2012-10-26 16:19:58
Tekst wywołał wielkie oburzenie wśród wyznawców wolnorynkowej religii. Ubawiłem się znakomicie czytając pełne nienawistnego skomlenia komentarze. Zastanawia mnie, jak to możliwe, że przedsiębiorcy, którzy ponoć harują od świtu do nocy znajdują czas na "trollowanie" po internetowych forach?
Toczą pianę i kwiczą wniebogłosy jak zarzynane prosiaki, kiedy ktoś ośmieli się zakwestionować ich świętości – prawo do zysku i dominacji nad pracownikiem. Reakcja na mój tekst była przewidywalna i monotonna. "Nie podoba Ci się wyzysk? załóż własną firmę" – taka formułka jest najwidoczniej szczytem polemicznych zdolności przeciętnego polskiego przedsiębiorcy. Czujesz się okradany? Zostań złodziejem, takim jak my. Zobaczysz jaka to ciężka i niewdzięczna fucha. Przejście z pozycji ofiary na pozycje kata jest jedyną drogą wyzwolenia, jaka może wykiełkować w przedsiębiorczym móżdżku.
Cylindrycznie gładka kora mózgowa zasadniczo nie przeszkadza w prowadzeniu firmy. Przynajmniej czasem jest naprawdę zabawnie. Większość moich znajomych uważa swoich szefów za kompletnych kretynów. Coś w tym jest. Pękam ze śmiechu, kiedy biznesmeni znad Wisły dumnie prężą cojones chełpiąc się innowacyjnością.
Konkurencyjność rodzimej gospodarki wynika z faktu, że Polska jest rezerwuarem taniej siły roboczej. Tak więc, innowacje wdrażane są głównie w dziedzinach "uśmieciowienia" warunków pracy i nacisku na redukcje płac. Oczywiście, rekiny biznesu rok w rok dmą triumfalnie w trąby, obwieszczając rekordowe zyski. Jednocześnie zmniejsza się udział płac w PKB. Oznacza to, że kapitaliści zarabiają więcej, a pracownicy dostają coraz mniejszą część wypracowanego przez nich bogactwa.
Statystyczny polski pracownik haruje niczym perszeron w kopalni. Według danych OECD jesteśmy w trójce najbardziej zapracowanych społeczeństw w Europie. Dłużej od nas pracują tylko Węgrzy i Grecy. Tak, są to ci sami Grecy, którym pod zarzutem lenistwa funduje się drakońskie cięcia. Technologiczne zacofanie powoduje, że wydajność pracy jest najniższa w UE. Wygląda na to, że folwarczna mentalność jest wciąż żywa.
Spójrzmy prawdzie w oczy – polscy przedsiębiorcy to straszne matoły. Swoje mądrości czerpią głównie z przygłupawych poradników typu "Jak być wielkim szefem". Nie potrafią wymyślić bardziej złożonej recepty na zyskanie przewagi konkurencyjnej niż wydłużenie czasu pracy. Okraść innych i narzekać, że rozmaite wrogie siły (państwo, związki zawodowe) nie pozwalają kraść więcej – oto przepis na sukces.
Ostatnio modne stało się utyskiwanie na system szkolnictwa wyższego. Ponoć uczelnie nie dostarczają biznesowi siły roboczej zgodnej z jego oczekiwaniami. Czyż nie jest to postawa typowo roszczeniowa? Mogliby wziąć los w swoje ręce, zainwestować w szkolenia. Ale po co? Łatwiej wyciągając łapę do państwa! Chcą żeby to publiczne uczelnie szkoliły im kadry, by oni mogli przyoszczędzić na kursach. Trudno o bardziej sugestywny przykład społecznego pasożytnictwa.
Świadectwem etycznej pokraczności biznesowych cwaniaków jest ich stosunek do dobra wspólnego. A korzystają z niego łacno. Szczególnie wtedy, kiedy wspiera ono proces akumulacji kapitału. Z jednej strony – tępią państwowy interwencjonizm, a z drugiej – żebrzą o infrastrukturę wznoszoną za publicznie pieniądze. Potem dewastują TIRami drogi i autostrady. Środowisko naturalne mają gdzieś. Niszczą przyrodę na tyle, na ile im się pozwoli.
Faktycznie – nigdy nie parałem się prowadzeniem własnego biznesu. Nie robiłem też wielu innych rzeczy. Nie wyrywałem staruszkom torebek, nie znęcałem się nad zwierzętami, ani nie plułem nikomu do zupy. Firmy nie założę nigdy. Dlaczego? Nie jestem może osobą krystalicznie przyzwoitą, jednak mam chyba nieco wyższe standardy etyczne niż neoliberalne kołtuństwo. Nie jestem cynicznym złodziejem, ani też imbecylem, który myśli, że wyzyskiwany pracownik powinien być mu wdzięczny. Nie mógłbym spojrzeć uczciwym ludziom w oczy.