2008-05-13 21:07:07
"Barbara Radziwiłłówna z Jaworzna-Szczakowej" Michała Witkowskiego to książka o transformacji. Autor opisuje w niej wyparte aspekty rzeczywistości, w których się pławi, czerpie z nich masochistyczną rozkosz. Jego główny bohater, pan Hubert, zwany Barbarą Radziwiłłówną ze względu na upodobanie do noszenia pereł, to drobny cwaniak epoki przełomu, między innymi właściciel budy z zapiekankami i lombardu. Jest on wielce wierzący, chadza na pielgrzymki i w skrytości marzy o tym by wziąć tradycyjny katolicki ślub z niechlujnym pomocnikiem Saszą. Transformacja przystrojona w dewocyjną religijność jest tu ukazana jako nieustająca produkcja śmieci, śmieci pochłaniających ludzi, którzy niczego innego nie pragną i o nic innego się nie modlą jak tylko by było tych śmieci jeszcze więcej, by można było w nich utonąć, zadławić się nimi. Przypomina mi to doświadczenie z czasów nastoletnich, jakie zapewne dzielę z Witkowskim. Otóż na przełomie epok wszyscy zbieraliśmy opakowania po zachodnich produktach, czyli nawet nie śmiecie udające coś innego, ale po prostu i zwyczajnie odpadki zachodniego świata. Były one dla nas jak okna do raju a jednocześnie gdzieś w głębi wiedzieliśmy, że jest to poniżające, ujawnia naszą drugorzędność. Toteż później wstydziliśmy się tego. Książka Witkowskiego przypomina tę wstydliwą rozkosz gorszości, puste puszki po napojach lub piwie wyeksponowane niczym srebra rodowe, plakaty z nieznanymi gwiazdami na ścianach oraz tony innych śmieci u siebie i wszystkich znajomych w tym samym wieku...
Jakub Majmurek:
Ja sam załapałem się tylko na końcówkę tej fascynacji śmieciami z zachodu, jakieś kolekcje puszek po zachodnim piwie w domach starszych kolegów. W książce Witkowskiego odnajduję inne doświadczenie, które jest mi jakoś pokoleniowo bliskie, doświadczenie fascynacji wchodzącą do Polski kulturą konsumpcyjną z zachodu, pierwszymi produktami, które dziś traktujemy jak coś podrzędnego i obciachowego, a wtedy były dla nas hierofaniami lepszego świata. Te wszystkie dosłownie śmieciowe zegarki elektroniczne, pierwsze magnetowidy, żarcia z różnych fast foodów. Witkowski genialnie pokazuje jak wszystko to kolonizowało naszą wyobraźnię. Jednym z lepszych fragmentów „Barbary Radziwiłłówny…” jest opis pielgrzymki (bo tak to chyba trzeba nazwać) Huberta do nowo otwartego baru a’la McDonald’s. Bohater zakłada czyste ubranie, „jak do kościoła”, czuje się skrępowany, nie wie jak się zachować. Jak większości Polaków na początku lat dziewięćdziesiątych doświadcza zmitologizowanego przez lata osiemdziesiąte, upragnionego Zachodu, lepszego świata, konsumując bardzo poślednie odpadki (hamburgera z frytkami) z jego stołu. Tylko że ani dla Huberta, ani dla większości Polaków to marzenie się nie spełniło i ciągle dostają tylko śmieci, których w lepszym świecie (przy czym dziś może to być tzw. Polska A) nikt już nie chce.
