2012-04-24 21:17:37
W miniony weekend na ulice Warszawy wyszły tysiące ludzi, demonstrujących w obronie telewizji Trwam. Trudno mi zgadzać się z ich postulatami, widzę też jak cynicznie są wykorzystywani przez prawicę. Wiele już bowiem przegadano o tym, że główną bolączką polskiej lewicy jest zastąpienie sporu klasowego światopoglądowym. Przy 13,5% bezrobocia, kiedy nawet praca nie zapewnia bezpieczeństwa, zabijamy się o krzyż i telewizję finansowaną z milionów starego antysemity z Urugwaju.
Niedawno przeczytałem świetną książkę Thomasa Franka: Co z tym Kansas?. Nie jest to wyważona analiza, lecz emocjonalny esej, mający zniechęcić do głosowania na Busha. Wyjaśnia jednak znakomicie dlaczego skrajna prawica cieszy się taką popularnością. Frank pokazuje to na przykładzie robotniczo-chłopskiego stanu, który wytrwale głosuje nie tyle na Republikanów, co ich radykalne skrzydło. Znakomicie przedstawia genezę ruchów w rodzaju Tea Party, chociaż pisał książkę jeszcze przed powstaniem tego ustrojstwa. Biedota mobilizowana strachem przed aborcją i gejami brukuje w ich ramach drogę kapitalistom, przekonana, że wcielą oni w życie jej światopoglądowe postulaty. Mimo, że nie jest zamożna i okiełznanie finansjery leży w jej interesie, z nienawiścią patrzy na regulacje. Jej idole (polityczni i medialni) przedstawili te ostatnie jej jako synonim przeszkód stawianych drobnym przedsiębiorcom. W ten sposób zwykły rzemieślnik będący obyczajowym konserwatystą, odda życie za miliardera. Książkę wydano w Polsce w 2008 r., jako analogię do bipolarnego układu prawicowych ugrupowań, gdzie społeczna wrażliwość jednego z nich jest tylko złudzeniem. PiS miażdży niczym Rush Limbaugh moralną zgniliznę bogaczy, aby potem położyć się plackiem przed ich interesami, kasując podatek spadkowy i fundując podatek liniowy dla 97% obywateli.
Główną wojną kulturową ukazaną w książce jest spór o aborcję. Co ciekawe jednak, opóźniona lektura umożliwiła mi dopatrzenie się kolejnej analogii pomiędzy szaleństwami z obu państw. W 1996 r. rywalem Clintona w walce o reelekcję był Bob Dole, bardzo konserwatywny senator z Kansas. W tym samym roku w stanie tym miejsce miała katastrofa lotnicza. Nie zginęli wprawdzie prominenci, ale i tak prawe skrzydło Republikanów dopatrzyło się spisku. Nie oświadczyło, że to Clinton odpowiada za zamach, ale uznało, że postanowił go zatuszować i udawać, jakoby był to wypadek. Demokraci inaczej przegraliby przecież wybory. Ich kandydat był zbyt miękki, aby poradzić sobie z terrorystami. Naród w swojej mądrości nie wybrałby oczywiście mięczaka w sytuacji zagrożenia. Mistyfikacja uchroniła zatem liberałów przed klęską.
Niezależnie od tego jak nas to porównanie rozbawi czy przerazi, oraz jakie obrzydzenie wzbudzi ględzenie o mgłach i brzozach, powinniśmy raczej bić się w piersi na widok tłumów w stolicy, aniżeli chcieć szczuć je policją. Problemem lewicy jest to, że nie umie zmobilizować Polaków wokół racjonalnych postulatów. Prawicy wystarczy histeryczna ksenofobia. Nie jestem jednak dumny z tradycji, która radzi sobie z takimi zjawiskami, poprzez lekceważenie. Sejm potraktował ostatnio jak śmieci 1,5 mln osób domagających się referendum emerytalnego. Blisko dwie dekady temu w podobny sposób uwalono inicjowane przez Unię Pracy głosowanie o aborcji (1,3 mln poparcia). To nas oburzało. Oburza mnie też to, jak potraktowano kanał Rydzyka, chociaż go nie znoszę. Jest coś nie halo, jeżeli niby demokratyczne instytucje rozdają koncesje TVN czy Polsatowi na nadawanie kolejnych kanałów w docierającej do każdego telewizji cyfrowej. One na co dzień ogłupiają innego rodzaju papką miliony Polaków. To nie w porządku, że dyskryminuje się stację, która potrafi nie tylko szczuć ludzi na gniew ulicy, ale i go realnie wzniecić. Jakikolwiek on nie jest, wyraża myśli tysięcy osób. Zdeterminowanych na tyle, aby wyjść na ulice tak pasywnego przecież politycznie kraju.
