasta, wraz z nią narasta zaś sprzeczność główna: między globalnymi metropoliami a globalnymi peryferiami i półperyferiami, między – jak dziś mówi o tym, nie pierwszy zresztą, Hugo Chávez – globalną Północą (w nowomowie neoliberalnej nazywaną „wolnym światem”) a globalnym Południem. Już zresztą w czasach Marksa znajdowali nieraz posłuch wulgarni apologeci imperializmu, których „myśl” da się sprowadzić do równania: imperializm = kapitalizm = postęp.

Przede wszystkim tego rodzaju szacowni teoretycy nie biorą pod uwagę nierównomiernego i kombinowanego rozwoju globalnej gospodarki kapitalistycznej. Długotrwałe postępy globalizacji – wyprawa Kolumba stanowiła wyraz, nie zaś początek procesów globalizacyjnych – od swego zarania odbywały się w scenerii świata, w którym różnice rozwojowe między poszczególnymi społecznościami przyprawiały, i przecież przyprawiają aż do dziś, o zawrót głowy. Najprzeróżniejsze środki nowej i najnowszej techniki – od maszyny parowej, już zdaniem Hegla napędzającej „ducha dziejów”, poprzez kolej żelazną, maszyny do produkcji innych maszyn produkcyjnych, telefon i telegraf, samochód i samolot, radio i telewizję, aż po komputer i internet, ściślej zaś: kapitalistyczne zastosowanie tych środków, sprawiają, że rozwój jednych równoznaczny jest z niedorozwojem innych. Burżuazja z wielkich metropolii, przymuszając niesfornych Piętaszków wszystkich kontynentów do stania się burżua, zarazem ma interes – oraz siłę, by to uczynić – w utrwaleniu asymetrycznego międzynarodowego podziału pracy. Stąd nawet bajeczny rozrost trakcji kolejowej w krajach zależnych i na wpół samodzielnych w czasach Lenina nie miał z założenia (czy przynajmniej nie miał przede wszystkim) służyć rozwojowi tamtejszych społeczeństw: tak jak i dziś, aktualna była również w tym kontekście konstatacja o zysku ponad ludzi.

Interesy wielkiego kapitału, pochodzącego z mocarstw imperialistycznych – a niejednokrotnie nawet, nie jedyny to paradoks globalnego kapitalizmu, interesy wielkiego kapitału krajów globalnego Południa – dyktują dążenie do reprodukcji modelu zależności, wynikającego z międzynarodowego podziału pracy. I gdy zabraknie już na peryferiach choćby kawałka nienadgryzionej bajaderki, trzeba wyrwać talerz z rąk konkurenta, którym pozostaje inne mocarstwo.

Zatem, prawda aktualna do dziś: kapitalizm generuje wojny – i to wystarczający powód, aby go obalić. Nikt nie wywiódł tego lepiej niż Lenin.

Nie ma prologu bez epilogu

Zrewidowaliśmy zatem – posiłkując się fundamentalnym pismem Lenina – stosunki między klasami w dobie fin de siecle’u („końca wieku”, czy też tak zwanego końca długiego wieku dziewiętnastego). Czas przejść do kwestii ich korekty.

Wojna wojnie – oto jedno z haseł, jakie po wybuchu światowej zawieruchy w 1914 r., roku ostatecznego bankructwa moralnego kapitalizmu, przyświecały bolszewikom. Hasło to nie wynikało bynajmniej z abstrakcyjnego, „ponadklasowego”, drobnomieszczańskiego pacyfizmu, lecz z solidnie umocowanego w materializmie historycznym internacjonalizmu proletariackiego. „Internacjonalizm nie jest abstrakcyjną zasadą, ale teoretycznym i politycznym odbiciem charakteru światowej gospodarki, światowego rozwoju sił wytwórczych i toczącej się w skali światowej walki klas” – pisał wiele lat po Październiku Lew Trocki. Mógłby jednak je napisać na długo wcześniej, choć do partii bolszewickiej przystąpił dopiero w 1917 r. Stanął bowiem na wysokości zadań, z którymi zmuszony jest mierzyć się działacz ruchu robotniczego w epoce imperialistycznej – epoce, która trwa do dziś.

