2011-02-12 00:06:16
Jeden z najczęściej przywoływanych epizodów sławnych „Stu Dni” dotyczy zmieniających się, w miarę postępów Napoleona, reakcji paryskiej prasy. Zaraz po wylądowaniu wygnańca z Elby, rojalistyczne gazety szydziły z uzurpatora, którego jak zapewniały, wierna armia za parę dni przywiezie Ludwikowi XVIII w złotej klatce. Wkrótce potem, gazety zaczęły, nieco ostrożniej, pisać o „Bonapartem”, już bez szafowania poprzednim epitetem. Gdzieś w połowie drogi imć pan Bonaparte jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przeobraził się w druku w „Generała Bonaparte”. Kilka kilometrów dalej był już cesarzem, a gdy wkraczał tryumfalnie do stolicy, te same tytuły lojalnie witały Jego Cesarską Wysokość w „zawsze wiernym Paryżu”.
Prawie dwieście lat później, co uważniejsi (a mam oczywiście na myśli tych, którzy śledzili tematykę zanim jeszcze stała się newsem numer jeden w „Faktach”) mogli zaobserwować podobne wygibasy w zachodnich mediach.
Jeszcze parę miesięcy temu wiodące tytuły pisały z pełną współczucia trwogą o postępującej ciężkiej chorobie wielkiego arabskiego przywódcy, od lat gwarantującego swemu krajowi postęp i stabilizację. Oj, można było się naczytać słów uznania pod adresem tego regionalnego lidera. Oj, mógł wstrząsnąć czytelnikiem dreszcz, gdy rozważano, jak to paskudnie sprawy się potoczą, gdy męża opatrznościowego zabraknie.
Wraz z diametralną zmianą sytuacji w tym odległym kraju, która oczywiście nasze autorytety zgodnie zaskoczyła, na tych samych łamach zaczęły się ostrożne przebąkiwania, iż mąż opatrznościowy może urzęduję już trochę za długo, że może jednak popełnił parę błędów, że może system nie był taki idealny. Że może powinien raz jeszcze wykazać swe znane cechy męża stanu i dobrowolnie ustąpić, aby uniknąć pogorszenia sytuacji, po raz ostatni rozstawiając przedtem figury na szachownicy.
Nie minęło wiele czasu, a te same tytuły zaroiły się od wzmianek o okropnościach wstrętnego reżimu, o których przedtem jakoś nie wiedzieliśmy. Regionalny tygrys, już zdegradowany do roli starszego pana, który nie wie, jak skończyć, teraz stał się krwawym, skorumpowanym dyktatorem, który powinien spieprzać, gdzie pieprz rośnie, bo jak tak można?
Tak, ten sam człowiek, kilka miesięcy temu zwany przez tych samych fachowców wielkim przywódcą, bez którego w regionie obejść się nie można, teraz został ich piórami mianowany żałosnym lokalnym satrapą, którego dosięgnął słuszny gniew ludu, ludu w którego rękach należy zostawić, z całym szacunkiem dla lokalnych uwarunkowań, losy jego kraju.
Nam zaś pozostaje wcale niewesoła refleksja, że większość zachodnich mediów może wie nieco więcej o głębokich przemianach, zachodzących w Egipcie i całym świecie arabskim, a także o roli byłego już prezydenta Hosniego Mubaraka, niż przeciętny turysta - dla którego bliskowschodnia rzeczywistość sprowadza się do sielankowych widoczków kurortów, starannie od skrzeczącej rzeczywistości odgrodzonych. Być może, ale wciąż za mało. Zbyt powolne też są media w wyciąganiu poprawnych wniosków.
Prawie dwieście lat później, co uważniejsi (a mam oczywiście na myśli tych, którzy śledzili tematykę zanim jeszcze stała się newsem numer jeden w „Faktach”) mogli zaobserwować podobne wygibasy w zachodnich mediach.
Jeszcze parę miesięcy temu wiodące tytuły pisały z pełną współczucia trwogą o postępującej ciężkiej chorobie wielkiego arabskiego przywódcy, od lat gwarantującego swemu krajowi postęp i stabilizację. Oj, można było się naczytać słów uznania pod adresem tego regionalnego lidera. Oj, mógł wstrząsnąć czytelnikiem dreszcz, gdy rozważano, jak to paskudnie sprawy się potoczą, gdy męża opatrznościowego zabraknie.
Wraz z diametralną zmianą sytuacji w tym odległym kraju, która oczywiście nasze autorytety zgodnie zaskoczyła, na tych samych łamach zaczęły się ostrożne przebąkiwania, iż mąż opatrznościowy może urzęduję już trochę za długo, że może jednak popełnił parę błędów, że może system nie był taki idealny. Że może powinien raz jeszcze wykazać swe znane cechy męża stanu i dobrowolnie ustąpić, aby uniknąć pogorszenia sytuacji, po raz ostatni rozstawiając przedtem figury na szachownicy.
Nie minęło wiele czasu, a te same tytuły zaroiły się od wzmianek o okropnościach wstrętnego reżimu, o których przedtem jakoś nie wiedzieliśmy. Regionalny tygrys, już zdegradowany do roli starszego pana, który nie wie, jak skończyć, teraz stał się krwawym, skorumpowanym dyktatorem, który powinien spieprzać, gdzie pieprz rośnie, bo jak tak można?
Tak, ten sam człowiek, kilka miesięcy temu zwany przez tych samych fachowców wielkim przywódcą, bez którego w regionie obejść się nie można, teraz został ich piórami mianowany żałosnym lokalnym satrapą, którego dosięgnął słuszny gniew ludu, ludu w którego rękach należy zostawić, z całym szacunkiem dla lokalnych uwarunkowań, losy jego kraju.
Nam zaś pozostaje wcale niewesoła refleksja, że większość zachodnich mediów może wie nieco więcej o głębokich przemianach, zachodzących w Egipcie i całym świecie arabskim, a także o roli byłego już prezydenta Hosniego Mubaraka, niż przeciętny turysta - dla którego bliskowschodnia rzeczywistość sprowadza się do sielankowych widoczków kurortów, starannie od skrzeczącej rzeczywistości odgrodzonych. Być może, ale wciąż za mało. Zbyt powolne też są media w wyciąganiu poprawnych wniosków.