
2010-05-12 00:34:40
A więc stało się. Po trzynastu latach rządu Partii Pracy, premierem rządu Jej Królewskiej Mości ponownie jest konserwatysta. Co prawda bez większości i z wielkim prawdopodobieństwem, że niedługo będzie musiał rozpisać nowe wybory, ale coś się kończy, coś się zaczyna.
Wiemy dokładnie, co się skończyło. Nastał kres epoki „New Labour”, odnoszącej niegdyś wielkie sukcesy jako europejska forpoczta tzw. trzeciej drogi i która zbankrutowała wraz z tą, jak się okazało, pozbawionej prawdziwej przyszłości koncepcją. Skończyły się też rządy Gordona Browna, dobrego premiera, jednego z nielicznych europejskich przywódców którzy na poważnie i skutecznie walczyli z kryzysem metodami lewicowymi, ale który nie był w stanie ocalić zdezelowanego blairowskiego wraku przed rozbiciem.
Ale czy można odpowiedzieć na pytanie, co się zaczyna? Nie za bardzo, zwłaszcza, że wynik wyborów nie jest jednoznaczny.
Nie można nazwać zwycięzcą Browna. Jednakże, wbrew wszelkim prognozom, Partia Pracy, której jeszcze tydzień temu przepowiadano nieledwie śmierć, a co najwyżej trzecie miejsce, pozostała jedną z dwóch sił i omal nie utrzymała kluczy na Downing Street w posiadaniu.
Zwycięstwo Camerona? Owszem, został premierem ale nie wiadomo, czy przetrwa dłużej niż kilka miesięcy. On, który przez ostatnie tygodnie namaszczany na zdecydowanego triumfatora, nie ma większości, a wybory pokazały, że wyborcy wcale nie są zachwyceni perspektywą rezurekcji torysów.
Wiemy tylko, albo aż tyle, że Nick Clegg, lider trzeciej siły, Liberalnych Demokratów, zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy właśnie podpisał na siebie polityczny wyrok śmierci z odroczeniem i, zapewne, pociął własnej partii skrzydła na wiele lat.
Wchodzenie z koalicję z konserwatystami wybitnie nie leży w interesie LibDem, partii było nie było raczej centrolewicowej.
Po pierwsze rzesze jej wyborców będzie zwyczajnie wściekłych, gdyż to Partia Pracy zawsze była naturalnym koalicyjnym partnerem. Już krąży wśród nich gorzki slogan „vote yellow, get blue”, czyli głosuj na program liberalnych demokratów, a obudź się pod rządami torysów.
Po drugie, Clegg zniszczył jedyną być może szansę, aby wywalczyć zmianę ordynacji z większościowej na proporcjonalną, która od lat blokuje trzecim partiom uczciwą reprezentację. Wszak LibDems nie uzyskali o wiele mniej głosów powszechnych niż torysi i laburzuści, a zostali z marnymi kilkunastoma mandatami. Będąc języczkiem u wagi, Clegg był w stanie wymóc na Brownie stosowną reformę. Partia Pracy przełknęłaby to, bo to nie zagraża jej pozycji. Natomiast dla torysów reforma byłaby pocałunkiem śmierci.
Cameron samobójcą nie jest i choć ze względów grzecznościowych pochyla się nad „przestudiowaniem” postulatów partnera, to przy pierwszej okazji zamiecie projekt pod dywan.
Nowy premier może być z siebie zadowolony. Niedługo będzie musiał, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, rozpisać nowe wybory, ale ocalił pozycję torysów. Partię Pracy czeka chudy okres, ale i tak wyszła - zważywszy na okoliczności - z tego całkiem dobrze, zachowując perspektywy na bliższą czy dalszą przyszłość.
Stracili Liberalni Demokraci, odrzucając unikalną szansę, która może się już nie powtórzyć.
Wiemy dokładnie, co się skończyło. Nastał kres epoki „New Labour”, odnoszącej niegdyś wielkie sukcesy jako europejska forpoczta tzw. trzeciej drogi i która zbankrutowała wraz z tą, jak się okazało, pozbawionej prawdziwej przyszłości koncepcją. Skończyły się też rządy Gordona Browna, dobrego premiera, jednego z nielicznych europejskich przywódców którzy na poważnie i skutecznie walczyli z kryzysem metodami lewicowymi, ale który nie był w stanie ocalić zdezelowanego blairowskiego wraku przed rozbiciem.
Ale czy można odpowiedzieć na pytanie, co się zaczyna? Nie za bardzo, zwłaszcza, że wynik wyborów nie jest jednoznaczny.
Nie można nazwać zwycięzcą Browna. Jednakże, wbrew wszelkim prognozom, Partia Pracy, której jeszcze tydzień temu przepowiadano nieledwie śmierć, a co najwyżej trzecie miejsce, pozostała jedną z dwóch sił i omal nie utrzymała kluczy na Downing Street w posiadaniu.
Zwycięstwo Camerona? Owszem, został premierem ale nie wiadomo, czy przetrwa dłużej niż kilka miesięcy. On, który przez ostatnie tygodnie namaszczany na zdecydowanego triumfatora, nie ma większości, a wybory pokazały, że wyborcy wcale nie są zachwyceni perspektywą rezurekcji torysów.
Wiemy tylko, albo aż tyle, że Nick Clegg, lider trzeciej siły, Liberalnych Demokratów, zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy właśnie podpisał na siebie polityczny wyrok śmierci z odroczeniem i, zapewne, pociął własnej partii skrzydła na wiele lat.
Wchodzenie z koalicję z konserwatystami wybitnie nie leży w interesie LibDem, partii było nie było raczej centrolewicowej.
Po pierwsze rzesze jej wyborców będzie zwyczajnie wściekłych, gdyż to Partia Pracy zawsze była naturalnym koalicyjnym partnerem. Już krąży wśród nich gorzki slogan „vote yellow, get blue”, czyli głosuj na program liberalnych demokratów, a obudź się pod rządami torysów.
Po drugie, Clegg zniszczył jedyną być może szansę, aby wywalczyć zmianę ordynacji z większościowej na proporcjonalną, która od lat blokuje trzecim partiom uczciwą reprezentację. Wszak LibDems nie uzyskali o wiele mniej głosów powszechnych niż torysi i laburzuści, a zostali z marnymi kilkunastoma mandatami. Będąc języczkiem u wagi, Clegg był w stanie wymóc na Brownie stosowną reformę. Partia Pracy przełknęłaby to, bo to nie zagraża jej pozycji. Natomiast dla torysów reforma byłaby pocałunkiem śmierci.
Cameron samobójcą nie jest i choć ze względów grzecznościowych pochyla się nad „przestudiowaniem” postulatów partnera, to przy pierwszej okazji zamiecie projekt pod dywan.
Nowy premier może być z siebie zadowolony. Niedługo będzie musiał, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, rozpisać nowe wybory, ale ocalił pozycję torysów. Partię Pracy czeka chudy okres, ale i tak wyszła - zważywszy na okoliczności - z tego całkiem dobrze, zachowując perspektywy na bliższą czy dalszą przyszłość.
Stracili Liberalni Demokraci, odrzucając unikalną szansę, która może się już nie powtórzyć.