Spójrzmy jeszcze raz, co Trocki miał do powiedzenia w cytowanym już „Moim życiu”: „Po ukończeniu operacji lat 1914-1918, oświadczono, że odtąd najwyższym obowiązkiem moralnym jest leczenie tych ran, zadawanie których uznawano za najwyższy moralny obowiązek w ciągu poprzednich czterech lat. Pracowitość i oszczędność znów zostały nie tylko przywrócone do praw, ale ujęte w stalowy gorset racjonalizacji. Tak zwaną »naprawą« kierują te same klasy, partie i nawet osoby, które kierowały burzeniem. Tam, gdzie zaszła zmiana ustroju politycznego, jak w Niemczech, przy naprawie grają pierwsze role ci, którzy przy burzeniu odgrywali role drugo- lub trzeciorzędne. Na tym właściwie polega cała zmiana.”

Bo też ogół klas posiadających w mocarstwach imperialistycznych ochoczo parł ku wojnie: jak widzieliśmy, wobec sprzeczności między ograniczonością zasobów planety (choć przecież wystarczyłyby, by każdy pozostawał syty) a nieograniczonością kapitalistycznej żarłoczności nie mogło być inaczej. Co więcej, tak Lenin jak i Trocki doskonale rozumieli, że bez ogólnoświatowej transformacji rewolucyjnej – czy mówiąc bardziej wprost, bez światowej rewolucji proletariackiej – po upływie niezbyt wielu lat wzbierze nowa wielka fala kryzysu. Każda kolejna przy tym może, jeśli wręcz nie musi, okazać się groźniejsza od poprzedniej. Dziś, gdy obserwujemy preludium – właściwie dopiero preludium – wielkiego globalnego kryzysu, którego skutków nie da się wciąż przewidzieć, lecz o którym już dziś mówi się, także w kręgach wielkiej burżuazji, że jest najpoważniejszy od kryzysu lat 1929-1933, i gdy pamięta się potworności drugiej światowej wojny imperialistycznej, trzeba skonstatować, że wszelkie dotychczasowe kataklizmy, jakie w toku historii nawiedziły ludzkość, mogą zblednąć wobec realizacji czarnych scenariuszy przyszłości.

Rewolucja Październikowa – jak i bezpośrednio poprzedzająca ją Rewolucja Lutowa (zgodnie ze stworzoną przez Trockiego teorią rewolucji permanentnej, rewolucja burżuazyjno-demokratyczna przerosła tu bezpośrednio w rewolucję proletariacką) – byłaby niemożliwa, gdyby wywrotowego charakteru nie nabrały tak zdawałoby się oczywiste hasła, jak reforma rolna, ośmiogodzinny dzień pracy, czy wreszcie pokój. Po obaleniu caratu mienszewicy i eserowcy wykazali swe historyczne bankructwo, wchodząc w koalicję rządową z partiami burżuazyjnymi, i akceptując jako swych partnerów w dziele przebudowy Rosji nawet prawych kadetów, wykrzykujących szowinistyczne hasło „krzyż na Hagia Sophia” (główny meczet w Konstantynopolu, dziś Stambule, po burżuazyjno-demokratycznej rewolucji kemalistowskiej zamieniony na muzeum). Realizacja haseł, które niosły w Lutym rewolucyjne masy, została odsunięta w mglistą przyszłość po wojnie. Bankructwo reformistów w polutowej Rosji odpowiadało przy tym równie haniebnemu bankructwu tych, którzy w krajach Europy Zachodniej przed wojną mieli usta pełne frazesów rewolucyjnych, by w ostatecznym rozrachunku, w chwili próby zagłosować za kredytami wojennymi oraz stanąć w jednym szeregu ze stronnictwami burżuazyjnymi, by stanąć murem za własnym sztabem oficerskim i ogłupiającymi tych czy innych „naszych chłopców” klechami polowymi. Wiadomo bowiem, że należy powstrzymać ekscesy, powstrzymać wzburzenie, zachować się odpowiedzialnie i kazać proletariatowi iść na bratobójczą wojnę – wszak ojczyzna stanowi „dobro ponadklasowe”.

