2012-10-10 00:06:45
„Przekrój” padł. Po blisko roku działalności Grzegorz Hajdarowicz zarżnął swój lewicowy projekt, projektując kolejną woltę programową zasłużonego tygodnika. Redakcji Romana Kurkiewicza zarzuca się, że zabiła ostatecznie to pismo, którego historia w ostatnich latach przypominała równię pochyłą. „Przekrojowi” leciała sprzedaż, a do tego tytuł był źle redagowany. Czytając go miałem czasem wrażenie, że na siłę wciska się tu multum lewicowych treści, tak jakby dziennikarze przeczuwali, że ich projekt zaraz się skończy i starali się zdążyć ze wszystkimi tematami. Chyba nie potrzeba pisma, w które na siłę wepchnie się wszystko z bieżących na świecie, a rzadkich w Polsce, autentycznie lewicowych debat. Przydałby się raczej polski „Guardian”, tytuł umiejętnie łączący zainteresowania różnych czytelników. Taka „Wyborcza”, tylko, że zamiast opiewania indywidualizmu i traktowania niczym wyroczni neoliberalnych ekonomistów komentujących absolutnie wszystkie dziedziny życia, prezentowana byłaby tu lewicowa wizji świata.
Z drugiej strony trudno zarzucać pismu wszystkie te rzeczy. Prasa umiera, a tygodniki opinii umrą w Polsce jako pierwsze. Nie oferują nic więcej ponad Internet, przed którym dobrze bronią się na razie tylko eleganckie „pisma kobiece”, gdzie główną rolę grają zdjęcia. Na powierzchni utrzymuje się tylko ten, kto publikuje coraz głupsze artykuły i obniża cenę, czyli tak, jak ma to miejsce w przypadku prawej odnogi tygodników Hajdarowicza. Kurkiewicz pierwszego z tych kroków do sukcesu nie wykorzystał. Nie wiadomo też jaka była dokładnie sprzedaż jego pisma, skoro jego model oparto na wprowadzeniu odpłatności za dostęp do artykułów w sieci. O ironio dużo lepiej przystosowane do realiów teraźniejszości medium to Lewica.pl. Kiedy portal zakładano nieco ponad dekadę temu, było to trochę partyzanckie działanie. Praca społeczna, niechęć do SLD, które zbierało 50% w sondażach. Dzisiaj te słupki poupadały, a medialne molochy lecą jak i one, narzucając coraz gorsze warunki pracy i chętnie czerpiąc ze stażystów, czyli darmowych pracowników.
Nim „Przekrój” ostatecznie padł, zdołałem natknąć się jeszcze w nim na artykuł Julii Kubisy o książce Rossa Perlina, traktującej o zjawisku staży w USA. Przymusza się do nich rosnącą liczbę młodych ludzi, byle tylko firmy zyskały bezpłatnych służących. Z kolei za możliwość tygodniowego asystowania szefowej „Vogue’a” należy jeszcze zapłacić… 42 tys. dolarów. W Polsce takich „ofert” jeszcze nie ma, ale nie ulega najmniejszej wątpliwości, że zjawisko to stanowi coraz poważniejszy problem. Wszyscy moi znajomi przynoszą mi tabuny informacji o historiach tego rodzaju. Sam odbywam właśnie swój trzeci staż, a nie należę do rekordzistów. Wykonuję ciekawe zadania, cieszę się miłą atmosferą w pracy, realnie czegoś się uczę. Wcześniej zdarzyło mi się coś zarobić tak tylko raz, a zadania raczej do frapujących nie należały. Zarobek ten wyniósł 100 zł. Brutto.