Tymczasem dominująca strategia, to dehumanizowanie tych środowisk. Przykład dostarcza zreformowany przez Tomasz Lisa „Newsweek Polska”. Lis z lubością krytykuje hipokryzję radykałów, zupełnie zmieniając retorykę wobec ludzi sobie poglądowo bliskich. Objął właśnie kolejne pismo, w którym nawet nie ma specjalnie czego już popsuć. Wydawany przez polski oddział koncernu Axel Springer tygodnik jest w gruncie rzeczy brukowcem drukującym średniej jakości artykuły na cienkim, śmierdzącym papierze. Parę lat temu usłyszałem od syna naczelnego jednej ze springerowskich gazet, że jego ojciec odszedł z niej, bo nie mógł wytrzymać skali politycznych nacisków. Ponoć dotyczyły one tam nawet miesięcznika o grach komputerowych „CD Action”… Lis trafia na godnych siebie, którym przyprowadził całą zgraję medialnych intelektualistów z opuszczonego przez siebie „Wprostu”. Ekspertów od wszystkiego i niczego, których miałkie felietony mają uratować to drukowane pismo przed cyfryzacją. Może to im się udać, zważywszy na poziom czytelnictwa w Polsce. Z drugiej jednak strony, lisowy jeszcze niedawno „Wprost” ratował się fałszowaniem danych o sprzedaży.
Lis zaczyna w „Newsweeku” okładką, która przedstawia Macierewicza w roli terrorysty. Tzn. taliba, ale przecież każdy wie, że to oznacza terrorystę. We wstępniaku opisuje dlaczego poseł zasłużył sobie na tę ocenę. Też nie lubię podejrzliwego Antoniego. Ale nie zgadzam się z islamofobiczną kalką, dzięki której Lis próbuje zdemaskować Macierewicza. Skoro odkrywa hipokryzję, to dlaczego sam jej używa, zrównując muzułmanina z bandytą. W islamofobicznej rzeczywistości, gdzie wielu broni Millera za przyzwolenie na torturowanie na Mazurach, partyzant narodowowyzwoleńczy, który nie miał szczęścia urodzić się partyzantem AK, jest z definicji terrorystą. Można go zlikwidować (nie zamordować, ale skasować jak plik w komputerze) przy użyciu szwadronu śmierci czy bezzałogowego samolotu. Przecież to nie człowiek, tylko terrorysta. To gówno którym oblepimy politycznego przeciwnika.
Pomimo, że moja najlepsza przyjaciółka jest lesbijką, nie wierzę w boga, a moi rodzice głosowali kiedyś nawet na Unię Wolności, czuję się tak samo odległy Lisowi, co demonizowanym przezeń poszukiwaczom sztucznej mgły. Zamiast dehumanizować i wyszydzać mobilizację, której należy raczej zazdrościć, powinniśmy przedstawić alternatywę i edukować, pokazując paradoksy opisanego przez Franka zjawiska backlashu. Wątpię, aby Lis i mu podobni byli nam jakkolwiek bliżsi czy zostali sojusznikami naszej sprawy.
Niedawno przeczytałem świetną książkę Thomasa Franka: Co z tym Kansas?. Nie jest to wyważona analiza, lecz emocjonalny esej, mający zniechęcić do głosowania na Busha. Wyjaśnia jednak znakomicie dlaczego skrajna prawica cieszy się taką popularnością. Frank pokazuje to na przykładzie robotniczo-chłopskiego stanu, który wytrwale głosuje nie tyle na Republikanów, co ich radykalne skrzydło. Znakomicie przedstawia genezę ruchów w rodzaju Tea Party, chociaż pisał książkę jeszcze przed powstaniem tego ustrojstwa. Biedota mobilizowana strachem przed aborcją i gejami brukuje w ich ramach drogę kapitalistom, przekonana, że wcielą oni w życie jej światopoglądowe postulaty. Mimo, że nie jest zamożna i okiełznanie finansjery leży w jej interesie, z nienawiścią patrzy na regulacje. Jej idole (polityczni i medialni) przedstawili te ostatnie jej jako synonim przeszkód stawianych drobnym przedsiębiorcom. W ten sposób zwykły rzemieślnik będący obyczajowym konserwatystą, odda życie za miliardera. Książkę wydano w Polsce w 2008 r., jako analogię do bipolarnego układu prawicowych ugrupowań, gdzie społeczna wrażliwość jednego z nich jest tylko złudzeniem. PiS miażdży niczym Rush Limbaugh moralną zgniliznę bogaczy, aby potem położyć się plackiem przed ich interesami, kasując podatek spadkowy i fundując podatek liniowy dla 97% obywateli.
Główną wojną kulturową ukazaną w książce jest spór o aborcję. Co ciekawe jednak, opóźniona lektura umożliwiła mi dopatrzenie się kolejnej analogii pomiędzy szaleństwami z obu państw. W 1996 r. rywalem Clintona w walce o reelekcję był Bob Dole, bardzo konserwatywny senator z Kansas. W tym samym roku w stanie tym miejsce miała katastrofa lotnicza. Nie zginęli wprawdzie prominenci, ale i tak prawe skrzydło Republikanów dopatrzyło się spisku. Nie oświadczyło, że to Clinton odpowiada za zamach, ale uznało, że postanowił go zatuszować i udawać, jakoby był to wypadek. Demokraci inaczej przegraliby przecież wybory. Ich kandydat był zbyt miękki, aby poradzić sobie z terrorystami. Naród w swojej mądrości nie wybrałby oczywiście mięczaka w sytuacji zagrożenia. Mistyfikacja uchroniła zatem liberałów przed klęską.
