2016-09-03 11:54:05
A więc: młoda, niewinna, martwa. Ach, i odważna: nie chciała, by zawiązano jej oczy, gdy stanęła przed plutonem egzekucyjnym. I jeszcze krzyknęła: „Niech żyje Polska”. I podobno także: „Niech żyje Łupaszko”. Oraz wzmianka o grypsie dla babci: „Powiedzcie, że zachowałam się, jak trzeba”. To wystarczy, by stała się bohaterką młodego pokolenia. Choć sądząc po tym, kto towarzyszył jej w ostatniej drodze, starszego również. Właściwie – wszystkich Polaków i Polek, jak zapewniali zgromadzeni na jej pogrzebie oficjele.
Nie da się ukryć, że za sprawą mediów nastrój żałobny przedzierzgnął się w dniu pogrzebu „Inki” w zbiorową ekstazę: migawki z poświęconych jej spektakli i teledysków przeplotły się z jej zdjęciami; rzeczywistość (jeśli można tak powiedzieć o fotografiach) zmieszała się z artystyczną kreacją, fantazją, którą tak chętnie karmi się koncesjonowany dziś przez władzę mit „żołnierzy wyklętych”. Jaką zatem „Inkę” zapamiętają jej wyznawcy? Do jakiej będą mieli dostęp? Młodziutką „Inkę”, która, trzymając karabin, patrzy figlarnie w obiektyw aparatu? „Inkę” w spodniach i – znów! – z karabinem w ręku, stojącą w otoczeniu kolegów z oddziału na leśnej polanie; uśmiechającą się lekko? Czy może raczej „Inkę” w dziewiczej, białej bluzce, zachlapanej krwią? „Inkę” potarganą, posiniaczoną, przesłuchiwaną przez spoconego typa, z obleśnym uśmiechem na ustach? Zmaltretowaną „Inkę”, stojącą dumnie przed wyprężonym plutonem egzekucyjnym, przed śmiercią raz jeszcze nazwaną „dziwką”?
Wiem, wiem, te obrazki mają się dopełniać, być jak dwie strony tego samego medalu: młoda, wesoła dziewczyna, polska patriotka, której dopiero rozpoczęte życie zostało przerwane przez kulę wystrzeloną z pistoletu podłego ubeka. W zamierzeniu tych, którzy robią lub powielają te ujęcia, nie ma tu sprzeczności: jest życie i walka w słusznej sprawie, jest tragiczna, niezawiniona śmierć. Tylko dlaczego, gdy dochodzi do upamiętnienia kobiet, namaszczenia ich na bohaterki polskiej historii, tej śmierci jest jakby więcej? Do czego służy ta multiplikacja obrazów przemocy wobec kobiet: maltretowania, gwałtów, a wreszcie mordów?
Myślę o wizerunkach „Inki” tak gorliwie utrwalanych i powielanych dziś w „mediach niepokornych”: w spektaklu Ja jedna zginę. Inka 1946 (2007), w piosence Jedna chwila z płyty „Panny wyklęte” (2013), śpiewanej przez Kasię Malejonek, czy w piosence Inka z płyty „Niewygodna prawda” (2012) „patriotycznego rapera” Tadka. Myślę o nich jako o czymś utkanym z dominujących w naszej narodowo-katolickiej kulturze wyobrażeń kobiecości, która do wywyższenia dochodzi ścieżką całkowitego poniżenia, upokorzenia, degradacji. Bicie, gwałty, śmierć – oto brama, przez którą kobiety mogą wejść do martyrologiczno-heroicznej historii Polski, wkroczyć do panteonu bohaterów narodowych, doznać uwznioślenia. Ofiara jest konieczna, by stało się to możliwe. Bezbronna, bezradna, uciśniona – tylko taka kobieta, jak wielokrotnie pisała Maria Janion, może stać się narzędziem mobilizacji męskiej wspólnoty narodowej, sztandarem, pod którym gromadzi się złożony z mężczyzn naród, alegorią znękanej, zdeptanej ojczyzny, która potrzebuje swych synów, by na powrót stać się wolną, niezależną, wielką. Jednocześnie tylko w takim wydaniu nie jest ona postrzegana jako zagrożenie dla mężczyzn, jako konkurencja dla nich w wyścigu o sławę i władzę symboliczną oraz tą jak najbardziej realną.
