2013-04-10 18:47:31
Szczerze zasmucił mnie tekst Krzysztofa Posłajki, Marcelego Sommera i Łukasza Bińkowskiego w „Nowych Peryferiach”. Opublikowano go pół roku temu, ale jakoś mi wówczas umknął. Teraz odgrzebała go sama redakcja „NP”. Stronę tę uważam za jedno z ciekawszych miejsc w polskiej sieci. Jestem jej stałym czytelnikiem. Cenię tutejsze materiały, przeważnie wysokiej jakości, dobrze redagowane i zwyczajnie ciekawe. Pragnę podkreślić, że zmieniać tego zdania nie zamierzam. Niemniej wspomniany artykuł jest najgłupszym i być może najbardziej szkodliwym w historii ich portalu.
Jego autorzy stwierdzają, że najbardziej prawdopodobną hipotezą nt. katastrofy w Smoleńsku jest teoria zamachu. Wyliczają argumenty, niektóre całkiem sensowne, np. dotyczące zgonów osób w jakiś sposób związanych z tą sprawą. Mniej przekonująco brzmią natomiast te natury technicznej, przywoływane za licznymi opracowaniami na ten temat, sytuującymi się w paradygmacie teorii spiskowych. Swoją drogą, jak ostatnio zauważyliśmy w dyskusji ze znajomymi, trudno się dziwić, że tak absurdalne teorie znajdują zwolenników. Co by nie powiedzieć o propagandowych filmach z paradygmatu „zamachowców”, są one atrakcyjne wizualnie i ciekawie realizowane, naprawdę potrafią przekabacić niezdecydowanych. Mimo wszystko teoria ta nie trzyma się jednak kupy. Z prostego powodu: ów wymyślony zamach nie miał żadnego motywu.
Gdyby na upartego zakładać, że ślady wspominane przez trzech autorów układają się w logiczną całość, warto podkreślić, że śmierć pasażerów Tupolewa nie leżała w niczyim interesie. Zamachów dokonuje się w ramach brutalnej zemsty albo posiadając logiczny motyw. Najczęściej z tego drugiego powodu. Kto jednak chciałby zabić Lecha Kaczyńskiego?
Dzisiaj nie wszyscy chcemy pamiętać jak wyglądały sprawy wiosną 2010 r. Zdecydowanie inaczej niż moglibyśmy sądzić z dzisiejszej perspektywy i to nie tylko pod względem pogody. Kadencja prezydenta zbliżała się ku końcowi, a w sondażach wypadał fatalnie. Reelekcja była niemal niemożliwa. Trudno powiedzieć, żeby był najgorszym prezydentem w dziejach III RP, zdecydowanie w tej materii szlak przetarł mu jego słynny imiennik. Kaczyński nie był tak destrukcyjny dla systemu. Właściwie wszyscy nasi prezydenci byli nieudani i on na ich tle akurat aż tak tragicznie się nie prezentował. Miał jednak żenująco niskie poparcie i kiepski wizerunek, nie zawsze zawiniony, ale obiektywnie rzecz biorąc zły. Było jasne, że za chwilę straci władzę, było już nawet wiadomo na czyją rzecz, skoro już rozstrzygnięto prawybory PO. Nie był groźny.
Rosjanie interesu w zabijaniu go nie mieli. Z ich perspektywy korzystna jest destabilizacja polskiej władzy wykonawczej. Przy czytelnej tu konstytucji i skupieniu władzy w całości w jednym obozie atutów widzieć nie mogli. Śmierć Kaczyńskiego była w tych okolicznościach mniej destabilizująca niż kohabitacja. Unicestwianie grupy ludzi nie miało też z ich perspektywy sensu, ponieważ wymagałoby nieproporcjonalnych nakładów. Waga stosunków polsko-rosyjskich nie jest tymczasem równoważna dla obu stron tej relacji. Dla Rosjan zdecydowanie mniej, po co mieliby zatem coś takiego ryzykować.
A dla prącej do prezydentury Platformy? Co im dałoby te kilka miesięcy? To, że na katastrofie mogli tylko stracić, potwierdziło się później. W wyborach Jarosław Kaczyński osiągnął znakomity wynik, na nowo uwodząc miliony wyborców, do ostatnich chwil mając szanse na prezydenturę. Katastrofa wizerunkowo mu pomogła, szczytem głupoty z jego strony było wyrzucenie potem ze swojego otoczenia autorów tego sukcesu. Bo mimo wyborczej porażki towarzyszący jej wynik tym sukcesem był.
