2013-06-03 21:59:07
Historia wydarzyła się naprawdę - wszelkie podobieństwo do miejsc, osób i zdarzeń nie jest przypadkowe. Absolutnie.
Zaczęło się niepozornie. Spokojny wieczór ze znajomymi na skwerku w okolicach ulicy Gałczyńskiego w Warszawie, kilka butelek piwa, rozmowy o sensie istnienia człowieka we wszechświecie. I nagle ono! Stało smętnie smagane przelotnym deszczem przy altanie śmietnikowej (warto zapamiętać ten zwrot, gdyż pojawi się jeszcze w naszej historii). Krzesło marki krzesło z nadniszczoną tapicerką i rozklejoną ramą. „Przygarnę je!” – pomyślałem radośnie i tak też zrobiłem. Chwyciłem je za oparcie i skocznie udałem się w kierunku swojego mieszkania. Napotkałem jednak opór ze strony władzy i w zasadzie o tym jest cała historia...
Już w połowie Krakowskiego Przedmieścia zaniepokoiła mnie obecność licznych policyjnych samochodów o ładowności średnio piętnastu demonstrantów. Gdy dotarłem do Placu Zamkowego moim oczom ukazał się obraz straszliwy! Porozbijane butelki, sterty śmieci, oraz kordon policji blokujący mi drogę do przystanku i pokrzykująca niepewnie grupka kiboli. Minąłem profilaktycznie tych ostatnich i skierowałem się do kordonu blokującego mi i krzesłu drogę do domu...
- Co tu się dzieje i kiedy będę mógł przeprawić się na drugą stronę Wisły do swojego mieszkania? - zapytałem grzecznie pierwszego z policjantów, który rzucił mi się w oczy.
- Nie wiem. Tam jest dowódca. - wyrzucił z siebie jegomość i pokazał pałką gdzieś w okolice Kolumny Zygmunta. Tam też się udałem.
- Pan tu jest podobno dowódcą. - zacząłem uprzejmie – czy mogę się dowiedzieć kiedy będę mógł dostać się do domu?
- Nie zawracaj mi dupy! W ogóle mnie to nie interesuje!
- Mnie trochę tak, ponieważ chcę trafić do domu...
- Ej! - zakrzyknął pan przedstawiony mi jako dowódca właśnie do jednego z funkcjonariuszy – a tego zgarnij za podejrzenie kradzieży krzesła!
I tak zaczęła się nasza całonocna przygoda - moja i krzesła...
Najpierw trafiłem do wnętrza kordonu policji w towarzystwie kilkudziesięciu leżących pobitych kiboli znanego warszawskiego zespołu piłkarskiego. Krzesło wiernie mi towarzyszyło. Starałem się robić zdjęcia nie zwracając przy tym uwagi agresywnych policjantów, a jeden z leżących (z którym później trafiłem do jednej suki) krzyczał, że ma wybity bark, ma problemy z sercem i błaga żebym wezwał pogotowie. Nie miałem takiej możliwości więc musiałem tylko prosić najbliżej stojącego oprawcę żeby się zlitował (to dziwne, bo kibole Legii to najbardziej dzikie dla mnie stworzenia, a o spotkaniu z nimi boję się nawet pomyśleć). Ale cóż. Czasami człowiekowi i krzesłu zdarzają się rzeczy, które zazwyczaj ludziom i krzesłom się nie przytrafiają.
