Zanim obrazimy się na teatry
2012-04-07 23:25:09
Niedawno metropolie zabijały się w wyścigu o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016. Kulminacją kulturalnej gorączki był jej Europejski Kongres we Wrocławiu. Ze spotkania kręgu wzajemnej adoracji nic nie wyniknęło. Znani z rozwagi politycy PiS zasypali media litanią oskarżeń wobec władz, ale skupili się na tym, że bankiet obył się bez ich nielicznych, acz dyspozycyjnych intelektualistów.

Powody do krytyki były prawdziwe, ale innej natury. Wydarzenie kosztowało kilkanaście mln zł. Potem zorganizowano jego regionalne odsłony. Po jednej z nich, organizatorzy chwalili się, że wydali mniej niż milion. Fajnie byłoby, gdyby wszystko było poniżej tej kwoty. Mniej niż milion to jednak nie tylko tysiąc, ale i 999 tys. Nie pamiętam dokładnej sumy, ale tysiąc to nie był… Czy tymczasem finansowany przez podatnika spęd przysłużył się upowszechnianiu kultury? Jego beneficjentem okazał się Krzysztof Penderecki, który zagrał tam do kotleta. Wiadomo, duża impreza, to i kotlet duży. Dzięki temu nawiązał współpracę z takimi muzykami jak Aphex Twin i Jonny Greenwood. Z tym ostatnim wydał wspólną płytę, która poszerzyła krąg odbiorców Pendereckiego. Teraz zagra nawet na zorientowanym na młodzież festiwalu Open’er. Można pomyśleć, że koszmarnie drogi Kongres jakoś więc zaprocentuje. Warto niemniej przypomnieć, że karnet na gdyńskie koncerty kosztuje 370 zł, a kolejne kilkadziesiąt pochłonie nocleg na polu namiotowym. Czy w ten sposób można mówić o publicznym upowszechnianiu kultury? No cóż, wspomniany album można pobrać za darmo z sieci. Ale znając poglądy organizatorów EKK, można być też za to przez nich ściganym. Wszyscy pamiętamy jak dobrowolnie i konsekwentnie rząd stwierdził, że wycofa się z ACTA dopiero, kiedy wcześniej to podpisze.

Szał na kulturę się skończył. W Warszawie nie powstanie zatem wyjątkowo głupi projekt: Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Uchodzi ona za najdroższą, a istotą placówki niebędącej galerią, jest gromadzenie kolekcji. W sam raz na czas cięć! Ich ofiarą padają jednak nie tylko księżycowe idee, ale i miejskie teatry. Władze stolicy znakomicie znają się na polityce kulturalnej. Odpowiedzialnemu za nią biuru szefuje osobnik od 5 lat pełniący funkcję o trafnej w przypadku administracji PO nazwie: p.o. Prezydentka stolicy nie miała czasu rozpisać konkursu na jego stanowisko. Jej praca jest wszak niebezpieczna i stresująca, musi działać w mieście skłotów, czyli miejsc, gdzie młodzież pije alkohol i pali papierosy. „To może wywołać pożar”, żaliła się. Kompetentna administracja wpadła wiec na pomysł cięcia dotacji dla teatrów. Jednym z odniesień jej krytyki jest Dramatyczny, w którym kończy się dyrekcja Pawła Miśkiewicza. Scena ta eksperymentuje, a powinna skupić się na wystawianiu lektur i wypracowaniu zysku, komentuje Ratusz. Zresztą obok działa wzorowa placówka – Teatr 6. Piętro Michała Żebrowskiego. Realizuje on ambitne dramaty o dupie Maryni z Kubą Wojewódzkim w roli głównej. Kto by tymczasem chciał oglądać te bzdury jak ostatnia inscenizacja Miśkiewicza o kryzysie, w której demaskuje neoliberalizm czy "lewackie" sztuki Strzępki i Demirskiego?