Staże nie mają nic wspólnego z tradycyjnym systemem mistrzowskim, polegającym na przyuczaniu do zawodu. Referencje rzadko kiedy mają jakieś znaczenie, a firmy najczęściej traktują młodych jako nawet nie tanią, co raczej bezpłatną i bezmyślną siłę roboczą. Trudno się dziwić, skoro praktyki stanowią już obowiązek. Nie tylko trzeba czymś zapełnić swój życiorys, ale również spełnić wymogi uczelniane. Szkoły wyższe wymagają do zaliczenia studiów odbycia stażu, w niewielkim stopniu pomagając studentowi w jego załatwieniu. Zmuszają go w ten sposób do bezpłatnej pracy. Na moim wydziale nie można było np. zaliczyć jako praktyki własnej działalności gospodarczej. Przedsiębiorczość była premiowana, ale nie dla studentów dziennych... Studenci psychologii na Uniwersytecie Łódzkim mają jeszcze gorzej. Fajnie, że muszą przyuczyć się do zawodu. Tylko dlaczego uczelnia zmusza ich do odbycia praktyki w jednym konkretnym miesiącu w trakcie całych studiów? Wszystkich naraz! Z pewnością będą atrakcyjni dla pracodawców, na których łaskę będą zdani przy konieczności uzyskania dyplomu. Na pewno coś zarobią, w czasie wakacji, kiedy dorobić studentowi dziennemu jest przecież najłatwiej. Właśnie tak instytucje publiczne wspierają jedną z głównych grup ryzyka na coraz gorszym rynku pracy: młodych ludzi.
Z tego powodu oburzyła mnie oferta stażu w Muzeum Narodowym w Warszawie. Celem tej placówki jest podobno pielęgnowanie narodowego dziedzictwa i upowszechnianie kultury wśród kolejnych pokoleń obywateli, kształtowanie ich gustów. Muzeum poszukuje aktualnie stażystów. W wymaganiach wobec kandydatów do bezpłatnych praktyk mieści się nie tylko standardowy język angielski, ale też umiejętność pisania wniosków o „poszukiwanie dotacji unijnych i zagranicznych”. Zadaniem może być zatem np. wyszukanie dofinansowania na 30 tys. euro. Premią będzie dobre słowo i zniżka na bilet do państwowej placówki. Poważna instytucja publiczna występuje zatem w roli zwykłego naciągacza, który w zamian za figę z makiem stawia wymagania dla pełnoetatowych pracowników.
Sukcesem było wprowadzenie do dyskursu pojęcia umowy śmieciowej. Zwrócenie uwagi na problem stosunku pracy to jednak tylko wierzchołek góry lodowej. Problemem tak naprawdę jest nie sam rodzaj pracy, co poziom wynagrodzenia. Polityka duszenia płac zwiększa problemy tak mikro, jak i makroekonomiczne. Zmniejsza naszą siłę nabywczą, przez co żyjemy bardziej ubogo i np. nie kupujemy mieszkań. To samo osłabia gospodarkę, a zwiększa np. dokuczliwość długu publicznego i zmusza do pompowania kolejnych kredytów, tworzących kolejne, coraz poważniejsze bańki. Systemy emerytalne są demontowane, dlatego jedynym rozwiązaniem zdaje się być dochód gwarantowany. To w dalszym ciągu jednak projekt głęboko utopijny.
Problem staży jest jednak głębszy. O ile premią dla pracownika jest obecnie nie tyle sama płaca, co rodzaj stosunku pracy, to wobec losu przeciętnego praktykanta nawet nisko opłacana śmieciówka zdaje się być idyllą. Prawdziwym dramatem jest to, że „stażenie się” mojego pokolenia wspierane jest przez instytucje publiczne. Po ludziach pokroju Jeremiego Mordasewicza wiele spodziewać się nie należy, a może inaczej: należy się po nich spodziewać wszystkiego. Gorzej, gdy te same kłody rzuca pod nogi ekipa odpowiedzialna za kolejny etap likwidacji zabezpieczeń społecznych, która tak bezczelnie chrzani przy tym o potrzebie wspierania młodych. W rzeczywistości skazuje nas na odbijanie się od kolejnych wieży z kości słoniowej, zbudowanych przez tych, którzy odpowiednio ustawili się w bardziej sprzyjających okolicznościach.