Dobrze pamiętam te chwile. W czasie II tury jak tysiące młodych ludzi pojechałem do Trójmiasta na Open’er Festival. Jak wielu z nich głosowałem poza nominalną komisją wyborczą i tak jak oni głosowałem „przeciw”, wybierając Komorowskiego. Późną nocą z niedzieli na poniedziałek wracaliśmy z koncertów na przedmieściach Gdyni. Wszyscy, tysiące młodych ludzi, z niedowierzaniem i zakłopotaniem przesyłaliśmy sobie informacje o wyjściu Kaczyńskiego na prowadzenie wśród podliczonych głosów. Zatem tak naprawdę motyw mogłaby mieć tylko partia kierowana przez brata bliźniaka prezydenta, ale mimo niechęci do niego nie byłbym w stanie posunąć się do sugestii tak w równym stopniu idiotycznej i obrzydliwej.
Tak naprawdę nigdy nie dowiemy się prawdy o katastrofie. Stosunki międzynarodowe to najmniej transparentna sfera polityki. Nigdy nie będziemy w stanie poznać wszystkich aspektów tego zjawiska. Można tylko domniemywać, że po obu stronach doszło do skandalicznych nieprawidłowości. Nie dziwi mnie np. nienawiść tych środowisk do Tomasza Arabskiego, być może jest to jeden z ludzi odpowiedzialnych za te zaniedbania, być może rzeczywiście nie powinien pełnić funkcji publicznych. Tylko, że co komu da fakt, że udowodnimy autorytarnej Rosji odpowiedzialność za to, że ich port lotniczy przypominał raczej kartoflisko aniżeli swą nominalną funkcję? Co zyskamy? Polityka zagraniczna to nie gra symbolami, ale interesami. Nasza geopolityka wschodnia to tymczasem pasmo porażek, w teorii ukierunkowanych na osłabianie wschodniego mocarstwa, w praktyce działających przeciw nam. Nie warto jeszcze bardziej tutaj psuć. Dobrze byłoby oczywiście, żeby na ołtarzu tej filozofii nie składać interesów 96 rodzin. Te ostatnie doczekały się jednak sowitych odszkodowań i pełnego uznania ich dramatu. Domaganie się jawności nic natomiast nie da.
W niemal tym sam momencie, co rocznica tych wydarzeń, prokuratura umorzyła śledztwo ws. morderstwa Jolanty Brzeskiej. To bardzo symboliczne, że jej rodzina nie dostała 250 tys. zł odszkodowania, a jej praw nikt tak nie dochodzi. To ona była symbolem postaci wykluczonej, gnębionej przez system. W jej przypadku tak wielu niejasności nie ma. Przez 2 lata wszyscy doskonale wiedzieli, że to nie było samobójstwo. Została zamordowana, spalona żywcem. Wiadomo jakich miała przeciwników, znane i udokumentowane są też ich brutalne metody. To dopiero skandal.
Również w dziedzinie stosunków międzynarodowych jest się czego bardziej wstydzić po naszej stronie. Nie tylko kolonizacji Ukrainy, ale też Jedwabnego i polskiego współudziału w zagładzie Żydów. Właśnie kończę lekturę znakomitej książki Stefana Zgliczyńskiego na ten temat, w której pokazuje on jaką furię nawet 60 czy 70 lat po zakończeniu wojny wywołuje wywlekanie tego tematu na wierzch w środowiskach „patriotycznych”. Antoni Macierewicz, który zawdzięcza Smoleńskowi błyskotliwy powrót na pierwsze strony gazet, stwierdził kiedyś publicznie, że przeprosiny prezydenta Kwaśniewskiego w imieniu narodu polskiego za udokumentowaną rzeź w Jedwabnem to „kulminacja kamieniowania narodu polskiego”. Całe kierownictwo PiS jest też umoczone w sprawę tajnych więzień na Mazurach. Kaczyńscy krzyczeli o układzie i posuwali się do skrajności w rozliczaniu SLD. Dlaczego słowem nie zająknęli się na ten temat? Dlaczego tutaj nie poszukiwali intensywnie osławionych prawdy i jawności?