KSz:
Trochę mam żal do Witkowskiego, że ten świat współczesnych śmieci go nie interesuje, tak przynajmniej wynika z jego deklaracji w wywiadach, gdzie mówi, że rodziny robiące zakupy w Tesco to już nuda, bo normalność, a jego interesuje aberracja. A czyż Tesco ze swoimi produktami złożonymi w 99 procentach z konserwantów plus odrobina koncentratu zagęszczonego mączką sojową to nie obciach, zasługujący na jego pióro? Weźmy wspaniałą scenę promocji dżemu "Anukka", w którym możemy rozpoznać parodię zebrań Amwaya. Jest tam mistrzowsko pokazana ochocza gotowość Polaków do darzenia mistycznym kultem konsumpcyjnego produktu wątpliwej jakości i poddania się surowej dyscyplinie w służbie temu nowemu bóstwu, utożsamianemu z ekonomicznym sukcesem. Ów rytuał jest zaprezentowany znakomicie, szkoda tylko że gombrowiczowski efekt zburzenia iluzji dokonany zostaje za pomocą niewiarygodnej postaci: nauczycielki od polskiego, która w siatce na zakupy nosi "Annę Kareninę" i dlatego w takie głupoty nie wierzy!
JM:
Rzeczywiście trochę szkoda, że rysując genealogię polskiego kapitalizmu, Witkowski nie rozpoznaje jej we współczesności, że Hubert nie spotyka w Złotych Tarasach czy Galerii Krakowskiej znajomych z promocji Anukki czy klientów swojej budy z zapiekankami. Bo wbrew pozorom skok od tych śmieci, od bazarów, gdzie na łóżku leżały wyłożone czajniki, zegarki i podróbki zachodnich ciuchów, do szklano-chromowych zigguratów konsumpcji nie jest wcale żadnym skokiem.
Nauczycielka oprócz dzieła Tołstoja nosi w siatce modlitewnik z początku ubiegłego wieku, z „modlitwami na każdą okazję” (nawet za cara, którą jednak wyrwała, by nie szargać patriotycznej pamięci dowodem, że Polacy modlili się w jego intencji), który ofiarowuje pobożnemu Hubertowi. Tu pojawia się drugi, niezwykle ważny problem powieści, katolicyzm, który nieustannie towarzyszył transformacji i wraz z jej postępami zagarniał społeczną przestrzeń. Wiara Huberta jest jakimś fascynującym ni to „moherowo-ludowym” ni to postmodernistycznym konglomeratem, w którym centralną pozycję zajmuje Matka Boska. Cała estetyka tego ludowego katolicyzmu, makatek z papieżem i matek boskich „widzianych” na brudnej szybie jest dla autora fascynującym zjawiskiem estetycznym, którym się bawi z widoczną przyjemnością. Pocieszna bylejakość tej duchowości odbija bylejakość materialnej kultury śmieci, z której wyrasta. Ale Witkowski tego nie ocenia z pozycji zniesmaczonego estety. Widzi wprawdzie, że ten konglomerat śmieć-kapitalizmu i religijności papiesko-maryjnej to swoiste bagienko, ale zamiast snuć oświeceniowe narracje jego osuszenia, skacze w nie z radością, z przyjemnością się tapla i przewrotnie (bardzo postmodernistycznie!) powiada; elegancka, czysta, racjonalna nowoczesność mnie nie interesuje, na tym bagienku mogę artystycznie kwitnąć, pozwólcie mi nie być nowoczesnym. Skądinąd, jest to także kod jego homoseksualności.
KSz:
Jasne, zresztą metoda Witkowskiego, polegająca na rozpoznaniu negatywnego stereotypu i zamiast odrzucenia go afirmatywnym taplaniu się w nim nie ma sobie równych. Tak jest w „Lubiewie” z PRL-em i zepchniętymi na margines ciotami tamtego czasu, tak jest z odpustową religijnością i śmieciami w "Barbarze Radziwiłłównie", opisującej bliższą przeszłość. Komunikat jest jasny i przekonujący artystycznie. Jednak autor deklarując w wywiadach, że interesował go język skrajnej prawicy, antysemityzmu, byłych mafiozów dziś z trybun sejmowych broniących życia poczętego itp. nie dostrzega pokrewieństwa pewnych zjawisk, choćby biedy, konsumpcyjnych marzeń i dewocyjnej religijności, bynajmniej nie kryjącej się w zakamarkach.
