2008-10-20 23:24:39
11 października lider austriackiej skrajnej prawicy Jörg Haider zginął w wypadku drogowym. Ironia losu, nader okrutna dla podmiotu, polega rzecz jasna na tym, że śmierć upomniała się o gubernatora Karyntii niebawem po fantastycznym wyniku sojuszu skrajnej prawicy w wyborach parlamentarnych, które znacznie przybliżyły go do upragnionego urzędu kanclerza federalnego.
Jak powiada stara reguła, o zmarłych powinno mówić się wyłącznie dobrze, albo wcale. Niestety w tym przypadku jest to niemożliwe, albowiem Haider przez lata odcisnął silne piętno nie tylko na austriackiej, ale i europejskiej polityce. Zaś spuścizna ta pozostaje poważnym problemem, jako że fenomen Haidera nie jest zjawiskiem ograniczonym wyłącznie do naddunajskiej krainy.
Choć trzeba przyznać, że Austria posiada wyjątkowo sprzyjający klimat, w którym ziarno zasadzone Haidera mogło zakiełkować, a następnie rozrosnąć się do rozmiarów sporego drzewa. W tym kraju, uważanym przez wielu za najbardziej konserwatywny w Europie, inaczej niż w Niemczech, nie przeprowadzono po wojnie denazyfikacji. Skutkiem tego wielu byłych nazistów mogło bez skrępowania uczestniczyć dalej w życiu politycznym i społecznym, wywierając stosowny wpływ. Nie była to przy tym marginesowa grupa społeczna, bo choć Austrii bez wątpienia należy się tytuł pierwszej z wielu ofiar Hitlera, to jednak rządy NSDAP cieszyły się tam znacznie większą popularnością, niż w pozostałych prowincjach Wielkiej Rzeszy. Jedynym gestem odcięcia się od przeszłości był długoletni zakaz członkostwa, jaki na „byłych” nałożyli socjaldemokraci. Zniósł go jednak Bruno Kreisky, aby za pomocą części tego elektoratu uzyskać nareszcie przewagę na chadekami i kanclerstwo dla lewicy. Nic dziwnego, że w jego rządzie, na eksponowanych stanowiskach. znalazło się kilka osób o wiadomej przeszłości. I wreszcie: w środowisku „byłych”, choć nie nawróconych na socjaldemokratyzm, wychowywał się Haider oraz wielu z rzeszy jego licznych zwolenników.
Nie należy przy tej okazji pominąć rodzimych, ponurych tradycji, w postaci tak zwanego austrofaszyzmu, którego przedstawiciele, Engelbert Dollfuss i Kurt Schuschnigg, sprawowali dyktatorską władzę w latach 1932-1938. Austrofaszyści byli przeciwnikami wcielenia do Rzeszy (Dollfuss zginął zamordowany przez nazistów podczas nieudanego puczu w 1934, zaś Schuschnigg przesiedział siedem lat w obozie koncentracyjnym), upatrując inspiracji i protekcji raczej u Włoch Mussoliniego. Pomimo tych różnic z NSDAP oni również pozostawili sporo duchowych sierot, tęskniących za „dawnymi, dobrymi czasami” z których część z czasem zwróciła się ku nowoczesnej skrajnej prawicy.
Gdyby jednak Haider był zjawiskiem wyłącznie austriackim, to byłoby pół biedy.
Po traumatycznych doświadczeniach drugiej wojny światowej ugrupowania jawnie skrajnie prawicowe nie miały przez lata miejsca w głównym nurcie polityki. W wielu, na szczęście, krajach sytuacja taka utrzymuje się nadal. Przykładowo w Niemczech błyskotliwa gdzie indziej kariera Haidera byłaby skończona już po pierwszej z jego wielu charakterystycznych wypowiedzi.
