2009-11-03 20:37:47
Trochę podobnie jak w Polsce, w Stanach Zjednoczonych co roku odbywają się jakieś wybory, co nie ma oczywiście związku (jak w naszym przypadku), z chroniczną niestabilnością, ale z ustalonym i sztywno przestrzeganym kalendarzem.
Zwykle jedynie wybory prezydenckie, jak i odbywające się co dwa lata, wybory do Kongresu, cieszą się szerszym zainteresowaniem nie tylko na świecie, ale i w samej Ameryce. Odbywające się dziś wybory na gubernatorów dwóch stanów, burmistrzów kilku miast oraz (przedterminowo) na kilka miejsc w Kongresie, normalnie nie przykuwają uwagi, choć niektóre osoby najwyraźniej bardzo się starają, aby to zmienić.
Republikanie, dla przykładu, już obwieścili, że wyborcy w New Jersey i Wirginii, oprócz decydowania o tym, kto będzie nimi rządził przez następne cztery lata, będą zarazem głosować w swoistym referendum nad zaledwie roczną prezydenturą Baracka Obamy. Trzeba przyznać, iż prezydent bardzo się całą sprawą przejął i, co nie jest wcale takie częste, aktywnie włączył się w kampanię obu kandydatów demokratycznych. Republikanie prognozują, iż ewentualne zwycięstwo w obu stanach będzie dobitnym zwiastunem nadchodzących sukcesów: w 2010 oraz, co ważniejsze, 2012.
Jednakże, zarówno polityczna tradycja jak i, przede wszystkim, polityczna rzeczywistość żywo tym entuzjastycznym deklaracjom przeczą. Ani New Jersey, ani Wirginia nigdy nie spełniały pod tym względem roli takiego barometru, jak tzw. midterm elections (do Kongresu i większości stanowisk gubernatorskich w połowie prezydenckiej kadencji). Na to trzeba będzie poczekać jeszcze jeden rok.
Dzisiejsze głosowanie jest ukierunkowane przede wszystkim na sprawy dotyczące ściśle obu stanów. Widać to doskonale w New Jersey, gdzie Obama pozostaje bardzo popularny, ale jego partyjny kolega, gubernator Jon Corzine, od co najmniej dwóch lat „cieszy się” wskaźnikami aprobaty mniejszymi niż dezaprobaty. Jego głównym kontrkandydatem jest były prokurator federalny, człowiek niegdyś bardzo bliski, dziś wręcz znienawidzonemu George’owi W. Bushowi, Christ Christie.
Obama, jak już powiedziano, mocno zaangażował się w kampanię Corzine’a, co tylko podsyciło opinię o „referendalnym”, daleko wykraczającym poza sprawy stanu, charakterze głosowania. Zapomina się jednak nadmienić, iż Obama stoi tu na bezpiecznej pozycji. Gdyby udało mu się, za pomocą własnego prestiżu, przechylić szalę na korzyść idącego od kilku tygodni w górę (po początkowym dołowaniu) Corzine’a, owszem wzmocniłby swoją pozycję jako popularnego prezydenta. Ale gdyby mu się nie udało, nie ryzykuje tak naprawdę niczym, gdyż zawsze będzie można zgodnie z prawdą stwierdzić, że wyborcy tego najbardziej zagęszczonego pod względem liczby ludności stanu Ameryki, kierowali się zupełnie innymi kryteriami przy podejmowaniu decyzji. Żadne badania nie potwierdzają, że stopień poparcia tych wyborców Obamy sprzed roku, który obecnie preferują Christiego, oznaczałoby, że za trzy lata przejdą pod sztandary jego przyszłego republikańskiego oponenta.
To, co się zdarzy 3 listopada w New Jersey można traktować jako swego rodzaju referendum, ale na zupełnie inny temat. A mianowicie czy mimo niezadowolenia z Corzine’a ludność stanu będzie się ostatecznie kierowała wyborem indywidualnym, czy też partyjną lojalnością (w ciągu ostatniej dekady z twz. „swing state” New Jersey przemienił się w “Solid Democratic”), odrzucając człowieka zdecydowanie konserwatywnego, niegdyś wiernego giermka Busha, na rzecz niekochanego, ale politycznie odpowiedniego, gubernatora. W każdym razie, nie będzie to miało wiele wspólnego z polityką Białego Domu.
O wiele jaśniej wygląda sytuacja w Wirginii, gdzie demokrata Creigh Deeds od miesięcy przegrywa ponad dziesięcioma procentami we wszystkich sondażach do republikanina Boba McDonnella.
I tu też trudno doszukiwać się źródeł takich prognoz w popularności lub niepopularności Obamy. Od wielu lat Wirginia wybiera gubernatorów z innej partii politycznej, niż urzędujący prezydent. To się oczywiście zawsze może zmienić, ale na niekorzyść Deedsa działają inne, zupełnie zwyczajne, czynniki.