Zaś nawiązując do homoseksualności. Witkowski zadziwił wszystkich tym, że jego bohater jest ciotowaty bardzo nieśmiało, to głównie sprawa jego wyobraźni... Jednym z najwspanialszych wątków w książce jest jego zauroczenie niedomytym, bekającym Saszą, który w myśl wcześniej opisanego mechanizmu stanowi ucieleśnienie wszystkich negatywnych stereotypów na temat ludzi zza wschodniej granicy. Książka zawiera sugestię, że nie jest on niczym innym niż fantazmatem i to nie tylko fantazmatem Huberta, ale wszystkich, którzy chcą widzieć na wschodzie agresywną, prymitywną "dzicz", od której oddzielać ma nas transformacja, cywilizacja europejska, wreszcie pełne odrazy zafascynowanie, mające wskazywać na rzekomą różnicę....
JM:
Dokładnie tak, Sasza stanowi ucieleśnienie wypartego, tę część prawdy o nas, której nie akceptujemy i projektujemy na naszych wschodnich sąsiadów: to niby Oni w przeciwieństwie do Nas, są prymitywni, kradną, piją etc. Bo trzeci temat, który Witkowski tu przerabia to sama polskość, wzorzec polskości, jaki się wykształcił po transformacji. Tożsamość Huberta to też śmietnik, w którym wszystko się miesza bez ładu i składu. Bohater czuje się spadkobiercą „polskiej arystokracji i żydowskiego gminu” a jest w nim i zabobonny polski chłop, z jego ludową religijnością i podszytą lękiem fascynacją „wielkim światem”, i nieudany polski inteligent i „Wschód”, od którego chce się odróżnić, a który - jak możemy mniemać - projektuje na nieistniejącego Saszę. Strzępy tradycji romantycznej i kultury humanistycznej mieszają mu się z serialami i kulturą półświatka, jakiś karykaturalny neosarmatyzm z zachodnim konsumpcjonizmem. Witkowski genialnie przedstawia ten kulturowy śmietnik, choć masz rację, że trochę brakuje odpowiedzi dlaczego polska tożsamość po 89 roku przybrała taki a nie inny kształt. Niemniej ta Polska z Witkowskiego istnieje naprawdę, czytałem w jednym z dzienników reportaż przedstawiający sylwetkę apb. Głodzia, on wygląda jak wyjęty z Witkowskiego, zresztą nie on jeden w polskim episkopacie. Gdy w powieści, w Licheniu, żołnierze ćwiczą musztrę przed obrazem Matki Boskiej, to zaraz kojarzy się były ordynariusz polowy wojska polskiego i rzeczywiste obrazy medialne tego jak na przykład święci czołgi. Zresztą sam Witkowski go podziwia.
KSz:
Nic dziwnego - toż to czysta literatura. Na koniec chciałam przywołać inną ważną scenę z książki, kluczową także zdaniem samego autora, mianowicie gdy grzeczna nastolatka godzi się na szybki seks na stojąco z pięcioma menelami, którzy mają jej zapłacić 100 dolarów, ale w wyniku cinkciarskiego oszustwa dostaje jednego dolara i zwitek bezwartościowych papierów. W tej scenie jest wszystko: fascynacja inteligenta plugawością świata przestępczego oraz tajona rozkosz z bycia ofiarą prymitywnego oszustwa. To także metafora transformacji takiej jaką opisałam na początku. W najlepszych momentach proza Witkowskiego przywołuje coś, co Julia Kristeva nazwała "potęgą obrzydzenia", a co tutaj jest fenomenem społecznym, wstydliwą przypadłością niedorastania do kulturowej normy, zwaną niekiedy obciachem. Szkoda, że cała książka nie przywołuje owej fascynującej mocy wypartego obciachu, że wiele tropów w niej to erudycyjne popisy przed panią od polskiego, którą autor chyba niestety momentami utożsamia ze swoimi czytelniczkami i czytelnikami.
JM:
Choć Witkowski czasem nie umie powstrzymać się przed zbędnymi literackimi popisami, przed mruganiem do inteligenckiego widza, któremu mówi „jesteśmy z tego samego świata”, to powieść jest niezwykle udana i czyta się ją świetnie. Jest to zwariowana podróż do „jądra polskości”, takiej jaka jest współcześnie w całej jej malowniczo-upiornej obciachowatości.