W kordonie stałem kilkanaście minut. W pewnym momencie zostaliśmy przechwyceni każdy przez swojego funkcjonariusza i zaprowadzeni do suk. W mojej siedzieliśmy: ja, krzesło i czterech (jeden z nich był ogromny i miał na lewym ramieniu rażący czerwienią krzyż cltycki) typków, z którymi siłą rzeczy musiałem się jakoś zakumplować. Uznałem, że jednym z lepszych sposobów jest wykorzystanie moich umiejętności i udzielenie im pierwszej pomocy (twarze mieli pokaleczone od leżenia w w potłuczonym szkle, jednemu lała się krew z nosa, inny miał zagazowane oczy). Tak zdobyłem swój mandat nietykalności. Krzesło broniło się samym faktem zaistnienia w policyjnej suce. W pewnym momencie moim współtowarzyszom włączył się dziwny klimat i zaczęli przekonywać się nawzajem, że są teraz niczym oficerowie, których oprawcy wiozą do katyńskiego lasu, by strzałem w tył głowy pozbawić ich życia. Zaczęli więc w ramach profilaktycznej walki o zbawienie swoich nacjonalistycznych dusz odmawiać różaniec. Nie dołączyłem. Mój przyjaciel czworonóg siłą rzeczy, a może raczej brakiem owej siły wśród podobnych jemu rzeczy - również.
Jak się na miejscu okazało trafiliśmy na komisariat przy ulicy Żytniej gdzieś na Woli. Dowiedzieliśmy się także, że inna grupa pojechała na Wilczą. Zaprowadzono nas do sporej sali i posadzono na szalenie niewygodnych siedzeniach (tapicerka mojego coraz bliższego przyjaciela była wciąż mokra). W sali było nas zatrzymanych piętnaście osób i krzesło, które wzbudzało ogólne zainteresowanie zarówno uciskanych jak i uciskających.
Byłem traktowany lepiej niż pozostali z racji mojego, dość niestandardowego i nieco hipsterskiego nie ukrywajmy, powodu zatrzymania. Nikt nie krzyczał do mnie: „zamknij ryj, bo jak się nie zamkniesz to nie będziesz siedzieć tylko padniesz na kolanka z rękoma do góry i zobaczysz jak tu może być niewygodnie!”. Nikt nie groził pobiciem gładząc przy tym policyjną pałę. A reszcie owszem.
A jak sprawa wyglądała technicznie? Najpierw zmierzono mi poziom alkoholu we krwi (wyświetlacz nie pokazał wyniku 0,00, co. biorąc pod uwagę fakt, że wracałem z umiarkowanej pijatyki nie jest dziwne). Krzesło uniknęło tego przykrego doświadczenia, ale cały czas było przy mnie. Nosiłem je ze sobą wszędzie. Na przesłuchanie zakuty w kajdanki, oględziny, przeszukanie. Zbliżyliśmy się z krzesłem bardzo. Do czasu, aż przyszedł dla nas czas brutalnego rozstania: kobieta, której zostałem przydzielony przyniosła wyrok śmierci dla naszej przyjaźni. Wielki czarny napis u szczytu kartki A4 głosił: PROTOKÓŁ ZATRZYMANIA KRZESŁA. Musiałem go podpisać i rozstać się z moim tapicerowanym kumplem.
Dalej było już z górki: przyjechał rzeczoznawca, aby wycenić wartość mebla, a następnie (kolejna doba, godzina 13.00) pojechaliśmy z panią funkcjonariuszką na ulicę Gałczyńskiego, aby dokonać oględzin altany śmietnikowej (chciałoby się napisać: sic!, ale mam dziwne wrażenie, że ten tekst powinien być tak zatytułowany). Po podpisaniu protokołu oględzin zostałem rozkuty i pożegnany donośnym: „Weź się za studiowanie, a nie rewolucja Ci w głowie!”. Pomyślałem o tym, czy chodzi jej o moje wcześniejsze „wybryki” znane całemu komisariatowi, czy o rewolucyjny spacer z krzesłem przez nocną stolicę. Z tym pytaniem pozostałem.
PS 1 Krzesło jako materiał dowodowy w sprawie zostało zamknięte w jednym z pokoi na komisariacie i stoi tam smętnie do chwili obecnej.
PS 2 Sprawa jest może i groteskowa, ale pokazuje pewne ciekawe zjawisko. Zastanówcie się bowiem ile osób zaangażowało się w sprawę mojego krzesła. Ile trzeba było zapłacić rzeczoznawcy, policjantce, która mnie przesłuchiwała, policjantce, która pojechała ze mną na oględziny altany śmietnikowej. A gangsterzy okradają nas na każdym kroku zza biurek banków, ministerstw i korporacji...
