2008-10-25 23:58:18
Już sama sytuacja, w której ugrupowanie parlamentarne, oficjalnie deklarujące się jako lewicowe, w ogóle rozważa możliwość poparcia planu liberalnego rządu odnośnie prywatyzacji służby zdrowia, nie wydaje się przesadnie zdrowa.
Pomysłodawcy projektu jak ognia unikają, czemu akurat nie należy się dziwić, toksycznego terminu „prywatyzacja”, preferując uspokajające obawy i zagłuszające myślenie, zwroty w rodzaju „usprawnienia” czy „reformy”.
Nie da się ukryć, iż polska służba zdrowia znajduje się w rozpaczliwym stanie i pozostawienie jej w tej sytuacji samej sobie skończy się tragicznie dla najbardziej bezbronnej grupy: tych, którym ma pomagać.
Jednakże przygotowywana z takim zapałem przez obecnie nam panujących prywatyzacja (bo jak inaczej można nazwać rzucenie szpitali na łaskę i niełaskę rynku?) zamiast w czymkolwiek pomóc, stworzy tylko inny, chyba jeszcze poważniejszy, problem.
Chodzi, rzecz jasna, o wyzbycie się jednej z najcenniejszych zdobyczy postępu społecznego, odwrócenie ruchu wskazówek na jego zegarze. Zdobyczą tą jest oczywiście prawo do powszechnej opieki zdrowotnej i równego do niej dostępu gwarantowanego przez państwowe instytucje.
Nikt z inspiratorów, jeśli posiada odrobinę politycznego instynktu samozachowawczego, nie powie tego publicznie, ale projekt jest dla instytucji niczym innym jak tylko pigułką zabójczego arszeniku.
Oczywiście zapobiegliwie pokryto ją cienką warstewką lukru, aby tym, którym przyjdzie ją połknąć, nie przyszło broń Boże do głowy, co tak naprawdę łykają.
Wszystkie zapewnienia o „kontroli” i „zapewnieniu dostępu” okazują się jednak, przy zdrapaniu owego lukru, śmiechu wartymi pustymi słowami.
Powierzenie pakietu akcji samorządom wydaje się taką gwarancją. Jakże tu nie ufać samorządom, wybieranym przez samych potencjalnych pacjentów? Na pewno nie dopuszczą, aby stała im się jakaś krzywda.
Tylko że samorządy będą miały pełne prawo do sprzedaży i puszczania w obieg owych akcji. Prawo, dodajmy, nieograniczone. Cieniutka zaprawdę okazuje się warstwa tego lukru, kiedy pomyślimy o słynnej odpowiedzialności naszych samorządowców.
Szpitale, tak czy inaczej, zostaną rzucone na łaskę żywiołu rynkowego. Staną się, niezależnie od intencji i ewentualnych środków zapobiegawczych, przede wszystkim maszynkami do robienia pieniędzy, albowiem tak rynek funkcjonuje. Co stanie się dalej, łatwo przewidzieć. Ile warte okażą się owe gwarancje, tak samo. Co z najuboższymi pacjentami, którzy staną w obliczu drożejących usług w celu zwiększenia dochodów i pokrycia środków? Co z kosztami ubezpieczeń zdrowotnych? Nie mam więcej pytań.
Publiczna służba zdrowia powstała dlatego, aby wszyscy mogli z niej korzystać, bez niebezpieczeństwa rynkowych zawirowań.
Stan służby zdrowia musi być bezwzględnie poprawiony, ale nie tymi nieodpowiedzialnymi metodami. To, że zadowolonym z siebie liberalnym doktrynerom nie chce się szukać innych, nie odbijających się drastycznie na ludziach, rozwiązań, nie znaczy przecież, że ich nie ma.
Czyżby dopiero sprawa, tak dla lewicy oczywista, okazała się testem na lewicowość „lewicy parlamentarnej”? Jeżeli formacje nawołujące do solidarności społecznej nie staną wyraźnie po stronie pacjentów, tylko komercyjnych interesów, to tym samym ustawią się w szeregu podających arszenik.
