2014-10-05 22:58:08
Prywatyzacja jako zjawisko naturalne w systemach kapitalistycznych zachodzi i przebiega pod wieloma postaciami. Proces prywatyzacji domeny publicznej ma wiele twarzy, jedną z nich i najbardziej oczywistą jest rzecz jasna wyprzedaż narodowego majątku przez ministerstwo skarbu państwa, czym szczyci się zresztą (w osobie ministra) samo ministerstwo. Poza zwyczajną licytacją i grabieżą prywatyzacja dokonuje się też na innych szczeblach, w tym na szczeblu administracji państwowej i (ostatnimi laty zwłaszcza) na szczeblu administracji lokalnej i samorządowej.
Zbliżające się wybory samorządowe to kluczowy moment dla polityki wewnętrznej naszego państwa. To prawdziwy sprawdzian wydolności struktur partyjnych, wydolności lokalnych politycznych lobbies i agentów wpływu. Zdobyte mandaty oznaczają pieniądze. Pieniądze oznaczają przetrwanie. Przetrwanie oznacza kontynuację bytu partii politycznych, które w obecnych czasach łączą w sobie funkcje korporacji z funkcjami biura marketingowego i biura sprzedaży. Poza partiami do wyborów przygotowują się także mniejsze byty, w tym lokalne komitety, często rzeczywiście walczące o poprawę bytu okolicznych mieszkańców. Akces do samorządu miejskiego, sejmiku... prezentowany jest przy tym najczęściej jako szansa na zaistnienie polityczne i na zdobycie określonych narzędzi politycznych w celu realizacji konkretnych planów i programów.
Samorządność i wybory samorządowe są też powszechnie reklamowane jako “demokratyczna twarz” polskiego kapitalizmu, żywy dowód na to, że każdy głos się liczy, że możliwe jest działanie na rzecz lokalnej wspólnoty i że poprzez chociażby same budżety partycypacyjne dokonuje się faktyczny przełom w dystrybucji władzy, a przeciętni mieszkańcy stają się pełnoprawnymi współzarządzającymi, lub nawet - faktycznymi rządzącymi w swoich miejscowościach i miastach!
To kompletna fikcja.
W praktyce ta wyśniona “partycypacyjność” polega z reguły na podejmowaniu decyzji co do tego, na co przeznaczone zostanie kilkaset tysięcy złotych, lub kilka milionów (jeśli chodzi o większe miasta). Do wyboru jest więc: remont jednego boiska raz na dwadzieścia lat, lub renowacja dwóch kamienic[1]. Władze samorządowe to zaś najczęściej bierni obserwatorzy poczynań kapitalistycznego otoczenia, kibice stref ekonomicznych wolnych od podatków, klany i kliki trzymające się u steru władz przez wiele kadencji i całe lata. Charakter władz samorządowych w wielu miastach niewiele różni się przy tym od charakteru mafijnych rodzin znanych z filmów gangsterskich, inicjatywy tych samych władz to także najczęściej neoliberalne i turbokapitalistyczne programy reform, zgodne z panującą w naszym państwie wolnorynkową religią.
Pod płaszczykiem samorządności i lokalności władzy dokonuje się w Polsce prywatyzacja problemów społecznych, prywatyzacja biedy i dochodzi do coraz większych dysproporcji w statusie poszczególnych regionów i obszarów kraju.
Dzięki tym procesom możliwa stała się sytuacja w której poszczególne województwa, miasta i wsie skrajnie różnią się poziomem bezrobocia, poziomem zamożności, poziomem i dostępnością usług publicznych(!), czy całościową jakością życia ludzkiego. Nie ma przy tym żadnych sił, które realnie starałyby się odwrócić te katastrofalne tendencje. Uprywatnienie problemów społecznych do skali regionu doprowadziło też do tego, że problemy znacznej części (jeśli nie większości) regionów nie są realnie dostrzegane przez władze krajowe i partie polityczne, które pozostają skoncentrowane na warszawskich problemach zawężonych do interesów elit ekonomicznych i elit władzy. W rezultacie tego obecna prezydent Warszawy do kolejnych wyborów idzie obiecując “uwolnienie” stolicy od Janosika, podkreślając tym samym prywatny, niepaństwowy i oddzielny w stosunku do pozostałej części Polski interes mieszkańców stolicy.
Kapitalistyczne wyspy, którymi stają się określony gminy, powiaty i województwa zdane są głównie na siebie. W ten sposób domena publiczna została rozczłonkowana na podmioty prywatne, które same mają radzić sobie na kapitalistycznej giełdzie sukcesu i porażki, biorąc odpowiedzialność za sytuację w regionie i nie dostając jednocześnie środków publicznych, które umożliwiałyby skuteczne i rozwojowe zarządzanie. W takiej dramatycznej często sytuacji jest wiele miejscowości w Polsce, gdzie przestają istnieć komisariaty, jednostki zdrowia stają się zadłużone i przestają skutecznie udzielać opieki zdrowotnej i gdzie nawet placówki edukacyjne stają się gorszą wersją siebie w porównaniu do miejscowości zamożniejszych i lepiej radzących sobie w środowisku kapitalistycznego wyścigu szczurów. Tego typu gmin, powiatów i miejsc jest w Polsce coraz więcej. Jest o nich jednak cicho, gdyż niewiele w nich redakcji gazet i portali plotkarskich. Tworzona przez kapitalizm Polska B zdana jest wyłącznie na siebie a jej głos ma być jak najmniej słyszalny.
