2009-05-28 15:23:34
Transmitowana przez telewizję debata z Premierem Tuskiem na temat stoczni udowodniła, że rozmowa świata pracy z władzą nie ma sensu, a jeżeli ma- to tylko dla tej władzy, dla jej umocnienia i uwiarygodnienia, a przy tym osłabienia czy wręcz ośmieszenia drugiej strony. Nie ważne przy tym, że podczas debaty nie było liderów największych związków zawodowych- OPZZ i Solidarności, którzy co prawda zapewne lepiej by sobie poradzili w tej debacie. W każdym przypadku owa debata byłaby i tak przegrana- co jest wynikiem hegemonii ideologii neoliberalnej, która legitymizuje w pełni żądania władzy (czyli pracodawców) i delegitymizuje roszczenia pracownicze.
Premier nie musiał bać się debaty i nie bał się jej, bez względu na to kto by stanął naprzeciw niemu. Na każdy postulat pracowniczy ma bowiem gotowych dziesiątki argumentów z repertuaru neoliberalnych „aksjomatów”, które, wobec hegemonicznej pozycji tej ideologii, zostaną bez cienia wątpliwości przyjęte przez arbitrów tej debaty- czyli społeczeństwo, widowni zgromadzonej przed telewizorami. O żadnej dyskusji, ścierania się argumentów, nie może być więc mowy. Ta debata została dawno wygrana przez stronę pracowniczą- już na początku transformacji, kiedy elity wybrały jej neoliberalny model i ideologię. Na przykład związkowcy chcą pomocy dla ich zakładu- na to Premier, zgodnie z panującą ideologią neoliberalną, odpowiada na przykład, że przecież nie mogą ich zakładu finansowa emeryci i nauczyciele ze swoich podatków. Koniec dyskusji. Bo przecież nikt nie zaproponuje, żeby opodatkować bogatych, a nie emerytów i nauczycieli- bo Premier by powiedział na to, że opodatkowując bardziej bogatych przedsiębiorców, straci gospodarka i per saldo sami pracownicy, bo bogaci nie będą mieli pieniędzy na inwestycje itd… itp… Zawsze to pracodawca, i reprezentujący jego interesy rząd, ma rację…
Świadomie używam pojęcia władza, a nie np. „przedstawiciel demokratycznego rządu”, bo w obecnych uwarunkowaniach „demokratycznych” rządzący są po prostu reprezentantem władzy, którą ma kapitał i pracodawcy. Dyskusja byłaby możliwa, gdyby partnerem w niej byli przedstawiciele prawdziwej demokracji, nie podlegający presji kapitału. A tak niestety nie jest, ktokolwiek z uczestników demokracji występowałby przeciwko interesom władzy- zostałby natychmiast zaatakowany, ośmieszony, przy głównym udziale mediów- najważniejszym organie władzy kapitału i pracodawców.
Co pozostaje stronie pracowniczej i społeczeństwu, jeśli debata nie jest możliwa? Pozostaje protest, jako wyraz niezadowolenia z warunków życia, bo tylko takiego protestu owa władza się obawia i będzie się z nim liczyć- a nie z debatą. Tak samo było przecież z pierwszą Solidarnością, która mogła obalić komunizm nie dlatego, że dyskutowała z władzą- która także miała gotowych tysiące „racjonalnych” argumentów przeciwko ich postulatom, ale dlatego że pokazała swoją siłę protestu wynikającego z niezadowalających warunków życia, jakie tamta władza zapewniała ludziom pracy. Co ważne- pod żadnym pozorem nie wolno wtedy wchodzić w dyskusję z władzą- co najwyżej można negocjować tempo realizacji postulatów protestujących…
Premier nie musiał bać się debaty i nie bał się jej, bez względu na to kto by stanął naprzeciw niemu. Na każdy postulat pracowniczy ma bowiem gotowych dziesiątki argumentów z repertuaru neoliberalnych „aksjomatów”, które, wobec hegemonicznej pozycji tej ideologii, zostaną bez cienia wątpliwości przyjęte przez arbitrów tej debaty- czyli społeczeństwo, widowni zgromadzonej przed telewizorami. O żadnej dyskusji, ścierania się argumentów, nie może być więc mowy. Ta debata została dawno wygrana przez stronę pracowniczą- już na początku transformacji, kiedy elity wybrały jej neoliberalny model i ideologię. Na przykład związkowcy chcą pomocy dla ich zakładu- na to Premier, zgodnie z panującą ideologią neoliberalną, odpowiada na przykład, że przecież nie mogą ich zakładu finansowa emeryci i nauczyciele ze swoich podatków. Koniec dyskusji. Bo przecież nikt nie zaproponuje, żeby opodatkować bogatych, a nie emerytów i nauczycieli- bo Premier by powiedział na to, że opodatkowując bardziej bogatych przedsiębiorców, straci gospodarka i per saldo sami pracownicy, bo bogaci nie będą mieli pieniędzy na inwestycje itd… itp… Zawsze to pracodawca, i reprezentujący jego interesy rząd, ma rację…
Świadomie używam pojęcia władza, a nie np. „przedstawiciel demokratycznego rządu”, bo w obecnych uwarunkowaniach „demokratycznych” rządzący są po prostu reprezentantem władzy, którą ma kapitał i pracodawcy. Dyskusja byłaby możliwa, gdyby partnerem w niej byli przedstawiciele prawdziwej demokracji, nie podlegający presji kapitału. A tak niestety nie jest, ktokolwiek z uczestników demokracji występowałby przeciwko interesom władzy- zostałby natychmiast zaatakowany, ośmieszony, przy głównym udziale mediów- najważniejszym organie władzy kapitału i pracodawców.
Co pozostaje stronie pracowniczej i społeczeństwu, jeśli debata nie jest możliwa? Pozostaje protest, jako wyraz niezadowolenia z warunków życia, bo tylko takiego protestu owa władza się obawia i będzie się z nim liczyć- a nie z debatą. Tak samo było przecież z pierwszą Solidarnością, która mogła obalić komunizm nie dlatego, że dyskutowała z władzą- która także miała gotowych tysiące „racjonalnych” argumentów przeciwko ich postulatom, ale dlatego że pokazała swoją siłę protestu wynikającego z niezadowalających warunków życia, jakie tamta władza zapewniała ludziom pracy. Co ważne- pod żadnym pozorem nie wolno wtedy wchodzić w dyskusję z władzą- co najwyżej można negocjować tempo realizacji postulatów protestujących…