2012-10-23 23:35:51
Przymiotnik roszczeniowy stał się dyżurnym obuchem, którym można przydzwonić w wizerunek dowolnego, postępowego aktora społecznego w Polsce. Chłonąc medialny przekaz, który razem z doktrynalną oświatą kształtuje gusty obywateli, obserwujemy odruch bezwarunkowy. Pojawienie się tematu prawa pracy, przypomina reakcję psa Pawłowa na zapalenie światła. Pokazanie drażliwego dla biznesu tematu nieodmiennie wywołuje komentarz eksperckiego rzekomo głosu, jakim są wypowiedzi przedstawicieli pracodawców. Niesamowite jest, że w ramach stosunku pracy, naturalnie dwustronnego, powszechnie gloryfikuje się jedną jego stronę. Tę mocniejszą, drugą deprecjonując do roli owych roszczeń. A tą drugą jest większość, albowiem pracodawcy siłą rzeczy zawsze będą w mniejszości.
Zupełnie błędne wydają mi się być założenia tekstu Piotra Nowaka. Piotrek słusznie zajmuje się kwestią roszczeniowości i celnie przypisuje ją innej stronie niż ta, której obrywa się zazwyczaj (biednym). Warto pamiętać, że to nie jest tak, że pracodawcy litościwie zapewniają zatrudnienie i wszyscy korzystamy z ich dobrodziejstw. Pracodawca bez pracownika nie istnieje. Ten stosunek jest obustronny, szef czerpie z owoców pracy podwładnego. To niekoniecznie oznacza wyzysk, naprawdę nie każdy jest nieuczciwy. Patologiczna jest za to automatyczna nienawiść do każdego, kto tylko prowadzi działalność gospodarczą. Sam termin socjalizm wynalazł Robert Owen, przedsiębiorca, który dorobił się na uczciwym traktowaniu pracowników, sławę zyskując dzięki zaangażowanym społecznie projektom. Fascynacja stworzonym przez niego systemem nie była właściwa tylko umiarkowanym socjaldemokratom. Idee te formowały po części poglądy takiego ich naocznego świadka jak Fryderyk Engels, który w dziejach bynajmniej nie zapisał się jako teoretyk reformizmu…
Polscy pracodawcy zachowują się niczym święte krowy. Mówią, że ich położenie jest ciężkie, że zmagają się z opresyjnym prawem pracy. Lamenty te rzeczywiście są zwykłą roszczeniowością. To czy państwo jest przyjazne dla przedsiębiorczości pokazuje nie subiektywna opinia samych nią zainteresowanych, tylko analiza porównawcza. Absolutnie wszystkie zestawienia pokazują, że koszty pracy są w Polsce niskie, a pracownicy zasuwają najwięcej w całym OECD. Dane te pochodzą od instytucji, które nie są bynajmniej powiązane z lewicą i organizacjami pracowniczymi. Problemem jest natomiast niska wydajność. Nie wynika ona jednak z lenistwa zatrudnionych, tylko braku inwestycji. A dominujący na rynku model nie polega na rozwijaniu kompetencji podwładnych, tylko żerowaniu na ich działalności. Gdyby esencją polskiego rynku były rozwój i innowacyjność, nie mielibyśmy do czynienia z polityką duszenia płac i próbą prawnego osłabienia pozycji zatrudnionych.
Panuje prawdziwy kult przedsiębiorczości. Wspiera go nawet system edukacji. Chociaż zajęcia te są śmiechem na sali, to jednak programowo zapisaną mają naukę bycia biznesmenem. Polskie szkoły nie uczą zasad ekonomii (a podobno to absolwenci gimnazjów byli odporni na kłamstwa Amber Gold…), tylko „podstaw przedsiębiorczości”. Forsowanie jej jako uniwersalnego leku na całe zło kryzysowych czasów jest absurdalne. Nie wszyscy mogą wyłącznie wytwarzać, niektórzy muszą też konsumować, a do tego po prostu nie każdy nadaje się do bycia biznesmenem. Nie można przyklaskiwać wizji takiego darwinizmu, gdzie docenia się wyłącznie tych, którzy takie zdolności posiadają. Samozatrudnienie to też zazwyczaj tylko przykrywka dla kolejnej z metod demontażu katalogu praw wywalczonych w toku wieloletnich walk pracowniczych. Kreatywna księgowość to sposób cięcia kosztów za wszelką cenę, ale nie przystanek na drodze budowy innowacyjnej gospodarki.
Rację miał inny znajomy Piotr, Piotr Szumlewicz, zauważając niedawno, że w Polsce pracodawcy mają wystarczającą ilość kanałów artykulacji swoich interesów. Rolą lewicy nie powinno być wspieranie tej dobrze reprezentowanej grupy, tylko troska o los dyskryminowanych pracowników. Czy jednak na siłę musimy oporować przeciwko wszystkiemu co kojarzy się z biznesem?