Warto pamiętać jednak o jeszcze jednym. Owszem, gospodarki w Polsce wbrew szumnym hasłom nie opiera się na wiedzy, tylko na biedzie, ale nie tylko biedzie młodych ludzi. Zwolennicy tej fałszywej ekonomii chętnie patrzą na perspektywę zawiści młodych Polaków do ich „etatowych” rodziców. To wszystko wina tych starych pryków – chcą żebyśmy tak myśleli i zabierali zabezpieczenia tym, którzy je jeszcze zachowali. Tyle, że problem ten ma charakter klasowy, czyli ogólnospołeczny. Na coraz gorsze warunki pracy wrzuca się tak młodych, jak i starych. „Stażąc się” będziemy mieli nie śmieciową pracę, tylko całą przyszłość. Śmieciową starość. Wszyscy. A problem leży w głupim systemie i dogmatach, a nie czyichkolwiek prawach.
Z drugiej strony trudno zarzucać pismu wszystkie te rzeczy. Prasa umiera, a tygodniki opinii umrą w Polsce jako pierwsze. Nie oferują nic więcej ponad Internet, przed którym dobrze bronią się na razie tylko eleganckie „pisma kobiece”, gdzie główną rolę grają zdjęcia. Na powierzchni utrzymuje się tylko ten, kto publikuje coraz głupsze artykuły i obniża cenę, czyli tak, jak ma to miejsce w przypadku prawej odnogi tygodników Hajdarowicza. Kurkiewicz pierwszego z tych kroków do sukcesu nie wykorzystał. Nie wiadomo też jaka była dokładnie sprzedaż jego pisma, skoro jego model oparto na wprowadzeniu odpłatności za dostęp do artykułów w sieci. O ironio dużo lepiej przystosowane do realiów teraźniejszości medium to Lewica.pl. Kiedy portal zakładano nieco ponad dekadę temu, było to trochę partyzanckie działanie. Praca społeczna, niechęć do SLD, które zbierało 50% w sondażach. Dzisiaj te słupki poupadały, a medialne molochy lecą jak i one, narzucając coraz gorsze warunki pracy i chętnie czerpiąc ze stażystów, czyli darmowych pracowników.
Nim „Przekrój” ostatecznie padł, zdołałem natknąć się jeszcze w nim na artykuł Julii Kubisy o książce Rossa Perlina, traktującej o zjawisku staży w USA. Przymusza się do nich rosnącą liczbę młodych ludzi, byle tylko firmy zyskały bezpłatnych służących. Z kolei za możliwość tygodniowego asystowania szefowej „Vogue’a” należy jeszcze zapłacić… 42 tys. dolarów. W Polsce takich „ofert” jeszcze nie ma, ale nie ulega najmniejszej wątpliwości, że zjawisko to stanowi coraz poważniejszy problem. Wszyscy moi znajomi przynoszą mi tabuny informacji o historiach tego rodzaju. Sam odbywam właśnie swój trzeci staż, a nie należę do rekordzistów. Wykonuję ciekawe zadania, cieszę się miłą atmosferą w pracy, realnie czegoś się uczę. Wcześniej zdarzyło mi się coś zarobić tak tylko raz, a zadania raczej do frapujących nie należały. Zarobek ten wyniósł 100 zł. Brutto.
Staże nie mają nic wspólnego z tradycyjnym systemem mistrzowskim, polegającym na przyuczaniu do zawodu. Referencje rzadko kiedy mają jakieś znaczenie, a firmy najczęściej traktują młodych jako nawet nie tanią, co raczej bezpłatną i bezmyślną siłę roboczą. Trudno się dziwić, skoro praktyki stanowią już obowiązek. Nie tylko trzeba czymś zapełnić swój życiorys, ale również spełnić wymogi uczelniane. Szkoły wyższe wymagają do zaliczenia studiów odbycia stażu, w niewielkim stopniu pomagając studentowi w jego załatwieniu. Zmuszają go w ten sposób do bezpłatnej pracy. Na moim wydziale nie można było np. zaliczyć jako praktyki własnej działalności gospodarczej. Przedsiębiorczość była premiowana, ale nie dla studentów dziennych... Studenci psychologii na Uniwersytecie Łódzkim mają jeszcze gorzej. Fajnie, że muszą przyuczyć się do zawodu. Tylko dlaczego uczelnia zmusza ich do odbycia praktyki w jednym konkretnym miesiącu w trakcie całych studiów? Wszystkich naraz! Z pewnością będą atrakcyjni dla pracodawców, na których łaskę będą zdani przy konieczności uzyskania dyplomu. Na pewno coś zarobią, w czasie wakacji, kiedy dorobić studentowi dziennemu jest przecież najłatwiej. Właśnie tak instytucje publiczne wspierają jedną z głównych grup ryzyka na coraz gorszym rynku pracy: młodych ludzi.
