2008-12-16 22:35:09
Kiedy podstępny terrorysta (oficjalnie dziennikarz, ale odpowiednie służby na pewno łatwo nie odpuszczą) zaatakował prezydenta Stanów Zjednoczonych za pomocą groźnej broni w postaci pary butów, ochrona Tumblera (oficjalny kryptonim celu zamachu) zamiast odpowiednio zareagować, stała w miejscu wytrzeszczając oczy.
Trudno przewidzieć, jak dalekosiężne skutki pociągnie za sobą to wydarzenie, jeżeli idzie o kontakty prezydenta z mediami i związane z tym zagadnienie procedur ochrony. Ochraniany, niezależnie od opcji politycznej, zapewne nie miałby nic przeciwko, gdyby ze względów bezpieczeństwa mógł spokojnie pracować bezpiecznie od wszechstronnie okazywanej natarczywości pismaków. Tajna służba, która tak spartaczyła sprawę, z pewnością wyciągnie odpowiednie wnioski.
Na szczęście prezydent w krytycznym momencie nie pozostał na łasce i niełasce kreatywnie użytego obuwia. Ogłupiałą Secret Service mężnie zastąpił w pojedynkę premier Al-Maliki, zasłaniając protektora własną dłonią.
Cóż może tłumaczyć taką ofiarność premiera rządu gościnnie rezydującego w ufortyfikowanej Zielonej Strefie?
Możliwe, że chciał nieco ocieplić wizerunek swego kraju w oczach wyzwolicieli, pokazując, iż Irakijczycy nie tylko dobrze do nich strzelają, ale i równie dobrze potrafią obronić. A gdy Amerykanie i na tym polu zawiodą, mogą liczyć na fachową pomoc.
A może chciał utwierdzić dostojnego gościa w przekonaniu, że za deklaracjami, które wygłaszać każdy może, stoją też czyny. A jak lepiej tego dowieść, niż ryzykując w obronie przybyłego z ostatnią inspekcją zwichnięcie nadgarstka?
Albo też, jako człowiek honoru i prawdziwy Arab, chciał tylko uchronić stojącego obok od największej zniewagi, jakiej znają jego rodacy?
Istnieje jeszcze jedno wytłumaczenie, najbardziej chyba racjonalne. Premier Al-Malki myślał o przyszłości.
A przyszłość nie rysuje się dla niego w różowych barwach, zwłaszcza w świetle zapowiedzi następcy uratowanego gościa odnośnie dalszej obecności przyjaciół, a także nastrojów panujących poza murami Zielonej Strefy, które w przyszłości mogą nie okazać się tak mocne. W najgorszym razie co prawda pozostanie dziura w ziemi, ale o nieskuteczności tego rodzaju kryjówki przekonał się na własnej skórze jeden z poprzedników premiera, obecnie przebywający w lepszym świecie. Udania się w jego ślady premierowi życzy dziś ogromna większość rodaków.
Skoro posada premiera nie ma większych perspektyw, rozsądnie byłoby pomyśleć o nowej pracy, najlepiej daleko stąd. Czemuż więc, w obliczu kompromitacji Secret Service, nie wykazać się kwalifikacjami i następnie starać się o zatrudnienie?
Co jak co, ale agent ochrony prezydenta jest o wiele pewniejszym i bezpieczniejszym zajęciem, niż premierostwo Iraku.
Trudno przewidzieć, jak dalekosiężne skutki pociągnie za sobą to wydarzenie, jeżeli idzie o kontakty prezydenta z mediami i związane z tym zagadnienie procedur ochrony. Ochraniany, niezależnie od opcji politycznej, zapewne nie miałby nic przeciwko, gdyby ze względów bezpieczeństwa mógł spokojnie pracować bezpiecznie od wszechstronnie okazywanej natarczywości pismaków. Tajna służba, która tak spartaczyła sprawę, z pewnością wyciągnie odpowiednie wnioski.
Na szczęście prezydent w krytycznym momencie nie pozostał na łasce i niełasce kreatywnie użytego obuwia. Ogłupiałą Secret Service mężnie zastąpił w pojedynkę premier Al-Maliki, zasłaniając protektora własną dłonią.
Cóż może tłumaczyć taką ofiarność premiera rządu gościnnie rezydującego w ufortyfikowanej Zielonej Strefie?
Możliwe, że chciał nieco ocieplić wizerunek swego kraju w oczach wyzwolicieli, pokazując, iż Irakijczycy nie tylko dobrze do nich strzelają, ale i równie dobrze potrafią obronić. A gdy Amerykanie i na tym polu zawiodą, mogą liczyć na fachową pomoc.
A może chciał utwierdzić dostojnego gościa w przekonaniu, że za deklaracjami, które wygłaszać każdy może, stoją też czyny. A jak lepiej tego dowieść, niż ryzykując w obronie przybyłego z ostatnią inspekcją zwichnięcie nadgarstka?
Albo też, jako człowiek honoru i prawdziwy Arab, chciał tylko uchronić stojącego obok od największej zniewagi, jakiej znają jego rodacy?
Istnieje jeszcze jedno wytłumaczenie, najbardziej chyba racjonalne. Premier Al-Malki myślał o przyszłości.
A przyszłość nie rysuje się dla niego w różowych barwach, zwłaszcza w świetle zapowiedzi następcy uratowanego gościa odnośnie dalszej obecności przyjaciół, a także nastrojów panujących poza murami Zielonej Strefy, które w przyszłości mogą nie okazać się tak mocne. W najgorszym razie co prawda pozostanie dziura w ziemi, ale o nieskuteczności tego rodzaju kryjówki przekonał się na własnej skórze jeden z poprzedników premiera, obecnie przebywający w lepszym świecie. Udania się w jego ślady premierowi życzy dziś ogromna większość rodaków.
Skoro posada premiera nie ma większych perspektyw, rozsądnie byłoby pomyśleć o nowej pracy, najlepiej daleko stąd. Czemuż więc, w obliczu kompromitacji Secret Service, nie wykazać się kwalifikacjami i następnie starać się o zatrudnienie?
Co jak co, ale agent ochrony prezydenta jest o wiele pewniejszym i bezpieczniejszym zajęciem, niż premierostwo Iraku.