Jako zdecydowanie konserwatywny demokrata nie jest w stanie przekonać do siebie partyjnej bazy, a zwłaszcza czarnych wyborców, którzy rok temu masowo oddawali głosy na Obamę. Nie bez znaczenia jest też zwykłe zmęczenie wyborców. Przez ostatnie osiem lat Demokraci nieprzerwanie władali „Starym Dominium” i to w osobach tak popularnych polityków jak Mark Warner i Tim Kaine. Zarówno ich popularności, jak i zdolnościom politycznym Deeds, delikatnie mówiąc, zupełnie nie dorównuje.
Warto na koniec przytoczyć świeży przykład historyczny: w roku 2001 demokraci zdecydowanie wygrali w obu stanach, choć miało to miejsce praktycznie zaraz po atakach z 11 września, kiedy Bush cieszył się dziewięćdziesięcio-procentowym poparciem, a także aktywnie wpierał kandydatów w tych stanach.
Oprócz demokratów i republikanów są jeszcze inni, którzy chcą aby dzisiejsze głosowanie uznać za referendum, ale nad samym systemem, w których dominują niepodzielnie dwie partie. I rzeczywiście, nie można przeoczyć nietypowo silnej obecności i wpływu, jaki wywierają kandydaci spoza „układu”. Chociażby w New Jersey, gdzie na rozbicie głosów w ogromnej mierze wpłynęła kandydatura byłego republikanina Chrisa Daggeta (poparcie regularnie na poziomie 10 procent, czasami wyżej), ale także w jednym z okręgów wyborczych Nowego Jorku. Kandydat zwykle marginesowej Partii Konserwatywnej Doug Hoffman prowadzi nieznacznie nad kandydatem demokratów. Co ciekawsze kandydatka Partii Republikańskiej wycofała się z wyścigu i oficjalnie poparła demokratę.
Do zupełnie innej kategorii należą wybory na burmistrza Nowego Jorku, gdzie urzędujący Michael Bloomberg, startujący jako niezależny, odniesie z pewnością miażdżące zwycięstwo nad słabym kandydatem republikanów, po tym, jak poparli go dominujący w mieście Demokraci. To jest swego rodzaju referendum, ale bardziej nad tym, czy Bloomberg powinien urzędować trzecią, kontrowersyjną (zwłaszcza po swych energicznych staraniach o zmianę istniejącego prawa) kadencję. Jego wynikami nie ma się co ekscytować, gdyż i tak są przesądzone.
Podobnie jak w przypadku „referendum nad Obamą” i tu marzenia o „referendum nad systemem dwupartyjnym” nie wytrzymują konfrontacji z faktami.
Podobne ruchy, na mniejszą czy większą skalę, zdarzają się średnio co dekadę, ale nigdy nie zostały uwieńczone trwałym sukcesem. W 1992 Ross Perot stał się tubą wszelkiego społecznego niezadowolenia (choć, jaki był jego program, mało kto wiedział), aby już w cztery lata potem stać się kolejnym z pomniejszych kandydatów. W 1968 George Wallace przesądził swoją kandydaturą o zwycięstwie republikanów, gromadząc wokół siebie miliony Amerykanów wystraszonych masowymi niepokojami społecznymi na tle rasowym i opozycji wobec wojny wietnamskiej. Jego nowa partia też nie przetrwała długo jako polityczna siła.
Ostatnie sondaże pokazywały wprawdzie, iż ponad połowa Amerykanów życzyłaby powstania trzeciej siły. Nie jest to chwilowa zmiana opinii. Trudno się dziwić społeczeństwu, od pokoleń wtłoczonych ciasne ramki „albo to, albo to, nic innego” tęsknoty za szerszym wyborem.
Ale nie ma co się łudzić, iż dzisiejsze głosowanie może doprowadzić do przełomu. Nie tylko kandydatury Daggetta czy Hofmanna są uznawane raczej za kłótnie w łonie samej Partii Republikańskiej. Mimo społecznego niezadowolenia, ewentualny dobry wynik tych kandydatów nie stanie się żadną miarą początkiem szerszych zmian. Po pierwsze: dotyczy to co najwyżej ruchów po prawej stronie sceny politycznej, z wyłączeniem lewej czy centrum. Po drugie i chyba najważniejsze: póki establishment stoi, zgodnie z własnymi interesami, mocno na straży dwupartyjnego podziału plus nic, mając z rękach, w przeciwieństwie do oponentów, rozmaite narzędzia do obrony status quo, nie stanie się nic. Nie pierwsza to chybiona jaskółka i nie ostatnia.