Pomimo całej tajemniczości stosunków międzynarodowych, rozumiem samą ideę poszukiwania prawdy, jaka przyświeca tekstowi, który tak skrytykowałem na wstępie. To bardzo lewicowe, czym przecież byłaby lewica pozbawiona utopii? Jej historycznym dorobkiem jest urzeczywistnianie niemożliwego. Smoleńsk nie jest jednak takim tematem, ponieważ nie było tutaj zamachu. To kwestia koniunkturalnie wykorzystywana przez polityków (skoro szukają prawdy na ten temat, a inne olewają) i część prawicowych mediów. Jednym z punktów inspirujących całą „lewicową” debatę o Smoleńsku był list Dawida Wildsteina „do brata lewaka”. Sam zainteresowany jest pracownikiem „Gazety Polskiej Codziennie”. Mitem założycielskim i sensem istnienia dla tego periodyku jest tymczasem sprawa 10 kwietnia i towarzysząca jej teoria zamachu, bez niej ten dziennik nie ma sensu. Gdyby nie Smoleńsk Wildstein nie miałby po prostu aktualnej pracy. Całej dyskusji nie nakręca powaga, tylko raczej więzi towarzyskie.
Smoleńsk nie jest tematem do którego musimy się za wszelką cenę odnosić. Jest przykładem dysfunkcji w aparacie państwowym, ale jak wykazałem wyżej, jego rozliczanie za wszelką cenę nie ma sensu, skoro jego ofiary uhonorowano, a ich bliscy nie byli pozostawieni samym sobie. W dobie realiów po 1989 r. jest to rzeczą niezwykłą i wyjątkową. Angażowanie się w ten spór bliskich mi środowisk jest natomiast absurdalne. Jest więcej spraw, także symbolicznych (Brzeska czy zamierzone torturowanie ludzi w kontrze do niezamierzonego wypadku), o tych bardziej dotkliwych nawet nie wspominając, które powinny być dla nas istotne. Przyjmowanie groteskowej narracji prawicowych spiskowców jest dla lewicy tym samym co płaszczenie się Kwaśniewskiego przed liberałami z UW, Millera względem BCC, czy całego SLD wobec integracji europejskiej, którą forsowało za wszelką cenę. Mimo tego, że Europa dawno przestała być socjalna i pomimo akceptacji monetaryzmu, kryteriów konwergencji i prekaryzacji pracy.
W „lewicowej” debacie o Smoleńsku wzięło już udział sporo mądrych ludzi, co klasyfikuje tę dyskusję wysoko pod względem erudycyjnym. Prawda o omawianym problemie mieści się jednak w obrębie tytułowego stwierdzenia „Smoleńsk kurwa” z tekstu „NP”. Nie jest to sprawa ani tak ważna, ani tak złożona, aby nie dało jej się w całości zmieścić w jednostkowym, bezrefeksyjnym przekleństwie. Konkludując, w tym samym duchu dodam: zajmijmy się w końcu ważnymi sprawami, do cholery.
O 10 kwietnia więcej tutaj pisać już nie zamierzam.
Jego autorzy stwierdzają, że najbardziej prawdopodobną hipotezą nt. katastrofy w Smoleńsku jest teoria zamachu. Wyliczają argumenty, niektóre całkiem sensowne, np. dotyczące zgonów osób w jakiś sposób związanych z tą sprawą. Mniej przekonująco brzmią natomiast te natury technicznej, przywoływane za licznymi opracowaniami na ten temat, sytuującymi się w paradygmacie teorii spiskowych. Swoją drogą, jak ostatnio zauważyliśmy w dyskusji ze znajomymi, trudno się dziwić, że tak absurdalne teorie znajdują zwolenników. Co by nie powiedzieć o propagandowych filmach z paradygmatu „zamachowców”, są one atrakcyjne wizualnie i ciekawie realizowane, naprawdę potrafią przekabacić niezdecydowanych. Mimo wszystko teoria ta nie trzyma się jednak kupy. Z prostego powodu: ów wymyślony zamach nie miał żadnego motywu.
Gdyby na upartego zakładać, że ślady wspominane przez trzech autorów układają się w logiczną całość, warto podkreślić, że śmierć pasażerów Tupolewa nie leżała w niczyim interesie. Zamachów dokonuje się w ramach brutalnej zemsty albo posiadając logiczny motyw. Najczęściej z tego drugiego powodu. Kto jednak chciałby zabić Lecha Kaczyńskiego?
