2015-08-13 08:15:37
Sancta simplicitas cnoty:
Każda cnota ma przywileje. Na przykład
ten – przynoszenia swej wiązki drew
na stos skazanego.
Fryderyk NIETZCHE
O sancta simplicitas miał zakrzyknąć Jan Hus, kiedy zobaczył jak wiązkę chrustu pod stos na którym miał za chwile spłonąć przynosi zgrzybiała staruszka.
Cnota pierwotnie (w antycznej Helladzie) oznaczała odwagę, siłę zapaśnika, wojownika, osoby walczącej. Także skłonność do czynienia dobra. Dla Immanuela Kanta cnota jawi się jako zasługa. Moraliści różnych proweniencji utożsamiają ją ze szczęściem, wychodząc z założenia, iż bycie szczęśliwym jest namacalną egzemplifikacją cnoty. Monteskiusz uznawał za cnotę w dziedzinie społeczno-politycznej stosunek interesu prywatnego do publicznego, mając interes publiczny za nadrzędny. Podobieństwa w tak skonstruowanym poglądzie znaleźć możemy wcześniej u św. Tomasza z Akwinu, zwłaszcza w jego tezie dotyczącej bonum communae.
Jak widać pojęcie cnoty jest niezwykle szeroko rozumiane i pojmowane. Lecz dziś lekko zapominane i pomijane. Na pewno do cnót ogólnie przyjętych zaliczyć wypada umiłowanie i propagowanie wolności, demokracji, najszerzej pojętych praw człowieka. W naszej polskiej mentalności cnotą jest również hołdowanie zasadom równości, sprawiedliwości, miłości bliźniego (zwłaszcza pochylanie się nad słabym, chorym i upadłym). Cnotą jest również patriotyzm, heroizm, umiłowanie tego co kojarzy się z tradycją narodową. Tak po festiwalu i zwycięstwie w 1989 roku Solidarności gros Polaków pomyślała. Tak gros Polakom się wydało.
Ale tylko tak się może wydawać ! Polska rzeczywistość pokazuje, że jak większość zagadnień ze sfery idei, myśli, filozofii i etyki jest w nadwiślańskim reality show pustym hasłem, humbugiem, czczym pojęciem bez treści. Poza intelektualna, fantasmagoria i kolejny, nadwiślański fantazmat. Zwyczajna nicość i ściema..
Mimo nachalnej i natarczywej propagandy oraz edukacyjnej indoktrynacji jedynej wersji patriotyzmu (trwającej już 25 lat), według ośrodków badan opinii publicznej jedynie od 17 – 19 % populacji jest gotowa oddawać życie za ojczyznę. Co do pojmowania zasad sprawiedliwości, równości i solidarności interpersonalnej wśród Polaków jest zdecydowanie gorzej niż w innych krajach unijnych: manipulacje, indoktrynacja i agitowanie za określonym wzorcem osobowego postępowania neoliberalnych mediów i tzw. autorytetów dają znać o sobie w sposób wymierny i namacalny. Jesteśmy społeczeństwem nie tyle indywidualistów, co sobków, egoistów i egotycznych osobników. Potwierdzeniem tych agresywnych, anty-społecznych, zgodnych z neoliberalnymi kanonami (które wpojono za pomocą agitacji sporej części społeczeństwa) są wyniki badań i analiz prowadzonych przez socjologów i politologów. Wskazują one, iż stosunki interpersonalne panujące w polskich oddziałach międzynarodowych korporacji dopóki zarządzają przedstawiciele z Niemiec, Francji czy innego kraju Europy Zachodniej są w miarę poprawne. Gdy pojawia się polski management nastaje piekło. W Niemczech twierdzi się np. że „polscy zarządzający to bulteriery – jak się wczepią to zagryzą”.
