2008-04-28 18:34:19
Na blogu obok, zatytułowanym „Opowieści z mchu i paproci” pojawiła się ostatnio historia sąsiada autorki, zadeklarowanego ateisty z przedmieść Wrocławia. Pracował on demonstracyjnie w ogródku w niedzielę i święta kościelne, „na złość” całemu katolickiemu osiedlu. Jednak jego córka, zafascynowana opowieściami koleżanek o pierwszej komunii poszła z nimi na religię (wtedy jeszcze odbywającą się w salkach katechetycznych, nie w szkole), ochrzciła się i przyjęła komunię, toteż jej ojciec chcąc nie chcąc w tę niedzielę zamiast demonstracyjnie pracować nad ogrodem musiał pójść z rodziną do kościoła. Autorkę ta historia bawi, mnie mniej. Widać w niej bowiem jak wygląda w Polsce sytuacja niewierzącej czy ściślej niekatolickiej mniejszości. Społeczny przymus, by ludzie zachowali zewnętrzne formy religijnego kultu i oznaki religijnej tożsamości jest bardzo silny. Pół biedy, gdy dotyczy dorosłych. Ale problemem jest to, w jaki sposób dotyka to dzieci, jak trudno jest osobie niewierzącej wychować dziecko zgodnie ze swoim światopoglądem, nie narażając tego dziecka na środowiskowy ostracyzm i inne nieprzyjemności. Historia, którą opisuje Justyna Barańska działa się w latach osiemdziesiątych. Dziś jest chyba jeszcze gorzej?
Katarzyna Szumlewicz:
Jestem starsza od naszej blogowej sąsiadki, dlatego moja - i nie tylko moja - historia dotyczy wcześniejszych lat 80. Dzieje się też w innym mieście, ogarniętej antyrządowymi nastrojami stolicy. Taka samo jak Kasię z opowieści z mchu i paproci koleżanki skusiły mnie na religię, gdzie musiałam przyznać przed katechetką, iż jestem nieochrzczona. Ta jednak widocznie nie miała zdolności socjotechnicznych swojej odpowiedniczki spod Wrocławia, bowiem spytała mnie, czy mój tata jest milicjantem. Dzisiaj odpowiednikiem byłoby zapytać, czy jest pedofilem. Wybiegłam wówczas z salki katechetycznej z płaczem, trzasnęłam drzwiami i tyle mnie widziano. Jednocześnie z lubianej dziewczynki stałam się kozłem ofiarnym swojej klasy, musiałam zmienić szkołę. To historia dawno przebrzmiała i jej opowiadanie nie służy temu, by się skarżyć. Nie jest wszakże jednostkowa. Po wydarzeniu na religii tata opowiedział mi, jak zaraz po wojnie - kiedy religia była w szkołach jak dzisiaj - siostry zakonne kazały innym dzieciom go śledzić by sprawdzić co robi wredny odszczepieniec. Miłosierdzie panującej religii nie oszczędziło także mojego dziadka od strony mamy; na szczęście dosięgło go dopiero po śmierci. Był on antyklerykałem i tzw. "komuchem", trochę w typie Łysego z kitką. Mawiał, że chce być pochowany gdziekolwiek byle z dala od krzyży. Na jego pogrzebie kapłan wydukał formułę "był zawsze wiernym sługą kościoła". Widzę w tych wydarzeniach ciągłość pewnej opresji, która jest w Polsce uporczywie sprowadzana do pojedynczych losów czy wręcz osobistej winy. Innymi słowy, odmawia się jej rangi czegoś dotykającego całych grup społecznych. Ileż to razy słyszałam podejrzanie głośno i uporczywie wygłaszane tezy: jestem niewierzący/a, ale kościół nigdy nie wyrządził mi nic złego!
JM:
Tak, to jeden z warunków pod jakimi toleruję się obecność ateisty w Polsce. Może sobie istnieć, ale musi przy tym „szanować wrażliwość większości”, „nie obnosić się z ateizmem”, siedzieć po cichu w kąciku i przeżywać dramat, iż „nie ma łaski wiary”. Jednak np. ateistyczna tożsamość nie ma prawa do pełnoprawnej obecności w przestrzeni publicznej. I od lat ’90 następuje w tym względzie regularny regres. Dziś sytuacja dzieci, które nie chodzą na religię wydaje się być jeszcze gorsza a ostracyzm jeszcze większy. Środowiska katolickie w ogóle nie poczuwają się do dyskomfortu z tego powodu. Często w prasowych czy internetowych dyskusjach na temat losów dzieci, które muszą same siedzieć w kącie w przedszkolu lub w szkolnej szatni gdy ich koledzy i koleżanki są na lekcjach religii, słyszy się głosy, że winni są... niewierzący rodzice, którzy mają jakieś dziwne fanaberie i nie pozwalają dziecku chodzić na religię. Zbliża się maj, miesiąc pierwszych komunii kiedy ten problem staje się szczególnie widoczny. W uroczystościach komunijnych nastąpiło jakieś wyjątkowo niesmaczne zespolenie katolickiej indoktrynacji dzieci z agresywnym konsumeryzmem. Pierwsza komunia jest świętem, podczas którego dzieciom w nim nieuczestniczącym pokazuje się jak bardzo są wykluczone, jak bardzo są „poza społeczeństwem”. Część rodziców, choć sama nie wierzy, posyła więc potomków na religię. Z tym, że kościołowi to nie wystarcza i wykorzystuje sytuację, by pokazać ich rodzicom swoją władzę. Wymusza na nich uczestnictwo w praktykach religijnych, wygłasza upominające połajanki, że jakaś para nie ma ślubu czy że jest po rozwodzie etc. Nie ma wątpliwości, że skala represyjności, zwłaszcza wobec dzieci się zwiększa.