Dzisiaj nie wszyscy chcemy pamiętać jak wyglądały sprawy wiosną 2010 r. Zdecydowanie inaczej niż moglibyśmy sądzić z dzisiejszej perspektywy i to nie tylko pod względem pogody. Kadencja prezydenta zbliżała się ku końcowi, a w sondażach wypadał fatalnie. Reelekcja była niemal niemożliwa. Trudno powiedzieć, żeby był najgorszym prezydentem w dziejach III RP, zdecydowanie w tej materii szlak przetarł mu jego słynny imiennik. Kaczyński nie był tak destrukcyjny dla systemu. Właściwie wszyscy nasi prezydenci byli nieudani i on na ich tle akurat aż tak tragicznie się nie prezentował. Miał jednak żenująco niskie poparcie i kiepski wizerunek, nie zawsze zawiniony, ale obiektywnie rzecz biorąc zły. Było jasne, że za chwilę straci władzę, było już nawet wiadomo na czyją rzecz, skoro już rozstrzygnięto prawybory PO. Nie był groźny.
Rosjanie interesu w zabijaniu go nie mieli. Z ich perspektywy korzystna jest destabilizacja polskiej władzy wykonawczej. Przy czytelnej tu konstytucji i skupieniu władzy w całości w jednym obozie atutów widzieć nie mogli. Śmierć Kaczyńskiego była w tych okolicznościach mniej destabilizująca niż kohabitacja. Unicestwianie grupy ludzi nie miało też z ich perspektywy sensu, ponieważ wymagałoby nieproporcjonalnych nakładów. Waga stosunków polsko-rosyjskich nie jest tymczasem równoważna dla obu stron tej relacji. Dla Rosjan zdecydowanie mniej, po co mieliby zatem coś takiego ryzykować.
A dla prącej do prezydentury Platformy? Co im dałoby te kilka miesięcy? To, że na katastrofie mogli tylko stracić, potwierdziło się później. W wyborach Jarosław Kaczyński osiągnął znakomity wynik, na nowo uwodząc miliony wyborców, do ostatnich chwil mając szanse na prezydenturę. Katastrofa wizerunkowo mu pomogła, szczytem głupoty z jego strony było wyrzucenie potem ze swojego otoczenia autorów tego sukcesu. Bo mimo wyborczej porażki towarzyszący jej wynik tym sukcesem był.
Dobrze pamiętam te chwile. W czasie II tury jak tysiące młodych ludzi pojechałem do Trójmiasta na Open’er Festival. Jak wielu z nich głosowałem poza nominalną komisją wyborczą i tak jak oni głosowałem „przeciw”, wybierając Komorowskiego. Późną nocą z niedzieli na poniedziałek wracaliśmy z koncertów na przedmieściach Gdyni. Wszyscy, tysiące młodych ludzi, z niedowierzaniem i zakłopotaniem przesyłaliśmy sobie informacje o wyjściu Kaczyńskiego na prowadzenie wśród podliczonych głosów. Zatem tak naprawdę motyw mogłaby mieć tylko partia kierowana przez brata bliźniaka prezydenta, ale mimo niechęci do niego nie byłbym w stanie posunąć się do sugestii tak w równym stopniu idiotycznej i obrzydliwej.
Tak naprawdę nigdy nie dowiemy się prawdy o katastrofie. Stosunki międzynarodowe to najmniej transparentna sfera polityki. Nigdy nie będziemy w stanie poznać wszystkich aspektów tego zjawiska. Można tylko domniemywać, że po obu stronach doszło do skandalicznych nieprawidłowości. Nie dziwi mnie np. nienawiść tych środowisk do Tomasza Arabskiego, być może jest to jeden z ludzi odpowiedzialnych za te zaniedbania, być może rzeczywiście nie powinien pełnić funkcji publicznych. Tylko, że co komu da fakt, że udowodnimy autorytarnej Rosji odpowiedzialność za to, że ich port lotniczy przypominał raczej kartoflisko aniżeli swą nominalną funkcję? Co zyskamy? Polityka zagraniczna to nie gra symbolami, ale interesami. Nasza geopolityka wschodnia to tymczasem pasmo porażek, w teorii ukierunkowanych na osłabianie wschodniego mocarstwa, w praktyce działających przeciw nam. Nie warto jeszcze bardziej tutaj psuć. Dobrze byłoby oczywiście, żeby na ołtarzu tej filozofii nie składać interesów 96 rodzin. Te ostatnie doczekały się jednak sowitych odszkodowań i pełnego uznania ich dramatu. Domaganie się jawności nic natomiast nie da.
W niemal tym sam momencie, co rocznica tych wydarzeń, prokuratura umorzyła śledztwo ws. morderstwa Jolanty Brzeskiej. To bardzo symboliczne, że jej rodzina nie dostała 250 tys. zł odszkodowania, a jej praw nikt tak nie dochodzi. To ona była symbolem postaci wykluczonej, gnębionej przez system. W jej przypadku tak wielu niejasności nie ma. Przez 2 lata wszyscy doskonale wiedzieli, że to nie było samobójstwo. Została zamordowana, spalona żywcem. Wiadomo jakich miała przeciwników, znane i udokumentowane są też ich brutalne metody. To dopiero skandal.