W rozpowszechnianych przez prawicowe media wizerunkach „Inki” jest coś niepokojącego. Jakaś głęboka fascynacja przemocą wobec kobiet, ukryta rozkosz patrzenia na zmaltretowane kobiece ciało. Kamera zatrzymuje się na posiniaczonej twarzy dziewczyny, ślizga się po jej zakrwawionym ciele. Biała bluzka „Inki” przypomina o jej niewinności, brutalnie zdeptanej przez komunistycznych oprawców. Spoceni, dyszący nienawiścią mężczyźni wyglądają jak dzikie zwierzęta gotowe do skoku na swoją ofiarę: rozrywania pazurami, gwałcenia, mordowania. Wreszcie delikatny uśmiech na twarzy dziewczyny, który zdaje się mówić, że z pokorą przyjmuje ona swój los, że niesie swój krzyż. Jest w tym wizerunku kobiecości bezwolnej i podległej coś z sadomasochistycznej fantazji: jakaś wola ujarzmienia, ukarania kobiet, odegrania się na nich za własną – mężczyzn – realną lub urojoną słabość. I przekonanie, że one przyjmą tę karę z pokorą, wyrzekając się własnej podmiotowości.
Jest jeszcze jedna rzecz warta przemyślenia. Jeśli przyjrzymy się uważniej popularnym przedstawieniom „Inki”, dostrzeżemy, że ukazana jest ona zwykle z atrybutem „prawdziwej kobiecości” czasu wojny, tj. z opaską sanitariuszki na ramieniu. Karabin – atrybut żołnierki – jeśli pojawia się w ręku tej postaci, to trochę nieśmiało; pozuje z nim niczym z gadżetem, ale nawet ta sytuacja wymaga stosownego wyjaśnienia. Udziela go na przykład historyk Szymon Nowak, autor wydanej przez „Frondę” książki Dziewczyny wyklęte. W wywiadzie dla portalu wp.pl podkreśla, że chowana 28 sierpnia 2016 roku w Gdańsku „Inka” była przede wszystkim sanitariuszką: opatrywała chorych, dbała o zaopatrzenie medyczne. To oczywiście dobrze, szczególnie dla mitu, bo unaocznia, że zginęła niewinnie: nie walczyła przecież z bronią w ręku, nie wkraczała na zarezerwowane dla mężczyzn pole bitwy. O tym, czy robiła użytek z karabinu, z którym pojawia się na zdjęciach, Nowak nie mówi.
Półgębkiem mówi za to o sporadycznych użyciach broni przez inne „żołnierki wyklęte”, dyktowanych na przykład względami osobistymi, jak pragnienie zemsty na sowieckim gwałcicielu. Ogólnie można jednak odnieść wrażenie, że nie odstawały one zbytnio od wzorca „Inki”. Historyk podkreśla, że „w lesie” głównie prały i gotowały, a przede wszystkim, co ma, zdaje się, zabrzmieć wyjątkowo nobilitująco, „dbały o męskie morale”. Ot, zwykłe, kobiece czynności czasu wojny: pranie mundurów i łagodzenie obyczajów, polegające na hamowaniu skłonności co bardziej krewkich kolegów do rozstrzeliwania jeńców.
Co to wszystko znaczy? Ano to, że wyniesiona dziś na panteon polskich bohaterów „Inka” to postać przede wszystkim utkana z narodowo-katolickich klisz. Kogo obchodzi, kim była, co robiła, a już na pewno co myślała naprawdę (tak, jakby można to było precyzyjnie ustalić)? Namaszczona na bohaterkę idealną, przeistoczona w mit, jest narzędziem służącym umacnianiu tradycyjnej wizji ról płciowych, lansowanej przez Kościół katolicki i prawicowe władze. Nie żaden tam gender, ale zwykła polska dziewczyna, która znała swe powinności wobec ojczyzny, a przede wszystkim znała swoje – kobiety – miejsce w społeczeństwie. Jako taka ma dziś za zadanie mobilizować młodych mężczyzn do walki z wrogiem. Realnym czy wymyślonym – wszystko jedno. Ważne, by była to walka prowadzona w służbie jedynie słusznej władzy (atak ONR-owskich osiłków na działaczy KOD-u przed gdańską katedrą pokazuje, że jako narzędzie męskiej mobilizacji „Inka” działa znakomicie). Ma być też jednak „Inka” ideałem zachowania i postępowania dla młodych polskich kobiet. Czego ma je uczyć? Posłuszeństwa, poświęcenia, rezygnacji z podmiotowości. Gdy patrzyłam na uchwycone przez media pełne uniesienia twarze młodych kobiet – tych, które na pogrzebie „Inki” kurczowo ściskały jej podobiznę – myślałam ponuro, że antyemancypacyjna kampania prawicy trwa w najlepsze, a Polki – nie po raz pierwszy w historii – aktywnie pracują na jej sukces. I własną porażkę.