Stąd tym bardziej aktualne pozostawały słowa Manifestu Komunistycznego o zerwaniu z całością dotychczasowych stosunków społecznych. Wojna wojnie musiała zatem oznaczać wojnę wojnie jako ostatecznemu instrumentowi panowania klasowego. Jak pisze dalej Trocki, „Klasa robotnicza Rosji, pod kierownictwem bolszewików, uczyniła próbę przebudowania życia tak, aby wykluczyć możliwość periodycznych ataków szału, przeżywanych przez ludzkość, i założyć podwaliny wyższej kultury. Na tym polega sens Rewolucji Październikowej. Naturalnie, zadanie, jakie sobie postawiła, nie zostało wykonane: jednakże to zadanie z samej swej istoty obliczone jest na szereg dziesięcioleci. Więcej jeszcze, Rewolucję Październikową uważać należy za punkt wyjścia najnowszej historii ludzkości w ogóle.” Dlatego też „po całym szeregu dziesięcioleci, później zaś i stuleci, nowy ustrój społeczny oglądać się będzie na Rewolucję Październikową tak samo, jak ustrój burżuazyjny ogląda się na niemiecką reformację, czy rewolucję francuską. Jest to tak jasne, tak bezsporne, tak niewzruszone, że nawet profesorowie historii to zrozumieją, co prawda, po upływie porządnej ilości lat”, konkluduje z charakterystycznym dlań, jak najbardziej tu uzasadnionym sarkazmem Trocki.

Pierwsza światowa wojna imperialistyczna stanowiła epilog dla jakiejkolwiek moralnej legitymacji globalnego kapitalizmu; Rewolucja Październikowa i ustanowienie pierwszego w historii państwa rewolucyjnego proletariatu, jakim była Rosja bolszewicka, stanowiła prolog wejścia w najwyższe stadium globalnej walki emancypacyjnej, dla której międzynarodowy proletariat posiada zawsze podstawowe, choć też nigdy wyłączne znaczenie. Do dziś mało kto pojął tak dobrze jak przywódcy bolszewiccy, że walka o realizację całościowego projektu emancypacyjnego – obalenie wyzysku klasowego oraz ucisku narodowego, jak też ucisku płciowego – musi się opierać o fundament międzynarodowego ruchu robotniczego, jego konsekwentnego skrzydła, które odrzuca ugodę z burżuazją.

Jak pisał John Reed, amerykański komunista, naoczny świadek Października i autor poświęconego tym wydarzeniom arcydzieła „Dziesięć dni, które wstrząsnęły światem”: „Bolszewicy nie byli siłą destrukcyjną, odwrotnie - partia bolszewicka była jedyną partią w Rosji posiadającą pozytywny program i siłę niezbędną do przeprowadzenia go w kraju.” O ich rewolucji miał do powiedzenia, iż była to „jedna z najwspanialszych awantur, w jakie wdał się rodzaj ludzki”. Niemal nie sposób nie dostrzec, jeśli nie ma się łusek na oczach lub też interesu w niedostrzeganiu pewnych rzeczy rzecz jasna, że była to jedna z najpotężniejszych jak dotąd awantur o świat bez wojen między narodami – w pewnym sensie, za sprawą swych skutków, potężniejsza nawet od Wielkiej Proletariackiej Rewolucji Chińskiej. Nie dziwi stąd, że Róża Luksemburg, która w wielu punktach ostro krytykowała bolszewików – bardzo często zresztą niesłusznie, z wielu swych stwierdzeń szybko następnie wycofując się rakiem – chwaliła ich za dalekowzroczność, męstwo i zdecydowanie, za wierność idei światowej rewolucji proletariackiej. Wobec najszlachetniejszej i najwznioślejszej płomiennej pasji, z jaką broniła Października jako słusznego zrywu, czymś niesłychanym pozostaje mit jej antybolszewizmu, któremu ulegają nieraz nawet uczciwi ludzie lewicy. I nawet błędy, jakie popełniała w swych ocenach wydarzeń w Rosji – a na przykład w kwestii narodowej zdarzało się jej pisać niebotyczne głupoty – popełniała kierowana właśnie impulsami tej pasji.