Również w dziedzinie stosunków międzynarodowych jest się czego bardziej wstydzić po naszej stronie. Nie tylko kolonizacji Ukrainy, ale też Jedwabnego i polskiego współudziału w zagładzie Żydów. Właśnie kończę lekturę znakomitej książki Stefana Zgliczyńskiego na ten temat, w której pokazuje on jaką furię nawet 60 czy 70 lat po zakończeniu wojny wywołuje wywlekanie tego tematu na wierzch w środowiskach „patriotycznych”. Antoni Macierewicz, który zawdzięcza Smoleńskowi błyskotliwy powrót na pierwsze strony gazet, stwierdził kiedyś publicznie, że przeprosiny prezydenta Kwaśniewskiego w imieniu narodu polskiego za udokumentowaną rzeź w Jedwabnem to „kulminacja kamieniowania narodu polskiego”. Całe kierownictwo PiS jest też umoczone w sprawę tajnych więzień na Mazurach. Kaczyńscy krzyczeli o układzie i posuwali się do skrajności w rozliczaniu SLD. Dlaczego słowem nie zająknęli się na ten temat? Dlaczego tutaj nie poszukiwali intensywnie osławionych prawdy i jawności?
Pomimo całej tajemniczości stosunków międzynarodowych, rozumiem samą ideę poszukiwania prawdy, jaka przyświeca tekstowi, który tak skrytykowałem na wstępie. To bardzo lewicowe, czym przecież byłaby lewica pozbawiona utopii? Jej historycznym dorobkiem jest urzeczywistnianie niemożliwego. Smoleńsk nie jest jednak takim tematem, ponieważ nie było tutaj zamachu. To kwestia koniunkturalnie wykorzystywana przez polityków (skoro szukają prawdy na ten temat, a inne olewają) i część prawicowych mediów. Jednym z punktów inspirujących całą „lewicową” debatę o Smoleńsku był list Dawida Wildsteina „do brata lewaka”. Sam zainteresowany jest pracownikiem „Gazety Polskiej Codziennie”. Mitem założycielskim i sensem istnienia dla tego periodyku jest tymczasem sprawa 10 kwietnia i towarzysząca jej teoria zamachu, bez niej ten dziennik nie ma sensu. Gdyby nie Smoleńsk Wildstein nie miałby po prostu aktualnej pracy. Całej dyskusji nie nakręca powaga, tylko raczej więzi towarzyskie.
Smoleńsk nie jest tematem do którego musimy się za wszelką cenę odnosić. Jest przykładem dysfunkcji w aparacie państwowym, ale jak wykazałem wyżej, jego rozliczanie za wszelką cenę nie ma sensu, skoro jego ofiary uhonorowano, a ich bliscy nie byli pozostawieni samym sobie. W dobie realiów po 1989 r. jest to rzeczą niezwykłą i wyjątkową. Angażowanie się w ten spór bliskich mi środowisk jest natomiast absurdalne. Jest więcej spraw, także symbolicznych (Brzeska czy zamierzone torturowanie ludzi w kontrze do niezamierzonego wypadku), o tych bardziej dotkliwych nawet nie wspominając, które powinny być dla nas istotne. Przyjmowanie groteskowej narracji prawicowych spiskowców jest dla lewicy tym samym co płaszczenie się Kwaśniewskiego przed liberałami z UW, Millera względem BCC, czy całego SLD wobec integracji europejskiej, którą forsowało za wszelką cenę. Mimo tego, że Europa dawno przestała być socjalna i pomimo akceptacji monetaryzmu, kryteriów konwergencji i prekaryzacji pracy.
W „lewicowej” debacie o Smoleńsku wzięło już udział sporo mądrych ludzi, co klasyfikuje tę dyskusję wysoko pod względem erudycyjnym. Prawda o omawianym problemie mieści się jednak w obrębie tytułowego stwierdzenia „Smoleńsk kurwa” z tekstu „NP”. Nie jest to sprawa ani tak ważna, ani tak złożona, aby nie dało jej się w całości zmieścić w jednostkowym, bezrefeksyjnym przekleństwie. Konkludując, w tym samym duchu dodam: zajmijmy się w końcu ważnymi sprawami, do cholery.
O 10 kwietnia więcej tutaj pisać już nie zamierzam.