To właśnie przełamanie tej bariery stanowi trwałą i ogólnoeuropejską spuściznę Haidera. Jest przy tym stawiany często w jednym szeregu z Jean-Marie Le Penem. Moim zdaniem niezupełnie słusznie, albowiem Le Pen był i pozostaje marginalnym politykiem, który nie ma najmniejszych szans nie tylko (i nie tylko ze względu na ścisłą dwubiegunowość francuskiej polityki) na zdobycie pełnej władzy, ale nawet udział w jakimkolwiek rządzie. Do drugiej tury wyborów prezydenckich w 2002 wszedł tylko dzięki lenistwu i bezmyślności socjalistycznych wyborców, którzy sądzili, że i tak będą mieli czas w drugiej turze, aby następnie doznać miażdżącej porażki z rąk przerażonych obywateli.
Haider tymczasem pokazał, że dzięki zjednoczonemu i zagrzanemu wiadomymi metodami elektoratowi skrajnej prawicy można nie tylko sprawować od lat niepodzielną władzę w kraju związkowym (Karyntii), ale zbliżać się coraz bardziej do szczytu w innym dwubiegunowym politycznie (chadecy i socjaldemokraci) państwie.
Dopuszczenie partii Haidera do udziału w koalicji, choć często bagatelizowane jako krótkotrwały wybryk kanclerza Schussela, także stanowiło wyraźny sygnał, czego nie mogła zmienić zdecydowana reakcja reszty kontynentu.
Haider pokazał nie tylko swoim austriackim kamratom, ale i wszystkim europejskim sierotom po brunatnej epoce, jaki może być ich potencjał przy odpowiedniej organizacji i jak mogą wyrwać się z kanapy na salony. Czyż, aby trzymać się bliskich przykładów, niedawny wicepremier Giertych też nie był tego beneficjantem? Ostatnio w ogóle można zaobserwować coraz silniejsze wtapiania się wiadomych ugrupowań w mainstream. Wystarczy tylko przyjrzeć się koalicjom w wielu krajach. W krajach, w których, dodajmy, niedawno byłoby to nie do pomyślenia.
Śmierć Haidera nie oznacza końca poważnego problemu, choć trudno będzie szybko znaleźć innego równie charyzmatycznego i, mimo wszystko, zdolnego przywódcę. Sieroty różnych narodowości po niedoszłym kanclerzu Austrii długo jeszcze będą straszyć na scenie, pamiętając, jego nauki, „jak to robić” i „jak się wybić”.
Jak powiada stara reguła, o zmarłych powinno mówić się wyłącznie dobrze, albo wcale. Niestety w tym przypadku jest to niemożliwe, albowiem Haider przez lata odcisnął silne piętno nie tylko na austriackiej, ale i europejskiej polityce. Zaś spuścizna ta pozostaje poważnym problemem, jako że fenomen Haidera nie jest zjawiskiem ograniczonym wyłącznie do naddunajskiej krainy.
Choć trzeba przyznać, że Austria posiada wyjątkowo sprzyjający klimat, w którym ziarno zasadzone Haidera mogło zakiełkować, a następnie rozrosnąć się do rozmiarów sporego drzewa. W tym kraju, uważanym przez wielu za najbardziej konserwatywny w Europie, inaczej niż w Niemczech, nie przeprowadzono po wojnie denazyfikacji. Skutkiem tego wielu byłych nazistów mogło bez skrępowania uczestniczyć dalej w życiu politycznym i społecznym, wywierając stosowny wpływ. Nie była to przy tym marginesowa grupa społeczna, bo choć Austrii bez wątpienia należy się tytuł pierwszej z wielu ofiar Hitlera, to jednak rządy NSDAP cieszyły się tam znacznie większą popularnością, niż w pozostałych prowincjach Wielkiej Rzeszy. Jedynym gestem odcięcia się od przeszłości był długoletni zakaz członkostwa, jaki na „byłych” nałożyli socjaldemokraci. Zniósł go jednak Bruno Kreisky, aby za pomocą części tego elektoratu uzyskać nareszcie przewagę na chadekami i kanclerstwo dla lewicy. Nic dziwnego, że w jego rządzie, na eksponowanych stanowiskach. znalazło się kilka osób o wiadomej przeszłości. I wreszcie: w środowisku „byłych”, choć nie nawróconych na socjaldemokratyzm, wychowywał się Haider oraz wielu z rzeszy jego licznych zwolenników.