Niezależnie od tego jak nas to porównanie rozbawi czy przerazi, oraz jakie obrzydzenie wzbudzi ględzenie o mgłach i brzozach, powinniśmy raczej bić się w piersi na widok tłumów w stolicy, aniżeli chcieć szczuć je policją. Problemem lewicy jest to, że nie umie zmobilizować Polaków wokół racjonalnych postulatów. Prawicy wystarczy histeryczna ksenofobia. Nie jestem jednak dumny z tradycji, która radzi sobie z takimi zjawiskami, poprzez lekceważenie. Sejm potraktował ostatnio jak śmieci 1,5 mln osób domagających się referendum emerytalnego. Blisko dwie dekady temu w podobny sposób uwalono inicjowane przez Unię Pracy głosowanie o aborcji (1,3 mln poparcia). To nas oburzało. Oburza mnie też to, jak potraktowano kanał Rydzyka, chociaż go nie znoszę. Jest coś nie halo, jeżeli niby demokratyczne instytucje rozdają koncesje TVN czy Polsatowi na nadawanie kolejnych kanałów w docierającej do każdego telewizji cyfrowej. One na co dzień ogłupiają innego rodzaju papką miliony Polaków. To nie w porządku, że dyskryminuje się stację, która potrafi nie tylko szczuć ludzi na gniew ulicy, ale i go realnie wzniecić. Jakikolwiek on nie jest, wyraża myśli tysięcy osób. Zdeterminowanych na tyle, aby wyjść na ulice tak pasywnego przecież politycznie kraju.
Tymczasem dominująca strategia, to dehumanizowanie tych środowisk. Przykład dostarcza zreformowany przez Tomasz Lisa „Newsweek Polska”. Lis z lubością krytykuje hipokryzję radykałów, zupełnie zmieniając retorykę wobec ludzi sobie poglądowo bliskich. Objął właśnie kolejne pismo, w którym nawet nie ma specjalnie czego już popsuć. Wydawany przez polski oddział koncernu Axel Springer tygodnik jest w gruncie rzeczy brukowcem drukującym średniej jakości artykuły na cienkim, śmierdzącym papierze. Parę lat temu usłyszałem od syna naczelnego jednej ze springerowskich gazet, że jego ojciec odszedł z niej, bo nie mógł wytrzymać skali politycznych nacisków. Ponoć dotyczyły one tam nawet miesięcznika o grach komputerowych „CD Action”… Lis trafia na godnych siebie, którym przyprowadził całą zgraję medialnych intelektualistów z opuszczonego przez siebie „Wprostu”. Ekspertów od wszystkiego i niczego, których miałkie felietony mają uratować to drukowane pismo przed cyfryzacją. Może to im się udać, zważywszy na poziom czytelnictwa w Polsce. Z drugiej jednak strony, lisowy jeszcze niedawno „Wprost” ratował się fałszowaniem danych o sprzedaży.
Lis zaczyna w „Newsweeku” okładką, która przedstawia Macierewicza w roli terrorysty. Tzn. taliba, ale przecież każdy wie, że to oznacza terrorystę. We wstępniaku opisuje dlaczego poseł zasłużył sobie na tę ocenę. Też nie lubię podejrzliwego Antoniego. Ale nie zgadzam się z islamofobiczną kalką, dzięki której Lis próbuje zdemaskować Macierewicza. Skoro odkrywa hipokryzję, to dlaczego sam jej używa, zrównując muzułmanina z bandytą. W islamofobicznej rzeczywistości, gdzie wielu broni Millera za przyzwolenie na torturowanie na Mazurach, partyzant narodowowyzwoleńczy, który nie miał szczęścia urodzić się partyzantem AK, jest z definicji terrorystą. Można go zlikwidować (nie zamordować, ale skasować jak plik w komputerze) przy użyciu szwadronu śmierci czy bezzałogowego samolotu. Przecież to nie człowiek, tylko terrorysta. To gówno którym oblepimy politycznego przeciwnika.
Pomimo, że moja najlepsza przyjaciółka jest lesbijką, nie wierzę w boga, a moi rodzice głosowali kiedyś nawet na Unię Wolności, czuję się tak samo odległy Lisowi, co demonizowanym przezeń poszukiwaczom sztucznej mgły. Zamiast dehumanizować i wyszydzać mobilizację, której należy raczej zazdrościć, powinniśmy przedstawić alternatywę i edukować, pokazując paradoksy opisanego przez Franka zjawiska backlashu. Wątpię, aby Lis i mu podobni byli nam jakkolwiek bliżsi czy zostali sojusznikami naszej sprawy.