2010-03-06 22:42:13
Kurdowie jako jedyni obywatele iraccy entuzjastycznie poparli amerykańską inwazję. W odróżnieniu od szyitów (bo o sunnitach nie ma nawet co wspominać), którzy samo obalenie najgorszego wroga w osobie Saddama Husajna powitali z zadowoleniem, ale już następującą po tym okupację, niekoniecznie, Kurdowie wspomagali najeźdźców jako wyzwolicieli i gwarantów lepszej przyszłości.
I nie ma się czemu dziwić. Wręcz przeciwnie, należy rozumieć postawę starego ludu, od lat systematycznie dziesiątkowanego przez arabskich sąsiadów. Upragnione państwo to nie tylko prawo do samostanowienia, to – w dłuższej perspektywie - biologiczne być albo nie być. Naturalnym jest, że Kurdowie chcą i potrzebują własnego kawałka ziemi, na który tureckie czołgi, irackie pociski i irańscy gwardziści nie miałyby prawa wstępu. Nie bez znaczenia jest również chęć współuczestnictwa w doprowadzeniu do upadku znienawidzonego prześladowcy. Prawdziwym zaskoczeniem byłoby, gdyby w tej sytuacji kurdyjscy przywódcy sprzeciwili się najazdowi.
Siły kurdyjskie bez wątpienia oddały Amerykanom bardzo cenne usługi zarówno podczas opanowywania kraju, jak i później, wspierając aktywnie ich obecność. W całym Iraku tylko na ich terenach U.S. Army może operować bez obaw.
Rzecz jasna nie sentymenty kierowały kurdyjskimi przywódcami, a konkretne kalkulacje. Niektórzy już widzieli siebie w niepodległym Kurdystanie, podczas gdy inni, myślący nieco bardziej realistycznie, liczyli na wzmocnienie autonomii, co byłoby krokiem naprzód do wciąż odległego celu ostatecznego. Liczyli też, iż Amerykanie, też nie tyle z miłości wzajemnej, ile z pragmatyzmu, widząc korzyści ze współpracy, pójdą im na rękę.
Tymczasem, mamy do czynienia z kolejnym z licznych okrutnych żartów historii najnowszej, obalenie Saddama jeszcze bardziej pogorszyło i tak już generalnie tragiczną sytuację Kurdów, odsuwając wszelkie nadzieje w jeszcze niebyt.
Nietrudno jest wskazać zwycięzców pierwszej wojny w Zatoce Perskiej. Są nimi oczywiście Amerykanie i ich arabscy sojusznicy, którzy błyskawicznie roznieśli jedną z największych i najbardziej reklamowanych dotychczas armii świata. Równie łatwo jest wskazać przegranego: samego Saddama a wraz z nim cały kraj. A także szyitów, podburzonych wpierw do buntu przez Wuja Sama, a następnie pozostawionych na łasce rozjuszonego dyktatora, który musiał co prawda wybić sobie z głowy marzenia o dominacji w regionie, ale zachował władzę absolutną na swym własnym podwórku.
Wspominając amerykańskie tryumfy militarne, niemal zawsze zapominamy o innym beneficjencie tamtej wojny. irackich Kurdach.
Utworzone tzw. strefy zakazów lotu w niczym nie poprawiły losów szyitów na południu, za to znacznie wpłynęły na sytuację na północy. Na znacznych obszarach Kurdowie uzyskali praktyczną autonomię. Armia Saddama, nie mogąc liczyć na wsparcie lotnicze, nie interweniowała już w tym trudnym terenie. Nigdy przedtem i nigdzie Kurdowie nie cieszyli się aż taką samodzielnością.
Mogli też nie obawiać się interwencji sąsiadów, jak choćby, nie mniej od Saddama aktywnej na tym polu, Turcji. Mimo klęsk, izolacji i utracenia kontroli nad tymi terenami przez Bagdad, byłoby to naruszenie irackiego terytorium, a do tego nikt z sąsiadów przesadnie się nie palił.
Strefy zakazów lotu z ich dobrodziejstwami, zapewniającymi Kurdom bezpieczeństwo i samorządność, istniały i utrzymywały się dzięki pozostawaniu przy władzy starego wroga. Gdy zaś Irak „wyzwolono”, cała ochrona przestała istnieć.
