2011-03-25 00:00:17
Od razu chciałbym zaznaczyć, iż nie jestem przeciwny idei ograniczonej interwencji zbrojnej w Libii pod auspicjami Organizacji Narodów Zjednoczonych. Koniec końców działania rozjemcze, prowadzone z całym uznaniem dla prawa międzynarodowego, są jednym z głównych celów ONZ.
Tym natomiast, co budzi mój sprzeciw, jest sposób, w jaki od samego początku do tej operacji się zabrano, oraz, co najważniejsze, możliwe konsekwencje, tak krótko jak i długoterminowe.
Idealnym wyjściem z sytuacji byłoby wymuszenie przerwania ognia pomiędzy siłami reżimu a opozycją i tym samym powstrzymanie rozlewu krwi. Wszak ustanowienie strefy zakazu lotów miało, przynajmniej w założeniu, służyć ochronie ludności cywilnej. Aż strach pomyśleć, jakież to dantejskie sceny byśmy oglądali, gdyby Kadafi wkroczył do Bengazi.
Niestety, już na samym starcie operacja zmieniła charakter. Z czyjej winy, będziemy mogli z całą pewnością osądzić po czasie. Nie zmienia to jednak faktu, iż sprawy przybrały bardzo, ale to bardzo, niepokojący obrót.
Jasnym jest, że zamiast wymuszenia przerwania walk i chronienia ludności cywilnej przed dostaniem się w dwa ognie, „Świt Odysei” stał się operacją czysto wojenną. Zmagania, zamiast ustawać, tylko ulegają dalszej eskalacji, a wszyscy doskonale wiemy z licznych przykładów historycznych, że na pewnym etapie eskalacja wymyka się jej twórcom z rąk.
Trzeba pamiętać, iż pomimo bardzo spontanicznego początku powstania, obecny konflikt coraz bardziej przebiega wzdłuż linii podziałów plemienno-terytorialnych: bardzo ważny czynnik, którego zachodni decydenci zdają się kompletnie nie dostrzegać. Tymczasem Libia należy do tych krajów arabskich, w których więzi plemienne pozostają najsilniejsze. Wiele w tym winy samego Kadafiego, który podsycał te podziały dla własnych celów przez ostatnie czterdzieści lat, zrywając z polityką obalonego króla Idrisa, zmierzającą do budowy jednego społeczeństwa. Obecnie rebelia jest coraz bardziej związana z plemionami wschodnimi, podczas gdy Kadafi wciąż ma swoich zwolenników na zachodzie. Dla wielu Libijczyków, po obu stronach, problemem istotniejszym, niż sam Kadafi czy jego konkurenci do władzy: to stare podziały. I ten sam problem pozostanie, gdy albo pułkownik, albo przywódcy opozycji zejdą, w mniej lub bardziej dramatyczny sposób, ze sceny.
Libia jest ponadto jednym z najjaskrawszych przykładów tworzenia sztucznych granic w Afryce przez dawnych kolonizatorów. Podziały ogniskują się na granicach dawnych emiratów, z których scalono współczesne państwo. Opozycja panuje w Cyrenajce, historycznym bastionie obalonej dynastii As-Sannusi, podczas gdy Kadafii trzyma się mocno w Trypolitanii.
Najrozsądniejszą rzeczą, jaką powinna była zrobić koalicja to bardzo ograniczone działania zbrojne, stopujące walki i umożliwiające samym Libijczykom załatwienie spraw w ich własnym kraju. Spraw, których nikt nie rozumie lepiej niż oni sami i które bezpośrednio ich dotyczą.
Nie widzę za bardzo, co dobrego może wyniknąć z eskalacji i deklarowania się po jednej ze stron w wojnie domowej, co może tylko spotęgować mocno zakorzenione w libijskiej pustyni problemy.
Mocarstwowa wojenka dokonana pod pretekstem rzekomej obrony ich praw jest ostatnią rzeczą, jakiej Libijczycy potrzebują.
Tym natomiast, co budzi mój sprzeciw, jest sposób, w jaki od samego początku do tej operacji się zabrano, oraz, co najważniejsze, możliwe konsekwencje, tak krótko jak i długoterminowe.
Idealnym wyjściem z sytuacji byłoby wymuszenie przerwania ognia pomiędzy siłami reżimu a opozycją i tym samym powstrzymanie rozlewu krwi. Wszak ustanowienie strefy zakazu lotów miało, przynajmniej w założeniu, służyć ochronie ludności cywilnej. Aż strach pomyśleć, jakież to dantejskie sceny byśmy oglądali, gdyby Kadafi wkroczył do Bengazi.
Niestety, już na samym starcie operacja zmieniła charakter. Z czyjej winy, będziemy mogli z całą pewnością osądzić po czasie. Nie zmienia to jednak faktu, iż sprawy przybrały bardzo, ale to bardzo, niepokojący obrót.
Jasnym jest, że zamiast wymuszenia przerwania walk i chronienia ludności cywilnej przed dostaniem się w dwa ognie, „Świt Odysei” stał się operacją czysto wojenną. Zmagania, zamiast ustawać, tylko ulegają dalszej eskalacji, a wszyscy doskonale wiemy z licznych przykładów historycznych, że na pewnym etapie eskalacja wymyka się jej twórcom z rąk.
Trzeba pamiętać, iż pomimo bardzo spontanicznego początku powstania, obecny konflikt coraz bardziej przebiega wzdłuż linii podziałów plemienno-terytorialnych: bardzo ważny czynnik, którego zachodni decydenci zdają się kompletnie nie dostrzegać. Tymczasem Libia należy do tych krajów arabskich, w których więzi plemienne pozostają najsilniejsze. Wiele w tym winy samego Kadafiego, który podsycał te podziały dla własnych celów przez ostatnie czterdzieści lat, zrywając z polityką obalonego króla Idrisa, zmierzającą do budowy jednego społeczeństwa. Obecnie rebelia jest coraz bardziej związana z plemionami wschodnimi, podczas gdy Kadafi wciąż ma swoich zwolenników na zachodzie. Dla wielu Libijczyków, po obu stronach, problemem istotniejszym, niż sam Kadafi czy jego konkurenci do władzy: to stare podziały. I ten sam problem pozostanie, gdy albo pułkownik, albo przywódcy opozycji zejdą, w mniej lub bardziej dramatyczny sposób, ze sceny.
Libia jest ponadto jednym z najjaskrawszych przykładów tworzenia sztucznych granic w Afryce przez dawnych kolonizatorów. Podziały ogniskują się na granicach dawnych emiratów, z których scalono współczesne państwo. Opozycja panuje w Cyrenajce, historycznym bastionie obalonej dynastii As-Sannusi, podczas gdy Kadafii trzyma się mocno w Trypolitanii.
Najrozsądniejszą rzeczą, jaką powinna była zrobić koalicja to bardzo ograniczone działania zbrojne, stopujące walki i umożliwiające samym Libijczykom załatwienie spraw w ich własnym kraju. Spraw, których nikt nie rozumie lepiej niż oni sami i które bezpośrednio ich dotyczą.
Nie widzę za bardzo, co dobrego może wyniknąć z eskalacji i deklarowania się po jednej ze stron w wojnie domowej, co może tylko spotęgować mocno zakorzenione w libijskiej pustyni problemy.
Mocarstwowa wojenka dokonana pod pretekstem rzekomej obrony ich praw jest ostatnią rzeczą, jakiej Libijczycy potrzebują.