Nie należy przy tej okazji pominąć rodzimych, ponurych tradycji, w postaci tak zwanego austrofaszyzmu, którego przedstawiciele, Engelbert Dollfuss i Kurt Schuschnigg, sprawowali dyktatorską władzę w latach 1932-1938. Austrofaszyści byli przeciwnikami wcielenia do Rzeszy (Dollfuss zginął zamordowany przez nazistów podczas nieudanego puczu w 1934, zaś Schuschnigg przesiedział siedem lat w obozie koncentracyjnym), upatrując inspiracji i protekcji raczej u Włoch Mussoliniego. Pomimo tych różnic z NSDAP oni również pozostawili sporo duchowych sierot, tęskniących za „dawnymi, dobrymi czasami” z których część z czasem zwróciła się ku nowoczesnej skrajnej prawicy.
Gdyby jednak Haider był zjawiskiem wyłącznie austriackim, to byłoby pół biedy.
Po traumatycznych doświadczeniach drugiej wojny światowej ugrupowania jawnie skrajnie prawicowe nie miały przez lata miejsca w głównym nurcie polityki. W wielu, na szczęście, krajach sytuacja taka utrzymuje się nadal. Przykładowo w Niemczech błyskotliwa gdzie indziej kariera Haidera byłaby skończona już po pierwszej z jego wielu charakterystycznych wypowiedzi.
To właśnie przełamanie tej bariery stanowi trwałą i ogólnoeuropejską spuściznę Haidera. Jest przy tym stawiany często w jednym szeregu z Jean-Marie Le Penem. Moim zdaniem niezupełnie słusznie, albowiem Le Pen był i pozostaje marginalnym politykiem, który nie ma najmniejszych szans nie tylko (i nie tylko ze względu na ścisłą dwubiegunowość francuskiej polityki) na zdobycie pełnej władzy, ale nawet udział w jakimkolwiek rządzie. Do drugiej tury wyborów prezydenckich w 2002 wszedł tylko dzięki lenistwu i bezmyślności socjalistycznych wyborców, którzy sądzili, że i tak będą mieli czas w drugiej turze, aby następnie doznać miażdżącej porażki z rąk przerażonych obywateli.
Haider tymczasem pokazał, że dzięki zjednoczonemu i zagrzanemu wiadomymi metodami elektoratowi skrajnej prawicy można nie tylko sprawować od lat niepodzielną władzę w kraju związkowym (Karyntii), ale zbliżać się coraz bardziej do szczytu w innym dwubiegunowym politycznie (chadecy i socjaldemokraci) państwie.
Dopuszczenie partii Haidera do udziału w koalicji, choć często bagatelizowane jako krótkotrwały wybryk kanclerza Schussela, także stanowiło wyraźny sygnał, czego nie mogła zmienić zdecydowana reakcja reszty kontynentu.
Haider pokazał nie tylko swoim austriackim kamratom, ale i wszystkim europejskim sierotom po brunatnej epoce, jaki może być ich potencjał przy odpowiedniej organizacji i jak mogą wyrwać się z kanapy na salony. Czyż, aby trzymać się bliskich przykładów, niedawny wicepremier Giertych też nie był tego beneficjantem? Ostatnio w ogóle można zaobserwować coraz silniejsze wtapiania się wiadomych ugrupowań w mainstream. Wystarczy tylko przyjrzeć się koalicjom w wielu krajach. W krajach, w których, dodajmy, niedawno byłoby to nie do pomyślenia.
Śmierć Haidera nie oznacza końca poważnego problemu, choć trudno będzie szybko znaleźć innego równie charyzmatycznego i, mimo wszystko, zdolnego przywódcę. Sieroty różnych narodowości po niedoszłym kanclerzu Austrii długo jeszcze będą straszyć na scenie, pamiętając, jego nauki, „jak to robić” i „jak się wybić”.