Zaczęło się niepozornie. Spokojny wieczór ze znajomymi na skwerku w okolicach ulicy Gałczyńskiego w Warszawie, kilka butelek piwa, rozmowy o sensie istnienia człowieka we wszechświecie. I nagle ono! Stało smętnie smagane przelotnym deszczem przy altanie śmietnikowej (warto zapamiętać ten zwrot, gdyż pojawi się jeszcze w naszej historii). Krzesło marki krzesło z nadniszczoną tapicerką i rozklejoną ramą. „Przygarnę je!” – pomyślałem radośnie i tak też zrobiłem. Chwyciłem je za oparcie i skocznie udałem się w kierunku swojego mieszkania. Napotkałem jednak opór ze strony władzy i w zasadzie o tym jest cała historia...
Już w połowie Krakowskiego Przedmieścia zaniepokoiła mnie obecność licznych policyjnych samochodów o ładowności średnio piętnastu demonstrantów. Gdy dotarłem do Placu Zamkowego moim oczom ukazał się obraz straszliwy! Porozbijane butelki, sterty śmieci, oraz kordon policji blokujący mi drogę do przystanku i pokrzykująca niepewnie grupka kiboli. Minąłem profilaktycznie tych ostatnich i skierowałem się do kordonu blokującego mi i krzesłu drogę do domu...
- Co tu się dzieje i kiedy będę mógł przeprawić się na drugą stronę Wisły do swojego mieszkania? - zapytałem grzecznie pierwszego z policjantów, który rzucił mi się w oczy.
- Nie wiem. Tam jest dowódca. - wyrzucił z siebie jegomość i pokazał pałką gdzieś w okolice Kolumny Zygmunta. Tam też się udałem.
- Pan tu jest podobno dowódcą. - zacząłem uprzejmie – czy mogę się dowiedzieć kiedy będę mógł dostać się do domu?
- Nie zawracaj mi dupy! W ogóle mnie to nie interesuje!
- Mnie trochę tak, ponieważ chcę trafić do domu...
- Ej! - zakrzyknął pan przedstawiony mi jako dowódca właśnie do jednego z funkcjonariuszy – a tego zgarnij za podejrzenie kradzieży krzesła!
I tak zaczęła się nasza całonocna przygoda - moja i krzesła...
Najpierw trafiłem do wnętrza kordonu policji w towarzystwie kilkudziesięciu leżących pobitych kiboli znanego warszawskiego zespołu piłkarskiego. Krzesło wiernie mi towarzyszyło. Starałem się robić zdjęcia nie zwracając przy tym uwagi agresywnych policjantów, a jeden z leżących (z którym później trafiłem do jednej suki) krzyczał, że ma wybity bark, ma problemy z sercem i błaga żebym wezwał pogotowie. Nie miałem takiej możliwości więc musiałem tylko prosić najbliżej stojącego oprawcę żeby się zlitował (to dziwne, bo kibole Legii to najbardziej dzikie dla mnie stworzenia, a o spotkaniu z nimi boję się nawet pomyśleć). Ale cóż. Czasami człowiekowi i krzesłu zdarzają się rzeczy, które zazwyczaj ludziom i krzesłom się nie przytrafiają.
W kordonie stałem kilkanaście minut. W pewnym momencie zostaliśmy przechwyceni każdy przez swojego funkcjonariusza i zaprowadzeni do suk. W mojej siedzieliśmy: ja, krzesło i czterech (jeden z nich był ogromny i miał na lewym ramieniu rażący czerwienią krzyż cltycki) typków, z którymi siłą rzeczy musiałem się jakoś zakumplować. Uznałem, że jednym z lepszych sposobów jest wykorzystanie moich umiejętności i udzielenie im pierwszej pomocy (twarze mieli pokaleczone od leżenia w w potłuczonym szkle, jednemu lała się krew z nosa, inny miał zagazowane oczy). Tak zdobyłem swój mandat nietykalności. Krzesło broniło się samym faktem zaistnienia w policyjnej suce. W pewnym momencie moim współtowarzyszom włączył się dziwny klimat i zaczęli przekonywać się nawzajem, że są teraz niczym oficerowie, których oprawcy wiozą do katyńskiego lasu, by strzałem w tył głowy pozbawić ich życia. Zaczęli więc w ramach profilaktycznej walki o zbawienie swoich nacjonalistycznych dusz odmawiać różaniec. Nie dołączyłem. Mój przyjaciel czworonóg siłą rzeczy, a może raczej brakiem owej siły wśród podobnych jemu rzeczy - również.