Nowak napisał, że najgorszą grupą są w istocie mali przedsiębiorcy, że to u nich wyzysk jest największy. Nie wiem na czym opiera te założenia, nie znam badań ilustrujących taką tezę. Moje doświadczenia są też inne, prywatnie z najgorszymi warunkami pracy spotkałem się właśnie w dużej sieci. Mali przedsiębiorcy to grupa nieraz tak samo manipulowana jak pracownicy. Wystarczy spojrzeć na USA, gdzie mięso armatnie dla ruchów tego rodzaju co Tea Party dostarczają sklepikarze czy księgowi, którzy omamieni konserwatywną propagandą, dotykające ich dolegliwości administracyjne postrzegają jako jedność z nadzorem finansowym na Wall Street. Właśnie tak można wytłumaczyć ich obronę systemu, który w gruncie rzeczy jest sprzeczny z ich własnymi interesami. Właśnie z takiej grupy wywodził się nikt inny jak Margaret Thatcher, córka sklepikarza. Mi na myśl od razu przychodzą podobieństwa z irracjonalnymi zachowaniami związków zawodowych. Czy to wszak nie „Solidarność” torowała drogę kolejnym, wolnorynkowym reformom z czwórką Buzka na czele? Czy OPZZ nie wspierała Millera u władzy?
Rynkowe doktrynerstwo pełne frazesów o wspieraniu wolnej konkurencji powtarza, że najgorszym złem świata jest monopol. Tyle, że osłabiając monopole państwowe, w niektórych dziedzinach po prostu dobrze funkcjonujące i zwyczajnie potrzebne, nie dzieli się bogactwa między obywateli. W sytuacji atrofii sektora państwowego monopole zostają, znika tylko jakakolwiek redystrybucja. Nie znikają za to posady dla polityków, stanowiące podobno wadę państwowej własności. Wystarczy zobaczyć jak duże są przepływy między światami polityki i biznesu. Tyle tylko, że pozycja pracowników innych niż członkowie rad nadzorczych ulega daleko idącemu pogorszeniu, od kiedy liczy się tylko zysk prywatnego właściciela. Małe przedsiębiorstwa to nie tacy monopoliści.
Mali przedsiębiorcy nie są zatem najbardziej wykluczoną grupą społeczną, jasne. Ale w żadnym wypadku nie są też największymi roszczeniowcami. Przypisując im odpowiedzialność za prekaryzację pracy tylko przyklaskujemy tendencjom, które podobno zwalczamy. Ryba psuje się od głowy, a rynek pracy od grubych ryb. Płotki robią jedynie to, co tamci chcą zobaczyć.
Zupełnie błędne wydają mi się być założenia tekstu Piotra Nowaka. Piotrek słusznie zajmuje się kwestią roszczeniowości i celnie przypisuje ją innej stronie niż ta, której obrywa się zazwyczaj (biednym). Warto pamiętać, że to nie jest tak, że pracodawcy litościwie zapewniają zatrudnienie i wszyscy korzystamy z ich dobrodziejstw. Pracodawca bez pracownika nie istnieje. Ten stosunek jest obustronny, szef czerpie z owoców pracy podwładnego. To niekoniecznie oznacza wyzysk, naprawdę nie każdy jest nieuczciwy. Patologiczna jest za to automatyczna nienawiść do każdego, kto tylko prowadzi działalność gospodarczą. Sam termin socjalizm wynalazł Robert Owen, przedsiębiorca, który dorobił się na uczciwym traktowaniu pracowników, sławę zyskując dzięki zaangażowanym społecznie projektom. Fascynacja stworzonym przez niego systemem nie była właściwa tylko umiarkowanym socjaldemokratom. Idee te formowały po części poglądy takiego ich naocznego świadka jak Fryderyk Engels, który w dziejach bynajmniej nie zapisał się jako teoretyk reformizmu…
Polscy pracodawcy zachowują się niczym święte krowy. Mówią, że ich położenie jest ciężkie, że zmagają się z opresyjnym prawem pracy. Lamenty te rzeczywiście są zwykłą roszczeniowością. To czy państwo jest przyjazne dla przedsiębiorczości pokazuje nie subiektywna opinia samych nią zainteresowanych, tylko analiza porównawcza. Absolutnie wszystkie zestawienia pokazują, że koszty pracy są w Polsce niskie, a pracownicy zasuwają najwięcej w całym OECD. Dane te pochodzą od instytucji, które nie są bynajmniej powiązane z lewicą i organizacjami pracowniczymi. Problemem jest natomiast niska wydajność. Nie wynika ona jednak z lenistwa zatrudnionych, tylko braku inwestycji. A dominujący na rynku model nie polega na rozwijaniu kompetencji podwładnych, tylko żerowaniu na ich działalności. Gdyby esencją polskiego rynku były rozwój i innowacyjność, nie mielibyśmy do czynienia z polityką duszenia płac i próbą prawnego osłabienia pozycji zatrudnionych.