Z tego powodu oburzyła mnie oferta stażu w Muzeum Narodowym w Warszawie. Celem tej placówki jest podobno pielęgnowanie narodowego dziedzictwa i upowszechnianie kultury wśród kolejnych pokoleń obywateli, kształtowanie ich gustów. Muzeum poszukuje aktualnie stażystów. W wymaganiach wobec kandydatów do bezpłatnych praktyk mieści się nie tylko standardowy język angielski, ale też umiejętność pisania wniosków o „poszukiwanie dotacji unijnych i zagranicznych”. Zadaniem może być zatem np. wyszukanie dofinansowania na 30 tys. euro. Premią będzie dobre słowo i zniżka na bilet do państwowej placówki. Poważna instytucja publiczna występuje zatem w roli zwykłego naciągacza, który w zamian za figę z makiem stawia wymagania dla pełnoetatowych pracowników.
Sukcesem było wprowadzenie do dyskursu pojęcia umowy śmieciowej. Zwrócenie uwagi na problem stosunku pracy to jednak tylko wierzchołek góry lodowej. Problemem tak naprawdę jest nie sam rodzaj pracy, co poziom wynagrodzenia. Polityka duszenia płac zwiększa problemy tak mikro, jak i makroekonomiczne. Zmniejsza naszą siłę nabywczą, przez co żyjemy bardziej ubogo i np. nie kupujemy mieszkań. To samo osłabia gospodarkę, a zwiększa np. dokuczliwość długu publicznego i zmusza do pompowania kolejnych kredytów, tworzących kolejne, coraz poważniejsze bańki. Systemy emerytalne są demontowane, dlatego jedynym rozwiązaniem zdaje się być dochód gwarantowany. To w dalszym ciągu jednak projekt głęboko utopijny.
Problem staży jest jednak głębszy. O ile premią dla pracownika jest obecnie nie tyle sama płaca, co rodzaj stosunku pracy, to wobec losu przeciętnego praktykanta nawet nisko opłacana śmieciówka zdaje się być idyllą. Prawdziwym dramatem jest to, że „stażenie się” mojego pokolenia wspierane jest przez instytucje publiczne. Po ludziach pokroju Jeremiego Mordasewicza wiele spodziewać się nie należy, a może inaczej: należy się po nich spodziewać wszystkiego. Gorzej, gdy te same kłody rzuca pod nogi ekipa odpowiedzialna za kolejny etap likwidacji zabezpieczeń społecznych, która tak bezczelnie chrzani przy tym o potrzebie wspierania młodych. W rzeczywistości skazuje nas na odbijanie się od kolejnych wieży z kości słoniowej, zbudowanych przez tych, którzy odpowiednio ustawili się w bardziej sprzyjających okolicznościach.
Warto pamiętać jednak o jeszcze jednym. Owszem, gospodarki w Polsce wbrew szumnym hasłom nie opiera się na wiedzy, tylko na biedzie, ale nie tylko biedzie młodych ludzi. Zwolennicy tej fałszywej ekonomii chętnie patrzą na perspektywę zawiści młodych Polaków do ich „etatowych” rodziców. To wszystko wina tych starych pryków – chcą żebyśmy tak myśleli i zabierali zabezpieczenia tym, którzy je jeszcze zachowali. Tyle, że problem ten ma charakter klasowy, czyli ogólnospołeczny. Na coraz gorsze warunki pracy wrzuca się tak młodych, jak i starych. „Stażąc się” będziemy mieli nie śmieciową pracę, tylko całą przyszłość. Śmieciową starość. Wszyscy. A problem leży w głupim systemie i dogmatach, a nie czyichkolwiek prawach.