2008-01-17 22:41:39
Klejenie plakatów to w ogóle wyjątkowo niewdzięczna robota (choć nie jest to też żaden bohaterski wyczyn). Nie dość, że człowiek uwala się klejem, zarywa noc, to jeszcze musi przemykać się po mieście tocząc wojnę podjazdową z policją, strażą miejską czy firmami ochroniarskimi. Okazuje się bowiem, że w centrum Warszawy, stolicy podobno europejskiego i demokratycznego kraju, nie ma ani jednego słupa ogłoszeniowego, na którym legalnie i nieodpłatnie można by zawiesić niekomercyjne ogłoszenie. Pytani o to strażnicy miejscy czy policjanci stwierdzają zwykle - przecież są słupy ogłoszeniowe. Sami jednak potrafią wypisać mandat za klejenie na nich, ponieważ... słupy są, a jakże, prywatne. Bez dużej kasy na reklamę nawet do nich nie podchodź. Dodatkowo strzegą ich jeszcze mundurowe dziwolągi, zwane ochroniarzami – prywatna policja o niejasnych uprawnieniach. Ktoś chcący zareklamować jakieś wydarzenie społeczne jest więc skazany na kolekcjonowanie mandatów.
Nic dziwnego, że do plakatowań nigdy nie ma chętnych.
Niewdzięczna robota przy plakatach jest pogardzana między innymi przez tak zwaną „salonową lewicę”, tą która chciałaby tylko pisać teoretyczne teksty i zbytnio się przy tym nie zmęczyć. Dla nich działalność to przecież hobby. Równie dobrze mogli by być w kółku filatelistów czy szachistów. Dlaczego wybrali aktywność „lewicową”, pozostaje tajemnicą.
Działalność lewicowa nie jest bowiem jedynie sposobem na miłe spędzenie czasu. Niewdzięczną, nudną i żmudną robotę też trzeba czasem wykonać, co więcej okazuje się, że jest jej całkiem sporo. Nikt nie będzie nas za to chwalił, ponieważ jest to zwykły obowiązek, nic więcej.
Dlatego ja wolę czasem pomęczyć się przy okazji działalności społecznej i co jakiś czas dla przyjemności obalić browara, zamiast cały czas dla przyjemności obalać „heteronormatywne dyskursy” czy coś podobnego. Innym też proponuję pierwszą opcję, jest zdecydowanie bardziej konstruktywna.