Władza udaje zabawę w racjonalność. Społeczeństwo ma być pozbawione wspólnoty, którą ograniczy się do widowisk sportowych i pogrzebów tzw. autorytetów. Mamy być głupsi, mieć więcej dyplomów niż umów o pracę, i mniej kultury, która może rozbudzić tak groźną świadomość jednostek. Gramy wbrew swoim interesom, tak jak moi znajomi na roku, powtarzają niczym papugi stanowisko towarzystw biznesowych o reformie emerytalnej. Gramsciańska hegemonia kulturowa, pojęcie z wydumanych debat, boleśnie pokazuje się w rzeczywistości. Tak bardzo ją przerżnęliśmy, tak strasznie brakuje nam własnych instytucji. Powszechnie funkcjonujące, nowe poglądy zdają się być jedynie gdakaniem interesów elit, przyklaskujących namiętnościom obracającym się wokół spadających samolotów i obyczajowości. Sytuacji, w której ich statusu nikt nie będzie usiłował kwestionować.

Moje pokolenie poglądy ekonomiczne wykształtowało na słuchaniu peanów o skompromitowanych autorach transformacji, którzy w cieniu Konstytucji opisującej gospodarkę na Skandynawii, zaoferowali marsz w kierunku iście XIX-wiecznej niepewności jutra. Młodzi z zapałem śledzą felietony Roberta Gwiazdowskiego, w których wyłuszcza on posiadaczom umów śmieciowych drogę krzyżową wielkiego biznesu. Ich sojusznikiem zdaje się być Jeremi Mordasewicz, czarodziej w perfekcyjnie skrojonym garniturze. Potrafi on, używając argumentów opartych na własnych przekonaniach, jak sam mówi, przekonać każdą grupę w 1,5 godziny do pracy do 67 lat. Naszą świadomość wykształtowali wspólnie z nim tacy ludzie jak ekspert Centrum A. Smitha, który komentował ostatnio dziennikarski eksperyment z Białegostoku. W ciągu doby uzyskano w nim 25 odpowiedzi na fałszywe ogłoszenie o pracy przy stawce 3,5 zł za godzinę. To znak, że należy znieść płacę minimalną, oznajmia Zbigniew Sulewski, żaląc się na wysokie koszty pracy. Wysokie wobec czasów Ziemi Obiecanej, a najniższe w OECD.

Ale nie jest tak, że musimy uważać, bo zaraz będzie za późno na zakładanie ośrodków badawczych, medialnych i instytucji nacisku społecznego. Już jest za późno! Pytanie jednak o to, jak długo będziemy musieli gonić. Niedawno z przerażeniem przekonywałem się, że w świecie zwycięskiego pochodu turbokapitalizmu lewicowe idee tkwią w okopach marazmu, obrony status quo. To nieprawda! Mamy swoje ofensywne projekty! Warto walczyć o świat w którym nie tylko coś się zabiera, ale i realizuje. Bez swoich utopii spoczniemy na laurach, a i utopijność bywa względna, skoro nawet Sarkozy peroruje dzisiaj o podatku Tobina. Opór społeczny można wzniecić, skoro zniechęceni do polityki młodzi potrafią robić kilkutysięczne demonstracje. Na kilkunastostopniowym mrozie! Grzebiąc medialne obrazki gniewu ulicy, które redukują go do obrazu pijanego, wąsatego związkowca, sikającego na ulicy i podpalającego opony. Przestajemy wierzyć, że miejscem artykulacji postulatów jest zrzucanie ich na barki reportaży nisko opłacanych i wykwalifikowanych dziennikarzy, tak jakby protestowanie było niekulturalne.

Cieszę się więc, że ludzie teatru potrafią zbuntować się przeciw destrukcji ich środowiska w imię chorych, prawicowych idei, ale boję też, że ich słuszna walka utonie w gównie zbiorowej, acz indywidualistycznej zawiści. Nie pozwólmy na to!


poprzedninastępny komentarze