2010-04-13 02:14:35
Od momentu tragedii smoleńskiej polska polityka toczy się wyraźnie na dwóch ściśle ze sobą związanych, choć starannie przy tym rozdzielanych płaszczyznach.
Zupełnie naturalnym jest, że w momencie bezprecedensowej katastrofy wszystkie wypowiedzi polityków są nadzwyczaj stonowane. Któż wie czy w większej mierze nie z powodu czystego instynktu samozachowawczego, gdyż najmniejsze nawet potknięcie, nad którym w normalnych okolicznościach można by było łatwo przejść do porządku dziennego, przy obecnym szoku, natężeniu emocji oraz, zapewne okresowej jak to zawsze na przekór nadziejom bywa, potrzebie solidarności, oznacza samobójstwo w zawodzie.
Równocześnie, na poziomie nieoficjalnym, od momentu upadku Tupolewa osobiście słyszałem dziesiątki nie tyle czystych spekulacji, ile szeroko krążących pogłosek na temat tego, kto wypełni powstałą próżnię po śmierci dwóch kandydatów na urząd Prezydenta RP, a także, kto jeszcze może w tej sytuacji dołączyć do wyścigu.
Część komentatorów już zachowuje się, jakby nie miało być żadnych wyborów, tylko ciche głosowanie, a już na pewno żadnej kampanii. Bo jakże tu przeprowadzać kampanię i wybory z prawdziwego zdarzenia po tym, co się stało?
Nasz kraj padł nagle ofiarą bezprecedensowego kryzysu natury tak czysto ludzkiej, jak i instytucjonalnej. Polska straciła nie tylko swego najwyższego przedstawiciela. Duża część sceny politycznej odeszła w jednym momencie. Wymiar tragedii daleko wykracza poza polityczne podziały i na wszystkich frontach straszą puste miejsce.
Na szczęście nie grozi nam kryzys konstytucyjny. Prawne mechanizmy dobrze zostały przygotowane na taką, do tej pory czysto teoretyczną, sytuację.
To dobrze, bo w tej chwili najważniejsza jest przyszłość państwa. Nie wypada mówić tego otwarcie w obliczu osobistej tragedii setek ludzi, ale myśli niżej podpisanego od pierwszej chwili były tam skierowane. Zmarłych nie przywróci się do życia, bólu najbliższych nie ukoi. Rzeczpospolita pozostaje.
Często można spotkać się z opinią, iż przeprowadzenie „antykampanii” jest koniecznością na drodze pokonania kryzysu. Niestety, takie myślenie, choć psychologicznie uzasadnione, stanowi bardzo poważne zagrożenie dla tego celu.
Uspokojenie nastrojów, chwila refleksji, choćby chwilowe poczucie wspólnoty ponad podziałami są nam w tej chwili bardzo potrzebne. Ale cóż nam przyjdzie z działania mechanizmów naszej demokracji, jeżeli jednocześnie nieświadomie zagrażamy jej duchowi?
Wiem, że brzmi to drastycznie, ale musimy zdać sobie w porę sprawę z niebezpieczeństwa łatwych i pozornie, tylko pozornie, usprawiedliwionych pokus.
W najżywotniejszym interesie polskiej demokracji jest, aby zbliżająca się, przyśpieszona niespodziewanym splotem wypadków, kampania odbyła się w warunkach jak najbardziej normalnych.
Wybór następnego prezydenta RP musi być dokonany w pełni świadomie. To nie jest stanowisko, które można od tak obsadzić, byleby mieć to za sobą. Jesteśmy bowiem nań skazani na najbliższe pięć lat, a w naszym systemie to wciąż ktoś więcej niż tylko najwyższy reprezentant. Przez pięć lat (co najmniej) następca Lecha Kaczyńskiego będzie podejmował działania, które wpłyną w ogromnym stopniu na nasze losy jako społeczeństwa.
Dlatego nie można dokonać wyboru ad hoc, ani zamieniać elekcji w proste referendum, jak już chcieliby zwolennicy pełniącego obowiązki prezydenta RP (który paradoksalnie nie miałby wtedy klarownego mandatu jako wybraniec społeczeństwa, tylko prezydent z czystego kaprysu chwili). Polacy muszą mieć możliwość jak najszerszego i jak najbardziej świadomego wyboru.
Mówiąc krótko, naszym obowiązkiem wobec państwa i wobec zachowania ducha konstytucji są wybory z prawdziwego zdarzenia. Zaniechanie tego obowiązku nie może usprawiedliwić nawet wielka tragedia. Wręcz przeciwnie: może tylko ją pogłębić.
Wspaniale byłoby, gdybyśmy mogli prowadzić kampanię spokojną, opartą na wizji, stonowaną w atakach. Taki jest odwieczny ideał. Ale między tym rozwiązaniem, a jego parodią jest ogromna różnica.