Strefy zakazu lotów były najlepszą rzeczą, jaka przytrafiła się Kurdom od setek lat. Obecnie, a zapewne tak będzie przez wiele kolejnych dekad, nie jest możliwa ani silna autonomia, ani tym bardziej niepodległe państwo, którego nie zaakceptują, ani sąsiedzi, ani mocarstwa spoza regionu, zbyt ceniące wygodne status quo i równie wygodne sojusze z silniejszymi.
Gdy tylko rzekomy wyzwoliciel zakończy swą „misję”, Kurdowie przekonają się, że pomagając w obaleniu Saddama, własnoręcznie przekreślili zdobycze ostatnich lat, gdy ich, aż nieprawdopodobnym, ale skutecznym gwarantem bezpieczeństwa, był wycieńczony, lecz funkcjonujący ancien regime.
Już teraz zaczynają się o tym przekonywać, jak zawsze na własnej skórze. Tureckie siły, z milczącym przyzwoleniem Wuja Sama, jawnie przekraczają granicę w aż nadto wiadomych celach. Niechęć do Kurdów wzrosła jeszcze bardziej wśród Arabów, którzy tylko wyczekują sposobności, aby się z nimi rozprawić. Niebawem będą mieli po temu okazję, jakich nie miał w końcowym okresie Saddam.
Powtórzyła się stara historia tych, którzy zaufali amerykańskim obietnicom, a następnie, gdy już przysłowiowy „Murzyn” zrobił swoje, zostali pozostawieni na pastwę, niestety przewidywalnego, losu. Jedynym, co Kurdowie za swą ochoczą współpracę otrzymali, była ceremonialna „prezydentura” dla starego Dżalala Talabaniego, co raczej nie było warte nadchodzących kłopotów. Rzecz jasna ewentualne negatywne stanowisko Kurdów wobec inwazji nie wpłynęłoby na plany Busha i jego ekipy, ale ich entuzjazm tylko sprawę pogorszył.
Kurdyjscy przywódcy nie zgrzeszyli politycznym rozumem i zdolnością do przewidywania bardzo ciężkich konsekwencji. Choć z drugiej strony, trudno o racjonalne myślenie, gdy dźwiga się bagaż okropnych, wielowiekowych doświadczeń i chce się go pozbyć za wszelką cenę.
Gorzej tylko, że nic to w przedmiocie nie zmieni.
I nie ma się czemu dziwić. Wręcz przeciwnie, należy rozumieć postawę starego ludu, od lat systematycznie dziesiątkowanego przez arabskich sąsiadów. Upragnione państwo to nie tylko prawo do samostanowienia, to – w dłuższej perspektywie - biologiczne być albo nie być. Naturalnym jest, że Kurdowie chcą i potrzebują własnego kawałka ziemi, na który tureckie czołgi, irackie pociski i irańscy gwardziści nie miałyby prawa wstępu. Nie bez znaczenia jest również chęć współuczestnictwa w doprowadzeniu do upadku znienawidzonego prześladowcy. Prawdziwym zaskoczeniem byłoby, gdyby w tej sytuacji kurdyjscy przywódcy sprzeciwili się najazdowi.
Siły kurdyjskie bez wątpienia oddały Amerykanom bardzo cenne usługi zarówno podczas opanowywania kraju, jak i później, wspierając aktywnie ich obecność. W całym Iraku tylko na ich terenach U.S. Army może operować bez obaw.
Rzecz jasna nie sentymenty kierowały kurdyjskimi przywódcami, a konkretne kalkulacje. Niektórzy już widzieli siebie w niepodległym Kurdystanie, podczas gdy inni, myślący nieco bardziej realistycznie, liczyli na wzmocnienie autonomii, co byłoby krokiem naprzód do wciąż odległego celu ostatecznego. Liczyli też, iż Amerykanie, też nie tyle z miłości wzajemnej, ile z pragmatyzmu, widząc korzyści ze współpracy, pójdą im na rękę.
Tymczasem, mamy do czynienia z kolejnym z licznych okrutnych żartów historii najnowszej, obalenie Saddama jeszcze bardziej pogorszyło i tak już generalnie tragiczną sytuację Kurdów, odsuwając wszelkie nadzieje w jeszcze niebyt.