Często podnoszoną propozycją walki z prywatyzacją przestrzeni publicznej jest program tzw. ruchów miejskich, które jako “oddolne” inicjatywy w poszczególnych miastach, poprzez punktowe działania, miałyby stawić opór kapitalistycznemu zawłaszczaniu dóbr obywatelskich. Podstawowym problemem ruchów miejskich (milczeniem pomijając ich faktyczną liczebność i skuteczność) jest ich typowo wielkomiejski charakter, który powoduje, że za cel stawiają sobie one najczęściej punkty z programów klas średnich, warstw inteligenckich, czy drobnomieszczaństwa. Ścieżki rowerowe, czy miejska zieleń są oczywiście ważną kwestią dla jakości życia miejskiego, w żaden sposób nie są one jednak kluczowe jeśli chodzi o poziom płac, czy poziom życia mieszkańców danego regionu. To rozczłonkowanie żądań i skupianie się na drobiazgach (jak najdalej od kwestii własności i produkcji!) jest też typowym objawem dla obywateli i mieszkańców miast zamożnych, gdzie kilkuprocentowe zaledwie bezrobocie nie stanowi największego problemu i gdzie samorząd staje się po prostu kolejnym miejscem do walki o jeszcze więcej. Na przeciwnym biegunie znajdują się natomiast miasta takie jak Łódź, Lublin, czy Szczecin, gdzie katastrofa bezrobocia, upadek przemysłu i nieomalże kasacja lokalnej produkcji doprowadziły nie tylko do regionalnej gettoizacji, ale i do zjawiska drenażu mózgów, przez co osoby o największych kwalifikacjach (czy też wiedzy, kompetencjach, ale też i osoby młode) stały się łupem miast zamożniejszych, dodatkowo osłabiając te części kraju.
Poszczególne części państwa polskiego mają więc nie tylko różne interesy i odmienne położenie, ale i walczą ze sobą nawzajem zgodnie z zasadami ultrakapitalistycznej konkurencji na każdym dosłownie polu. Walcząc o studenta walczą ze sobą państwowe uczelnie. Walcząc o pacjenta walczą ze sobą państwowe szpitale. Walcząc o pracownika walczą ze sobą województwa, powiaty, gminy. Brak centralnego planowania i państwowych programów rozwojowych owocuje planowaniem ze słownika libertarian[2]. Słabszy zostaje pożarty przez silniejszego.
Taki podział państwa i tego typu prywatyzacja problemów społecznych i ich indywidualizacja, pozostawienie każdego samemu ze swoimi problemami są oczywiście rezultatem świadomej polityki klasowej kapitalistycznego systemu. To dzięki temu zróżnicowaniu i dzięki tej konkurencji poszczególnych regionów ze sobą klasa kapitalistyczna ma dostęp do tańszej siły roboczej. Skrajnie osłabiona rola państwa jako instytucji nadzorczej i planującej pozwala też na dowolne tworzenie się enklaw biedy i bogactwa, oddzielając biedę od bogactwa i tworząc specjalne “obszary sukcesu”, gdzie lokują się elitarne usługi i gdzie życie staje się zarezerwowane dla najzamożniejszych.
Samorządność w kapitalistycznym wydaniu jest przy tym całkowicie odporna na działanie kapitalistycznych partii, gdyż awansując do elit władzy dokonuje się jednoczesne wykorzenienie z tła społecznego i podstawowymi problemami życiowymi stają się problemy z ul.Wiejskiej. Jedyną skuteczną alternatywą, która mogłaby walczyć ze skutkami słabości państwa polskiego i efektami wewnętrznej prywatyzacji, jest partia o charakterze masowym, która nie byłaby bezpośrednio umocowana w żadnym konkretnym mieście, lecz której władze na równi traktowałyby problemy poszczególnych regionów, większą uwagę poświęcając regionom, które znajdują się dziś w najgorszej sytuacji materialnej i w najgorszym położeniu społecznym. Działanie lokalne, zwłaszcza w enklawach kapitalistycznego bogactwa, jest zaś z góry już skazane na partykularność interesu i partykularność efektów działań. Tego właśnie chce kapitalizm.
[1]Osobną kwestią pozostaje kwestia tego, na ile konkretne dziedziny życia społecznego powinny być domeną społecznej licytacji. Demokracja ludowa i socjalistyczna to nie proste Vox populi, lecz efekt naukowego i socjalistycznego planowania. Idea absolutnej partycypacji społecznej, która przez idealistów często podnoszona jest jako rzeczywista altnernatywa dla elitarności władzy negowałaby z natury rzeczy naukowość planowania ekonomicznego, politycznego i niosłaby kres jakiejkolwiek bardziej skomplikowanej formie organizacji społecznej.
[2]Tak krytykowane przez liberalną prawicę centralne i długoterminowe planowanie w gospodarce staje się dziś standardem nie tylko w każdym zamożniejszym państwie europejskim, ale i na poziomie Unii Europejskiej - gdzie kluczowe programy i działania planowane są w perspektwie 7-letniej, z tyłu zostawiając więc nawet socjalistyczne pięciolatki.