Mechanizmy konstytucji i demokracji pracują. Nie można tylko zapomnieć o ich duchu. Bez ducha nie mają one sensu ani też przyszłości.
Zupełnie naturalnym jest, że w momencie bezprecedensowej katastrofy wszystkie wypowiedzi polityków są nadzwyczaj stonowane. Któż wie czy w większej mierze nie z powodu czystego instynktu samozachowawczego, gdyż najmniejsze nawet potknięcie, nad którym w normalnych okolicznościach można by było łatwo przejść do porządku dziennego, przy obecnym szoku, natężeniu emocji oraz, zapewne okresowej jak to zawsze na przekór nadziejom bywa, potrzebie solidarności, oznacza samobójstwo w zawodzie.
Równocześnie, na poziomie nieoficjalnym, od momentu upadku Tupolewa osobiście słyszałem dziesiątki nie tyle czystych spekulacji, ile szeroko krążących pogłosek na temat tego, kto wypełni powstałą próżnię po śmierci dwóch kandydatów na urząd Prezydenta RP, a także, kto jeszcze może w tej sytuacji dołączyć do wyścigu.
Część komentatorów już zachowuje się, jakby nie miało być żadnych wyborów, tylko ciche głosowanie, a już na pewno żadnej kampanii. Bo jakże tu przeprowadzać kampanię i wybory z prawdziwego zdarzenia po tym, co się stało?
Nasz kraj padł nagle ofiarą bezprecedensowego kryzysu natury tak czysto ludzkiej, jak i instytucjonalnej. Polska straciła nie tylko swego najwyższego przedstawiciela. Duża część sceny politycznej odeszła w jednym momencie. Wymiar tragedii daleko wykracza poza polityczne podziały i na wszystkich frontach straszą puste miejsce.
Na szczęście nie grozi nam kryzys konstytucyjny. Prawne mechanizmy dobrze zostały przygotowane na taką, do tej pory czysto teoretyczną, sytuację.
To dobrze, bo w tej chwili najważniejsza jest przyszłość państwa. Nie wypada mówić tego otwarcie w obliczu osobistej tragedii setek ludzi, ale myśli niżej podpisanego od pierwszej chwili były tam skierowane. Zmarłych nie przywróci się do życia, bólu najbliższych nie ukoi. Rzeczpospolita pozostaje.
Często można spotkać się z opinią, iż przeprowadzenie „antykampanii” jest koniecznością na drodze pokonania kryzysu. Niestety, takie myślenie, choć psychologicznie uzasadnione, stanowi bardzo poważne zagrożenie dla tego celu.
Uspokojenie nastrojów, chwila refleksji, choćby chwilowe poczucie wspólnoty ponad podziałami są nam w tej chwili bardzo potrzebne. Ale cóż nam przyjdzie z działania mechanizmów naszej demokracji, jeżeli jednocześnie nieświadomie zagrażamy jej duchowi?
Wiem, że brzmi to drastycznie, ale musimy zdać sobie w porę sprawę z niebezpieczeństwa łatwych i pozornie, tylko pozornie, usprawiedliwionych pokus.
W najżywotniejszym interesie polskiej demokracji jest, aby zbliżająca się, przyśpieszona niespodziewanym splotem wypadków, kampania odbyła się w warunkach jak najbardziej normalnych.
Wybór następnego prezydenta RP musi być dokonany w pełni świadomie. To nie jest stanowisko, które można od tak obsadzić, byleby mieć to za sobą. Jesteśmy bowiem nań skazani na najbliższe pięć lat, a w naszym systemie to wciąż ktoś więcej niż tylko najwyższy reprezentant. Przez pięć lat (co najmniej) następca Lecha Kaczyńskiego będzie podejmował działania, które wpłyną w ogromnym stopniu na nasze losy jako społeczeństwa.
Dlatego nie można dokonać wyboru ad hoc, ani zamieniać elekcji w proste referendum, jak już chcieliby zwolennicy pełniącego obowiązki prezydenta RP (który paradoksalnie nie miałby wtedy klarownego mandatu jako wybraniec społeczeństwa, tylko prezydent z czystego kaprysu chwili). Polacy muszą mieć możliwość jak najszerszego i jak najbardziej świadomego wyboru.
Mówiąc krótko, naszym obowiązkiem wobec państwa i wobec zachowania ducha konstytucji są wybory z prawdziwego zdarzenia. Zaniechanie tego obowiązku nie może usprawiedliwić nawet wielka tragedia. Wręcz przeciwnie: może tylko ją pogłębić.
Wspaniale byłoby, gdybyśmy mogli prowadzić kampanię spokojną, opartą na wizji, stonowaną w atakach. Taki jest odwieczny ideał. Ale między tym rozwiązaniem, a jego parodią jest ogromna różnica.
Mechanizmy konstytucji i demokracji pracują. Nie można tylko zapomnieć o ich duchu. Bez ducha nie mają one sensu ani też przyszłości.