Nietrudno jest wskazać zwycięzców pierwszej wojny w Zatoce Perskiej. Są nimi oczywiście Amerykanie i ich arabscy sojusznicy, którzy błyskawicznie roznieśli jedną z największych i najbardziej reklamowanych dotychczas armii świata. Równie łatwo jest wskazać przegranego: samego Saddama a wraz z nim cały kraj. A także szyitów, podburzonych wpierw do buntu przez Wuja Sama, a następnie pozostawionych na łasce rozjuszonego dyktatora, który musiał co prawda wybić sobie z głowy marzenia o dominacji w regionie, ale zachował władzę absolutną na swym własnym podwórku.
Wspominając amerykańskie tryumfy militarne, niemal zawsze zapominamy o innym beneficjencie tamtej wojny. irackich Kurdach.
Utworzone tzw. strefy zakazów lotu w niczym nie poprawiły losów szyitów na południu, za to znacznie wpłynęły na sytuację na północy. Na znacznych obszarach Kurdowie uzyskali praktyczną autonomię. Armia Saddama, nie mogąc liczyć na wsparcie lotnicze, nie interweniowała już w tym trudnym terenie. Nigdy przedtem i nigdzie Kurdowie nie cieszyli się aż taką samodzielnością.
Mogli też nie obawiać się interwencji sąsiadów, jak choćby, nie mniej od Saddama aktywnej na tym polu, Turcji. Mimo klęsk, izolacji i utracenia kontroli nad tymi terenami przez Bagdad, byłoby to naruszenie irackiego terytorium, a do tego nikt z sąsiadów przesadnie się nie palił.
Strefy zakazów lotu z ich dobrodziejstwami, zapewniającymi Kurdom bezpieczeństwo i samorządność, istniały i utrzymywały się dzięki pozostawaniu przy władzy starego wroga. Gdy zaś Irak „wyzwolono”, cała ochrona przestała istnieć.
Strefy zakazu lotów były najlepszą rzeczą, jaka przytrafiła się Kurdom od setek lat. Obecnie, a zapewne tak będzie przez wiele kolejnych dekad, nie jest możliwa ani silna autonomia, ani tym bardziej niepodległe państwo, którego nie zaakceptują, ani sąsiedzi, ani mocarstwa spoza regionu, zbyt ceniące wygodne status quo i równie wygodne sojusze z silniejszymi.
Gdy tylko rzekomy wyzwoliciel zakończy swą „misję”, Kurdowie przekonają się, że pomagając w obaleniu Saddama, własnoręcznie przekreślili zdobycze ostatnich lat, gdy ich, aż nieprawdopodobnym, ale skutecznym gwarantem bezpieczeństwa, był wycieńczony, lecz funkcjonujący ancien regime.
Już teraz zaczynają się o tym przekonywać, jak zawsze na własnej skórze. Tureckie siły, z milczącym przyzwoleniem Wuja Sama, jawnie przekraczają granicę w aż nadto wiadomych celach. Niechęć do Kurdów wzrosła jeszcze bardziej wśród Arabów, którzy tylko wyczekują sposobności, aby się z nimi rozprawić. Niebawem będą mieli po temu okazję, jakich nie miał w końcowym okresie Saddam.
Powtórzyła się stara historia tych, którzy zaufali amerykańskim obietnicom, a następnie, gdy już przysłowiowy „Murzyn” zrobił swoje, zostali pozostawieni na pastwę, niestety przewidywalnego, losu. Jedynym, co Kurdowie za swą ochoczą współpracę otrzymali, była ceremonialna „prezydentura” dla starego Dżalala Talabaniego, co raczej nie było warte nadchodzących kłopotów. Rzecz jasna ewentualne negatywne stanowisko Kurdów wobec inwazji nie wpłynęłoby na plany Busha i jego ekipy, ale ich entuzjazm tylko sprawę pogorszył.
Kurdyjscy przywódcy nie zgrzeszyli politycznym rozumem i zdolnością do przewidywania bardzo ciężkich konsekwencji. Choć z drugiej strony, trudno o racjonalne myślenie, gdy dźwiga się bagaż okropnych, wielowiekowych doświadczeń i chce się go pozbyć za wszelką cenę.
Gorzej tylko, że nic to w przedmiocie nie zmieni.