Niewielką byłoby w tym wypadku pociechą, że fałszywa lewica popełniłaby tym samym polityczne samobójstwo, kiedy mleko już się rozlało.
Pomysłodawcy projektu jak ognia unikają, czemu akurat nie należy się dziwić, toksycznego terminu „prywatyzacja”, preferując uspokajające obawy i zagłuszające myślenie, zwroty w rodzaju „usprawnienia” czy „reformy”.
Nie da się ukryć, iż polska służba zdrowia znajduje się w rozpaczliwym stanie i pozostawienie jej w tej sytuacji samej sobie skończy się tragicznie dla najbardziej bezbronnej grupy: tych, którym ma pomagać.
Jednakże przygotowywana z takim zapałem przez obecnie nam panujących prywatyzacja (bo jak inaczej można nazwać rzucenie szpitali na łaskę i niełaskę rynku?) zamiast w czymkolwiek pomóc, stworzy tylko inny, chyba jeszcze poważniejszy, problem.
Chodzi, rzecz jasna, o wyzbycie się jednej z najcenniejszych zdobyczy postępu społecznego, odwrócenie ruchu wskazówek na jego zegarze. Zdobyczą tą jest oczywiście prawo do powszechnej opieki zdrowotnej i równego do niej dostępu gwarantowanego przez państwowe instytucje.
Nikt z inspiratorów, jeśli posiada odrobinę politycznego instynktu samozachowawczego, nie powie tego publicznie, ale projekt jest dla instytucji niczym innym jak tylko pigułką zabójczego arszeniku.
Oczywiście zapobiegliwie pokryto ją cienką warstewką lukru, aby tym, którym przyjdzie ją połknąć, nie przyszło broń Boże do głowy, co tak naprawdę łykają.
Wszystkie zapewnienia o „kontroli” i „zapewnieniu dostępu” okazują się jednak, przy zdrapaniu owego lukru, śmiechu wartymi pustymi słowami.
Powierzenie pakietu akcji samorządom wydaje się taką gwarancją. Jakże tu nie ufać samorządom, wybieranym przez samych potencjalnych pacjentów? Na pewno nie dopuszczą, aby stała im się jakaś krzywda.
Tylko że samorządy będą miały pełne prawo do sprzedaży i puszczania w obieg owych akcji. Prawo, dodajmy, nieograniczone. Cieniutka zaprawdę okazuje się warstwa tego lukru, kiedy pomyślimy o słynnej odpowiedzialności naszych samorządowców.
Szpitale, tak czy inaczej, zostaną rzucone na łaskę żywiołu rynkowego. Staną się, niezależnie od intencji i ewentualnych środków zapobiegawczych, przede wszystkim maszynkami do robienia pieniędzy, albowiem tak rynek funkcjonuje. Co stanie się dalej, łatwo przewidzieć. Ile warte okażą się owe gwarancje, tak samo. Co z najuboższymi pacjentami, którzy staną w obliczu drożejących usług w celu zwiększenia dochodów i pokrycia środków? Co z kosztami ubezpieczeń zdrowotnych? Nie mam więcej pytań.
Publiczna służba zdrowia powstała dlatego, aby wszyscy mogli z niej korzystać, bez niebezpieczeństwa rynkowych zawirowań.
Stan służby zdrowia musi być bezwzględnie poprawiony, ale nie tymi nieodpowiedzialnymi metodami. To, że zadowolonym z siebie liberalnym doktrynerom nie chce się szukać innych, nie odbijających się drastycznie na ludziach, rozwiązań, nie znaczy przecież, że ich nie ma.
Czyżby dopiero sprawa, tak dla lewicy oczywista, okazała się testem na lewicowość „lewicy parlamentarnej”? Jeżeli formacje nawołujące do solidarności społecznej nie staną wyraźnie po stronie pacjentów, tylko komercyjnych interesów, to tym samym ustawią się w szeregu podających arszenik.
Niewielką byłoby w tym wypadku pociechą, że fałszywa lewica popełniłaby tym samym polityczne samobójstwo, kiedy mleko już się rozlało.