Panuje prawdziwy kult przedsiębiorczości. Wspiera go nawet system edukacji. Chociaż zajęcia te są śmiechem na sali, to jednak programowo zapisaną mają naukę bycia biznesmenem. Polskie szkoły nie uczą zasad ekonomii (a podobno to absolwenci gimnazjów byli odporni na kłamstwa Amber Gold…), tylko „podstaw przedsiębiorczości”. Forsowanie jej jako uniwersalnego leku na całe zło kryzysowych czasów jest absurdalne. Nie wszyscy mogą wyłącznie wytwarzać, niektórzy muszą też konsumować, a do tego po prostu nie każdy nadaje się do bycia biznesmenem. Nie można przyklaskiwać wizji takiego darwinizmu, gdzie docenia się wyłącznie tych, którzy takie zdolności posiadają. Samozatrudnienie to też zazwyczaj tylko przykrywka dla kolejnej z metod demontażu katalogu praw wywalczonych w toku wieloletnich walk pracowniczych. Kreatywna księgowość to sposób cięcia kosztów za wszelką cenę, ale nie przystanek na drodze budowy innowacyjnej gospodarki.
Rację miał inny znajomy Piotr, Piotr Szumlewicz, zauważając niedawno, że w Polsce pracodawcy mają wystarczającą ilość kanałów artykulacji swoich interesów. Rolą lewicy nie powinno być wspieranie tej dobrze reprezentowanej grupy, tylko troska o los dyskryminowanych pracowników. Czy jednak na siłę musimy oporować przeciwko wszystkiemu co kojarzy się z biznesem?
Nowak napisał, że najgorszą grupą są w istocie mali przedsiębiorcy, że to u nich wyzysk jest największy. Nie wiem na czym opiera te założenia, nie znam badań ilustrujących taką tezę. Moje doświadczenia są też inne, prywatnie z najgorszymi warunkami pracy spotkałem się właśnie w dużej sieci. Mali przedsiębiorcy to grupa nieraz tak samo manipulowana jak pracownicy. Wystarczy spojrzeć na USA, gdzie mięso armatnie dla ruchów tego rodzaju co Tea Party dostarczają sklepikarze czy księgowi, którzy omamieni konserwatywną propagandą, dotykające ich dolegliwości administracyjne postrzegają jako jedność z nadzorem finansowym na Wall Street. Właśnie tak można wytłumaczyć ich obronę systemu, który w gruncie rzeczy jest sprzeczny z ich własnymi interesami. Właśnie z takiej grupy wywodził się nikt inny jak Margaret Thatcher, córka sklepikarza. Mi na myśl od razu przychodzą podobieństwa z irracjonalnymi zachowaniami związków zawodowych. Czy to wszak nie „Solidarność” torowała drogę kolejnym, wolnorynkowym reformom z czwórką Buzka na czele? Czy OPZZ nie wspierała Millera u władzy?
Rynkowe doktrynerstwo pełne frazesów o wspieraniu wolnej konkurencji powtarza, że najgorszym złem świata jest monopol. Tyle, że osłabiając monopole państwowe, w niektórych dziedzinach po prostu dobrze funkcjonujące i zwyczajnie potrzebne, nie dzieli się bogactwa między obywateli. W sytuacji atrofii sektora państwowego monopole zostają, znika tylko jakakolwiek redystrybucja. Nie znikają za to posady dla polityków, stanowiące podobno wadę państwowej własności. Wystarczy zobaczyć jak duże są przepływy między światami polityki i biznesu. Tyle tylko, że pozycja pracowników innych niż członkowie rad nadzorczych ulega daleko idącemu pogorszeniu, od kiedy liczy się tylko zysk prywatnego właściciela. Małe przedsiębiorstwa to nie tacy monopoliści.
Mali przedsiębiorcy nie są zatem najbardziej wykluczoną grupą społeczną, jasne. Ale w żadnym wypadku nie są też największymi roszczeniowcami. Przypisując im odpowiedzialność za prekaryzację pracy tylko przyklaskujemy tendencjom, które podobno zwalczamy. Ryba psuje się od głowy, a rynek pracy od grubych ryb. Płotki robią jedynie to, co tamci chcą zobaczyć.