Jeśli osoba mieniąca się liberałem (czy: neoliberałem jak przyjęło się dziś mówić o tej formacji i jej wyznawcach - a to oni rządzą naszym krajem i nadają ton oraz promują treści obecne w publicznej narracji od niemal ćwierćwiecza) ma podejście do życia wedle kanonów kojarzonych ze schlagwortami: „TINA” (akronim sloganu „There is not altenative” – z ang. „nie ma alternatywy”) i „coś takiego jak społeczeństwo nie istnieje”, używanych onegdaj przez b. premier brytyjską Margaret Thatcher i które to powiedzenia stały się mantrą, wytrychem, kluczem dla dogmatyzacji i doktrynerstwa tego co zwano wcześniej liberalizmem, to po prostu nie ma o czym mówić. Liberalizm kojarzony był dotychczas z otwartością na Innego, anty-autorytaryzmem, promocją pluralizmu, z najszerzej pojmowaną wolnością: ale z wolnością nie tylko traktowaną jako możliwość bogacenia się, uczestniczenia w konsumpcji, dogadzania swym hedonistycznym zachciankom, lecz przede wszystkim jako dążenie do odpowiedzialności za innych, za wspólnotę, udział w decyzyjności tej wspólnoty, pomnażanie zbiorowego szczęścia. Jako jedną z wartości oświeceniowych: szczęście – a to też jest cnotą jak już wspomniano – kojarzone jest z odpowiedzialnością za MY, za wspólnotę jako cała ludzkość, a wyznaczając określone standardy wyznaczamy je dla wszystkich ludzi. Dziś liberalizm stał się w ustach, piórach oraz myślach swoich wyznawców i promotorów zwykłą, dogmatyczną ideologią, doktryną jedynej i niepodważalnej prawdy, otrzymanej od nieznanego bliżej Absolutu i nie podlegającej w związku z tym jakiejkolwiek dyskusji.
Za prof. Andrzejem Walickim można więc śmiało stwierdzić, że „… Słowo liberalizm (…) zawłaszczone zostało przez wyznawców liberalizmu jednostronnie ekonomicznego, dla którego właściwym podmiotem wolności nie jest człowiek lecz rynek. Demokracja zaś traktowana jest jako populizm próbujący wymusić na ustawodawcach ograniczenie wolności rynku w imię respektowania tzw. roszczeń czy przywilejów takich czy innych grup społecznych choćby nawet były to postulaty społecznie i moralnie uzasadnione. Do kluczowych słów tak pojętego liberalizmu należą oczywiście prywatyzacja, reprywatyzacja i deregulacja”. Dla sprowadzenia tych kontrowersji do wspólnego mianownika potrzebą jest zdefiniowanie dwóch znaczeń. Chodzi o pojęcia doktrynerstwa i dogmatyzmu. Doktryner (fr. doctrinaire od fr. doctrine czyli nauka z łac. doctrina) to osoba zawzięcie opierająca się na wąskim, często nieaktualnym lub subiektywnie wyolbrzymionym przedziale wiedzy lub jednostkowych przekonań z danej dziedziny, opartej na ściśle określonej doktrynie, nie uwzględniającej czwartego wymiaru naszego bytu jakim jest czas. Z owym pojęciem związane są takie pokrewne terminy jak agitator, czciciel, fanatyk, fundamentalista, idealista, ideolog, konserwatysta, osoba o skostniałych poglądach, purytanin, propagandzista. Także pojęcie dogmatyka (osoby o niezmiennych, stałych poglądach, przekonanej w zupełności o swych racjach) jest warte przypomnienia. W sferze filozoficznej mianem dogmatyka określa się bowiem człowieka fanatycznie oddanego swoim przekonaniom, wroga sceptycyzmu lub traktującego ten sposób patrzenia na świat w sposób utylitarny, zgodny ze swoją doktryną i właśnie dlatego uznawanego jednocześnie za doktrynera. W kwestiach religioznawczych jest to osoba bezgranicznie oddana pewnikom swojej religijnej wiary czyli po prostu fundamentalista.
Współczesny liberalizm (czy neoliberalizm) sam stał się pewną formą religii ze swoiście pojmowanym kościołem, świątyniami, kapłanami, rytuałami, liturgią, egzegetami objaśniającymi doktrynę oraz określoną retoryką doktrynersko-fundamentalistycznego chowu. Taka forma autorytarnego przekazu realizowana przez polskie elity - jak najdalszej od klasycznie liberalnych zasad - przyczyniła się tym samym do ugruntowania wszelkich dogmatycznych idei i sposobów opisu świata, w tym religii (zwłaszcza monoteistycznych mających immanentnie w sobie takie kody), kompromitując wszystko co wiązać możemy z liberalizmem jako takim.