Ostatecznie klęska powojennej fali rewolucyjnej w Europie Zachodniej i gdzie indziej, izolacja Rosji i biurokratyczna degeneracja państwa i partii, sprawiły, że historia dwudziestego wieku pozostała nade wszystko historią niesłychanej klęski międzynarodowego ruchu robotniczego. Nie sposób za to jednak potępiać Lenina i Trockiego – jak zauważyła Luksemburg, działali oni w najtrudniejszych możliwych warunkach i nie mogli nie popełnić błędów, również krytycznych. Starczy powiedzieć, że ci, którzy doprowadzili do kataklizmu roku 1914, przerazili się, że światu z powodu Rewolucji Październikowej i jej wpływu na międzynarodowy proletariat może (cóż za niewypowiedziana tragedia!) zabraknąć ich kurateli. Stąd bolszewicy, którzy zmuszeni byli właściwie od podstaw budować armię robotniczego państwa, stanęli nie tylko w obliczu irredenty sił starego społeczeństwa, lecz również agresji 14 (czternastu!) obcych państw-interwentów. Gdy dziś obserwujemy spustoszenie Afganistanu i Iraku, należy pamiętać, że imperializm światowy największy w historii tego rodzaju „poligon” urządził sobie właśnie w bolszewickiej Rosji. Ofiary działań tych interwentów – oraz ofiary potwornej blokady, jakiej poddany został ten kraj – są dziś, rzecz jasna, zaliczane przez uczone głowy w poczet „ofiar komunizmu”.

Konkluzja

Zastanówmy się na koniec nad zafundowanym nam w obowiązującej ustawie zasadniczej pojęciu „totalitarnych praktyk komunizmu”. To taka sama kategoria jak zbrodnia czarownictwa – to kategoria zbioru pustego, jedynie dekretem ogłoszonego zbiorem n elementów, gdzie n jest nie tylko zawsze większe od zera, lecz nawet zbliża się do plus nieskończoności. Czym bowiem jest totalitaryzm? Oznacza on automatyzm wzrostu kontroli i władzy człowieka nad człowiekiem wraz z rozwojem techniki. Wzorcowym współczesnym przykładem totalitaryzmu jest izraelskie panowanie kolonialne nad Palestyńczykami. Ci stają do nierównej walki, pozbawieni – nie licząc ich zdradzieckiej kompradorskiej burżuazji (a często nawet włącznie z nią) – ogromnej części zdobyczy technologicznych współczesności, jednocześnie mierząc się z najwymyślniejszymi nowinkami technologicznymi w służbie zarządzającej nimi kliki biurokratyczno-wojskowej „jedynej demokracji na Bliskim Wschodzie” – oraz nade wszystko w służbie tych, których interesów klika ta strzeże jak oka w głowie. To prawdziwy Matrix: i ciągle nie dość elektronicznych czujników, zwiadowczych samolotów bezzałogowych, ciągle nie dość ciągle słyszalnego szczętu najwymyślniejszego żelastwa w rękach armii izraelskiej. Izrael po to między innymi rozwija – z wydatną pomocą amerykańską i nie oszukujmy się, także europejską – sektor nowych technologii, by tym skuteczniej panować nad wyklętym ludem ziemi, mając też w ręku środki panowania, które są środkami ostatecznymi: środki zmasowanej zagłady. Ów Matrix odzwierciedla jednak nade wszystko główną sprzeczność współczesnego świata: tę między metropoliami kapitalistycznymi a większością ludów-pariasów. I tu również widać jedność rozwoju techniki i nasilenia kontroli – stanowiącą o totalitarnym charakterze globalizacji imperialistycznej.

Komunizm jest największą jej antytezą. W pierwszym wypadku mowa o zwiększeniu władzy nad przyrodą przez topniejącą garstkę, w celu równoczesnego jej spotęgowania nad całą resztą ludzkości – czy, jak to z poetycką zadumą ujął wielki Jean Jaures, strzępów ludzkości. W drugim – o zwiększeniu władzy nad przyrodą przez ogół społeczeństwa, wraz ze zdruzgotaniem ekonomicznej, politycznej i kulturowej władzy człowieka nad człowiekiem. Realizacja projektu komunistycznego może oznaczać tylko zaistnienie bezklasowego, bezpaństwowego i beztowarowego, a zarazem prawdziwie globalnego społeczeństwa, funkcjonującego w ustroju opartym o fundament najnowszej techniki. Nie będzie chyba przesadą stwierdzenie: zaistnienie wreszcie Ludzkości, godnej swego miana. Można uważać to za realny projekt albo za fantazję – jednak nie ma bardziej wierutnej bzdury niż ta, że projekt ów, gdyby doszedł do skutku, nie okazałby się najdalej idącym materialnie możliwym środkiem zwiększonej wolności.

Już dlatego nie należy zmilczeć, gdy różne „mądre głowy” zrównują Lenina i Trockiego z Hitlerem.

poprzedninastępny komentarze