Jak się na miejscu okazało trafiliśmy na komisariat przy ulicy Żytniej gdzieś na Woli. Dowiedzieliśmy się także, że inna grupa pojechała na Wilczą. Zaprowadzono nas do sporej sali i posadzono na szalenie niewygodnych siedzeniach (tapicerka mojego coraz bliższego przyjaciela była wciąż mokra). W sali było nas zatrzymanych piętnaście osób i krzesło, które wzbudzało ogólne zainteresowanie zarówno uciskanych jak i uciskających.
Byłem traktowany lepiej niż pozostali z racji mojego, dość niestandardowego i nieco hipsterskiego nie ukrywajmy, powodu zatrzymania. Nikt nie krzyczał do mnie: „zamknij ryj, bo jak się nie zamkniesz to nie będziesz siedzieć tylko padniesz na kolanka z rękoma do góry i zobaczysz jak tu może być niewygodnie!”. Nikt nie groził pobiciem gładząc przy tym policyjną pałę. A reszcie owszem.
A jak sprawa wyglądała technicznie? Najpierw zmierzono mi poziom alkoholu we krwi (wyświetlacz nie pokazał wyniku 0,00, co. biorąc pod uwagę fakt, że wracałem z umiarkowanej pijatyki nie jest dziwne). Krzesło uniknęło tego przykrego doświadczenia, ale cały czas było przy mnie. Nosiłem je ze sobą wszędzie. Na przesłuchanie zakuty w kajdanki, oględziny, przeszukanie. Zbliżyliśmy się z krzesłem bardzo. Do czasu, aż przyszedł dla nas czas brutalnego rozstania: kobieta, której zostałem przydzielony przyniosła wyrok śmierci dla naszej przyjaźni. Wielki czarny napis u szczytu kartki A4 głosił: PROTOKÓŁ ZATRZYMANIA KRZESŁA. Musiałem go podpisać i rozstać się z moim tapicerowanym kumplem.
Dalej było już z górki: przyjechał rzeczoznawca, aby wycenić wartość mebla, a następnie (kolejna doba, godzina 13.00) pojechaliśmy z panią funkcjonariuszką na ulicę Gałczyńskiego, aby dokonać oględzin altany śmietnikowej (chciałoby się napisać: sic!, ale mam dziwne wrażenie, że ten tekst powinien być tak zatytułowany). Po podpisaniu protokołu oględzin zostałem rozkuty i pożegnany donośnym: „Weź się za studiowanie, a nie rewolucja Ci w głowie!”. Pomyślałem o tym, czy chodzi jej o moje wcześniejsze „wybryki” znane całemu komisariatowi, czy o rewolucyjny spacer z krzesłem przez nocną stolicę. Z tym pytaniem pozostałem.
PS 1 Krzesło jako materiał dowodowy w sprawie zostało zamknięte w jednym z pokoi na komisariacie i stoi tam smętnie do chwili obecnej.
PS 2 Sprawa jest może i groteskowa, ale pokazuje pewne ciekawe zjawisko. Zastanówcie się bowiem ile osób zaangażowało się w sprawę mojego krzesła. Ile trzeba było zapłacić rzeczoznawcy, policjantce, która mnie przesłuchiwała, policjantce, która pojechała ze mną na oględziny altany śmietnikowej. A gangsterzy okradają nas na każdym kroku zza biurek banków, ministerstw i korporacji...