Każda religia, zwłaszcza monoteistyczna, chce czystości w każdym wymiarze tępiąc przy tym herezje, inności, pluralizm. Czystość idei religijnego chowu to odzwierciedlenie doskonałego stanu materii, doczesności, stanu gdzie już nic dodać, nic ująć nie będzie trzeba. Bez takiej, dogmatycznej wizji, czystość nie ma sensu. Czystość zawsze wymagała i wymaga ingerencji, pielęgnacji, pouczenia, ale i jednoczesnego wykluczenia, stygmatyzowania, piętnowania Innego: heretyka, schizmatyka, sceptyka, prześmiewcy, dysydenta, czy tylko tego co nie chce się poddać powszechnie obowiązującej narracji. Czy religijny fundamentalizm może być w jakikolwiek sposób kompatybilny z tym co rozumieliśmy do tej pory pod pojęciem liberalizmu ? Czy to są oświeceniowe kanony pluralizmu, wolności (przede wszystkim – myśli i idei, a przytoczone thatcherowskie, prostackie dogmaty są tego jawnym zaprzeczeniem), wielowymiarowości, równości i braterstwa do których to wartości tak ochoczo odwołują się – retorycznie jak widać – reprezentanci polskiego mainstreamu ? Czy traktowanie ludu jak ciemnej, głupiej masy która „wszystko kupi” jest cnotą czy raczej parodią liberalizmu i jego klasycznych zasad oraz „oświeconych elit” narzucających taką narrację? I dlaczego retoryka polskiego mainstreamu zawiera w sobie tyle moralistyki, tyle gęgania (kłania się Janusz Szpotański), tyle mentorstwa, pouczeń i kaznodziejstwa ?
A nic tak nie gorszy i nie odstręcza od argumentacji moralnej w codziennej prozie życia – zwłaszcza politycznego – jak rozbieżność słów i czynów. I nic tak głoszonym zasadom, ideom i osobom je głoszącym nie szkodzi, nie kompromituje , dyskredytuje, jak owa praktyka (zwłaszcza gdy jest powszechną) politycznej sceny. Istnieje bowiem cieniutka granica pomiędzy moralistyką, a tanim moralizatorstwem, od którego tylko kroczek do śmieszności, faryzejstwa i samo-oszustwa. Społeczny odbiór takiego zjawiska mówi sam za siebie i przemawia zawsze w demokracji parlamentarnej wynikami wyborów oraz frekwencją.
O święta naiwności – ten okrzyk za Janem Husem wypada powtórzyć gdy obserwuje się polską scenę publiczną i posłucha mainstreamowych mediów nadwiślańskiego chowu. Bo dziś krokodyle łzy nad kondycją polskiej sceny publicznej i polityki są tyle spóźnione co warte funta kłaków.
Carl G. Jung zauważył, iż „Najbardziej przerażającą rzeczą jest całkowita akceptacja samego siebie”. Absolutna racja, bo dotyczy to jednoznacznie nadwiślańskich elit. Wyklucza ona tym samym wszelką Inność, sceptycyzm, dystans poznawczy i pluralizm myślenia (przy gorących zapewnieniach o czymś przeciwnym). Katonów Starszych, Zagłobów, Sicińskich i Janów Chryzostomów Pasków ci u nas dostatek, za mało natomiast Druckich-Lubeckich, Wokulskich czy Wielopolskich. Polityka bez realizmu politycznego nie jest polityką. Jest doktrynerstwem, dogmatyzmem, fundamentalizmem (religijnym, rynkowym, kulturowym itd.), nie różniącym się In situ (chodzi o źródła – nie formy i praktyki - takiej mentalności, genezę takiego patrzenia na świat i człowieka) od wizji islamistów z ISIS, afgańskiego talibanu czy ideologii Boko Haram