Nie ma więc podstaw, aby do dzisiejszych wyborów przykładać jakąś szczególną wagę i traktować je w innych kategoriach, niż tylko lokalnych.
Zwykle jedynie wybory prezydenckie, jak i odbywające się co dwa lata, wybory do Kongresu, cieszą się szerszym zainteresowaniem nie tylko na świecie, ale i w samej Ameryce. Odbywające się dziś wybory na gubernatorów dwóch stanów, burmistrzów kilku miast oraz (przedterminowo) na kilka miejsc w Kongresie, normalnie nie przykuwają uwagi, choć niektóre osoby najwyraźniej bardzo się starają, aby to zmienić.
Republikanie, dla przykładu, już obwieścili, że wyborcy w New Jersey i Wirginii, oprócz decydowania o tym, kto będzie nimi rządził przez następne cztery lata, będą zarazem głosować w swoistym referendum nad zaledwie roczną prezydenturą Baracka Obamy. Trzeba przyznać, iż prezydent bardzo się całą sprawą przejął i, co nie jest wcale takie częste, aktywnie włączył się w kampanię obu kandydatów demokratycznych. Republikanie prognozują, iż ewentualne zwycięstwo w obu stanach będzie dobitnym zwiastunem nadchodzących sukcesów: w 2010 oraz, co ważniejsze, 2012.
Jednakże, zarówno polityczna tradycja jak i, przede wszystkim, polityczna rzeczywistość żywo tym entuzjastycznym deklaracjom przeczą. Ani New Jersey, ani Wirginia nigdy nie spełniały pod tym względem roli takiego barometru, jak tzw. midterm elections (do Kongresu i większości stanowisk gubernatorskich w połowie prezydenckiej kadencji). Na to trzeba będzie poczekać jeszcze jeden rok.
Dzisiejsze głosowanie jest ukierunkowane przede wszystkim na sprawy dotyczące ściśle obu stanów. Widać to doskonale w New Jersey, gdzie Obama pozostaje bardzo popularny, ale jego partyjny kolega, gubernator Jon Corzine, od co najmniej dwóch lat „cieszy się” wskaźnikami aprobaty mniejszymi niż dezaprobaty. Jego głównym kontrkandydatem jest były prokurator federalny, człowiek niegdyś bardzo bliski, dziś wręcz znienawidzonemu George’owi W. Bushowi, Christ Christie.
Obama, jak już powiedziano, mocno zaangażował się w kampanię Corzine’a, co tylko podsyciło opinię o „referendalnym”, daleko wykraczającym poza sprawy stanu, charakterze głosowania. Zapomina się jednak nadmienić, iż Obama stoi tu na bezpiecznej pozycji. Gdyby udało mu się, za pomocą własnego prestiżu, przechylić szalę na korzyść idącego od kilku tygodni w górę (po początkowym dołowaniu) Corzine’a, owszem wzmocniłby swoją pozycję jako popularnego prezydenta. Ale gdyby mu się nie udało, nie ryzykuje tak naprawdę niczym, gdyż zawsze będzie można zgodnie z prawdą stwierdzić, że wyborcy tego najbardziej zagęszczonego pod względem liczby ludności stanu Ameryki, kierowali się zupełnie innymi kryteriami przy podejmowaniu decyzji. Żadne badania nie potwierdzają, że stopień poparcia tych wyborców Obamy sprzed roku, który obecnie preferują Christiego, oznaczałoby, że za trzy lata przejdą pod sztandary jego przyszłego republikańskiego oponenta.
To, co się zdarzy 3 listopada w New Jersey można traktować jako swego rodzaju referendum, ale na zupełnie inny temat. A mianowicie czy mimo niezadowolenia z Corzine’a ludność stanu będzie się ostatecznie kierowała wyborem indywidualnym, czy też partyjną lojalnością (w ciągu ostatniej dekady z twz. „swing state” New Jersey przemienił się w “Solid Democratic”), odrzucając człowieka zdecydowanie konserwatywnego, niegdyś wiernego giermka Busha, na rzecz niekochanego, ale politycznie odpowiedniego, gubernatora. W każdym razie, nie będzie to miało wiele wspólnego z polityką Białego Domu.
O wiele jaśniej wygląda sytuacja w Wirginii, gdzie demokrata Creigh Deeds od miesięcy przegrywa ponad dziesięcioma procentami we wszystkich sondażach do republikanina Boba McDonnella.
I tu też trudno doszukiwać się źródeł takich prognoz w popularności lub niepopularności Obamy. Od wielu lat Wirginia wybiera gubernatorów z innej partii politycznej, niż urzędujący prezydent. To się oczywiście zawsze może zmienić, ale na niekorzyść Deedsa działają inne, zupełnie zwyczajne, czynniki.