KSz:
Jakieś pół roku temu w Gazecie Wyborczej ukazał się materiał na temat niewierzącej matki chłopca, który zapragnął chodzić na religię. Okazało się, że nie jest to takie łatwe: kobieta musiała sama zacząć uczęszczać do kościoła, taki był warunek dopuszczenia syna do katechezy. Zapytany ksiądz rzecz jasna uznał to za przejaw spontanicznych pragnień dziecka; ciekawe, czy doszedłby do podobnego wniosku, gdyby chłopiec nagle uwierzył w nauki Buddy? Nie on jednak był najgorszym ekspertem w tej sprawie. Jako że sytuacja wywołała stres tak u dziecka, jak u matki, poproszono o zdanie psychoterapeutkę. Ta stwierdziła, że sama będąc niewierząca posłała swoje dziecko na religię dla jego własnego dobra, po czym zaczęła upominać bohaterkę reportażu, że to ona jest winna, ponieważ rozwiodła się z ojcem dziecka (o tym, że to on mógłby je wprowadzić w arkana religii jakoś nie było mowy; to matka jest zawsze odpowiedzialna tak za dziecko, jak za małżeństwo…). Z pogrzebami zresztą jest podobnie: kto nie klęknie i się nie przeżegna, nawet na pogrzebie kogoś niewierzącego, oskarżany jest o zachowanie demonstracyjne, drażnienie rodziny itp.
JM:
Tak to wygląda. Przestrzeń publiczna, jak na przykład państwowe szkoły powinna być miejscem, gdzie każdy czuje się „u siebie”, gdzie nikt nie będzie wykluczony. U nas tymczasem jest ona głęboko sklerykalizowana. Jan Hartman opisywał jakiś czas temu w Gazecie Wyborczej szkołę swojej córki w krakowskiej Nowej Hucie. Według filozofa szkoła przypomina sanktuarium, wszędzie wiszą portrety papieża, a rok szkolny zaczyna się od święcenia tornistrów. Za każdym razem gdy ktoś nieśmiało próbuje zwracać uwagę, że to może nie jest szczególnie w porządku, strona kościelna odpowiada tym samym pytaniem: „A komu to przeszkadza?”. Większość ludzi nie powie, że przeszkadza im papież czy jasełka w szkole. Co w tej sytuacji robić powinny osoby niewierzące? Na razie wydaje się, że szukają sobie w społeczeństwie nisz, gdzie mogą bezpiecznie być wierne swojej tożsamości; prywatnych szkół, przedszkoli itd. Ale nie jest to rozwiązanie dla społeczeństwa zdrowe, choć bardzo charakterystyczne dla szerszego zjawiska, jakim jest prywatyzacja wolności w Polsce. Dotyka ona także sfery wolności religijnej. Uważam, że osoby niewierzące wreszcie muszą powiedzieć „nam to przeszkadza”, zacząć się organizować i walczyć o miejsce w przestrzeni publicznej. Potrzebna jest jakaś akcja „niech nas zobaczą” dla niekatolików.
KSz:
Inaczej skazani jesteśmy na rozmaite akrobacje wykonywane w dodatku z przepraszającym uśmiechem. Rozmawiam obecnie dużo z ludźmi mającymi małe dzieci. Gdy są niewierzący i chcą oszczędzić im zakłamania, wysyłają je do różnych przedszkoli gdzie nie będzie religii katolickiej: jedni do przedszkola Hare Kriszna, inni do placówek judaistycznych. Jak niesie szeptana wieść, w nich wszystkich jest „niski stopień indoktrynacji”. Ale niski w porównaniu z czym, skoro oficjalnie w przedszkolach z religią katolicką owej indoktrynacji nie ma wcale?
JM:
Myślę, że wyartykułowanie tożsamości tych ludzi i walka o ich prawa obywatelskie stanowi jedno z zadań lewicy w Polsce. Niewierzący są tutaj mniejszością, której praw się nie przestrzega i która nie może się tu do końca czuć u siebie. Na pewno trzeba zacząć od rozdziału kościoła i państwa, otwarcia przestrzeni publicznej dla innych tożsamości niż katolicka. Jak pokazują Twoje doświadczenia to nie wystarczy, ale jest to pewne minimum, od którego trzeba wyjść.
KSz:
Ważny jest także proces wewnętrzny, mówienia wreszcie własnym głosem i wyciągnięcia na jaw niewygodnych z punktu widzenia społecznego konformizmu doświadczeń zamiast obwiniania samych siebie w stylu: w końcu nie wszyscy byli prześladowani - a nuż we mnie jest coś takiego, co "prowokowało"? lub To ja ponoszę część winy, że moje dziecko nie może się dogadać z wierzącą większością. Wielu ludzi też było świadkami, że dzieje się coś złego i ze strachu nie interweniowali. To wszystko powinno wypłynąć na światło dzienne, potrzeba przełamania obowiązującej cenzury oraz autocenzury. Przestańmy się bać, bądźmy wreszcie "demonstracyjni".