Jako zdecydowanie konserwatywny demokrata nie jest w stanie przekonać do siebie partyjnej bazy, a zwłaszcza czarnych wyborców, którzy rok temu masowo oddawali głosy na Obamę. Nie bez znaczenia jest też zwykłe zmęczenie wyborców. Przez ostatnie osiem lat Demokraci nieprzerwanie władali „Starym Dominium” i to w osobach tak popularnych polityków jak Mark Warner i Tim Kaine. Zarówno ich popularności, jak i zdolnościom politycznym Deeds, delikatnie mówiąc, zupełnie nie dorównuje.
Warto na koniec przytoczyć świeży przykład historyczny: w roku 2001 demokraci zdecydowanie wygrali w obu stanach, choć miało to miejsce praktycznie zaraz po atakach z 11 września, kiedy Bush cieszył się dziewięćdziesięcio-procentowym poparciem, a także aktywnie wpierał kandydatów w tych stanach.
Oprócz demokratów i republikanów są jeszcze inni, którzy chcą aby dzisiejsze głosowanie uznać za referendum, ale nad samym systemem, w których dominują niepodzielnie dwie partie. I rzeczywiście, nie można przeoczyć nietypowo silnej obecności i wpływu, jaki wywierają kandydaci spoza „układu”. Chociażby w New Jersey, gdzie na rozbicie głosów w ogromnej mierze wpłynęła kandydatura byłego republikanina Chrisa Daggeta (poparcie regularnie na poziomie 10 procent, czasami wyżej), ale także w jednym z okręgów wyborczych Nowego Jorku. Kandydat zwykle marginesowej Partii Konserwatywnej Doug Hoffman prowadzi nieznacznie nad kandydatem demokratów. Co ciekawsze kandydatka Partii Republikańskiej wycofała się z wyścigu i oficjalnie poparła demokratę.
Do zupełnie innej kategorii należą wybory na burmistrza Nowego Jorku, gdzie urzędujący Michael Bloomberg, startujący jako niezależny, odniesie z pewnością miażdżące zwycięstwo nad słabym kandydatem republikanów, po tym, jak poparli go dominujący w mieście Demokraci. To jest swego rodzaju referendum, ale bardziej nad tym, czy Bloomberg powinien urzędować trzecią, kontrowersyjną (zwłaszcza po swych energicznych staraniach o zmianę istniejącego prawa) kadencję. Jego wynikami nie ma się co ekscytować, gdyż i tak są przesądzone.
Podobnie jak w przypadku „referendum nad Obamą” i tu marzenia o „referendum nad systemem dwupartyjnym” nie wytrzymują konfrontacji z faktami.
Podobne ruchy, na mniejszą czy większą skalę, zdarzają się średnio co dekadę, ale nigdy nie zostały uwieńczone trwałym sukcesem. W 1992 Ross Perot stał się tubą wszelkiego społecznego niezadowolenia (choć, jaki był jego program, mało kto wiedział), aby już w cztery lata potem stać się kolejnym z pomniejszych kandydatów. W 1968 George Wallace przesądził swoją kandydaturą o zwycięstwie republikanów, gromadząc wokół siebie miliony Amerykanów wystraszonych masowymi niepokojami społecznymi na tle rasowym i opozycji wobec wojny wietnamskiej. Jego nowa partia też nie przetrwała długo jako polityczna siła.
Ostatnie sondaże pokazywały wprawdzie, iż ponad połowa Amerykanów życzyłaby powstania trzeciej siły. Nie jest to chwilowa zmiana opinii. Trudno się dziwić społeczeństwu, od pokoleń wtłoczonych ciasne ramki „albo to, albo to, nic innego” tęsknoty za szerszym wyborem.
Ale nie ma co się łudzić, iż dzisiejsze głosowanie może doprowadzić do przełomu. Nie tylko kandydatury Daggetta czy Hofmanna są uznawane raczej za kłótnie w łonie samej Partii Republikańskiej. Mimo społecznego niezadowolenia, ewentualny dobry wynik tych kandydatów nie stanie się żadną miarą początkiem szerszych zmian. Po pierwsze: dotyczy to co najwyżej ruchów po prawej stronie sceny politycznej, z wyłączeniem lewej czy centrum. Po drugie i chyba najważniejsze: póki establishment stoi, zgodnie z własnymi interesami, mocno na straży dwupartyjnego podziału plus nic, mając z rękach, w przeciwieństwie do oponentów, rozmaite narzędzia do obrony status quo, nie stanie się nic. Nie pierwsza to chybiona jaskółka i nie ostatnia.
Nie ma więc podstaw, aby do dzisiejszych wyborów przykładać jakąś szczególną wagę i traktować je w innych kategoriach, niż tylko lokalnych.