2009-02-17 14:17:15
Zimowego poranka Andrzej Wajda obudził się z ręką w nocniku. Intelektualny owoc tego przykrego wrażenia ukazał się w „Trybunie Kapitału”. Andrzej Wajda na łamach zaprzyjaźnionego organu wylewa swoje żale, że oto „panie sprzedawczynie z TVP”, głównego producenta filmu „Katyń”, blokują projekcje i dystrybucję jego dzieła (które tyle mogłoby zrobić na świecie dla zrozumienia naszej narodowej tragedii!) za granicą. Na dodatek żaden polski dziennikarz nie przejawił tym jak dotąd zainteresowania.
Rzeka słów, a mimo to Andrzej Wajda wciąż nie wie, co to za ciecz w nocniku i skąd ona się tam wzięła. Nie widzi też, jak bardzo poniewczasie są te jego żale.
Nie tylko TVP - cała polska kinematografia urządzona jest od dwudziestu lat jak dwór Hajle Selassie (powołanie Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej nic tu nie zmieniło, chyba że na gorsze - Agnieszka Odorowicz przyprawiła to jeszcze odrobiną Bizancjum i mnóstwem własnego narcyzmu). Jak długo jednak Wajda był tych stosunków beneficjentem (bez trudu dębił kasę nawet na tak żenujące przedsięwzięcia, jak „Zemsta”, a jego konkurentom zawsze w jakiś tajemniczy sposób powijały się nogi), tak długo nie tylko nie widział powodu, by samemu coś na ten temat przebąknąć, ale jego osobiste wpływy w kluczowych mediach (w tym w „Trybunie Kapitału”) były (i są do dzisiaj) jednym z głównych czynników blokujących próby podejmowania tego tematu w poważny sposób i sprawiających, że dyskusje te zawsze umierają na przedbiegach albo schodzą na manowce. Dziennikarze nauczyli się przez te dwadzieścia lat, że nie należy przejawiać zainteresowania. Ale oto przyszła kryska na Matyska. Okazało się, że stosunki te mogą któregoś dnia uderzyć nawet w interesy samego Andrzeja Wajdy. I dopiero wtedy stało się to oburzające. Same stosunki, jak i fakt, że żurnaliści nie przejawiają zainteresowania.
Mniejsza już o to, że „sprzedawczynie z TVP” wyświadczają Wajdzie mimowolną przysługę. Dzięki nim przynajmniej za granicą nie dowiedzą się, jak nisko upaść może wielki niegdyś artysta, sprzedając swój talent oczekiwaniom prawicowej władzy i klecąc takie propagandowe kicze.
Nie tak znowu dawno temu, 15 grudnia 2007, odbył się w Pałacu Kultury w Warszawie Walny Zjazd Stowarzyszenia Filmowców Polskich, o którym większa część członków Stowarzyszenia, a już zupełnie miażdżąca ich część poniżej sześćdziesiątego roku życia, dowiedziała się dopiero po fakcie - m. in. z mojego reportażu z tego wydarzenia, bo wlazłem tam tylnymi drzwiami. Ta kuriozalna impreza miała na celu przepchnięcie zmian w statucie, które de facto przekształciły SFP w korporację zarządzaną przez kilka najbardziej wpływowych w branży osób. Był to kolejny krok w projekcie przejęcia przez te osoby całego państwowego majątku polskiej kinematografii, który wkrótce ma zostać sprywatyzowany na mocy ustawy o kinematografii (uchwalonej przez SLD). Cała ta impreza to był ten sam dwór Hajle Selassie, na który teraz Wajda narzeka, bo nie może sprzedać „Katynia” za granicę. Ale tam Wajda był ze status quo zadowolony, puszył się i uśmiechał, wygłosił nawet krótką mowę.
Mowę rozpoczął od wspomnień młodości chmurnej i durnej, kiedy to wraz z innymi filmowcami wierzył, że najlepszą formą własności jest własność społeczna. Wiara ta kazała im organizować się w spółdzielnie. Wajda śmiał się wspominając młodzieńczą naiwność tamtych czasów. Przecież dzisiaj wszyscy już wiemy, że najbardziej racjonalną, najbardziej wydajną i najbardziej moralną jest własność prywatna.
Wajda nie zauważył, że to właśnie święte burżuazyjne prawo własności prywatnej sprawia, że właściciel owocu (jak zgniły by on nie był) jego pracy, TVP, ma prawo decydować, gdzie jego film pokażą, a gdzie nie i - w oparciu o przesłankę prywatnej własności środków produkcji - może nie życzyć sobie, by cokolwiek z będącym jego własnością produktem robiono bez jego wiedzy. Może nawet nie sprzedać swojej własności, jeżeli mu się proponowana cena nie podoba (a tak było np. z ofertą dystrybucji „Katynia” w Wielkiej Brytanii).
Wajda nigdy nie poczuł się w obowiązku zaangażować się przeciwko ekspansji prawa własności w domenie kultury, która dla ogromnej części społeczeństw, w tym polskiego jako jednego z bardziej tu poszkodowanych (bo w większości nie dysponującego dyskrecjonalną nadwyżką dochodu, którą można by przeznaczać na dobra kultury), oznacza po prostu grodzenie dostępu do dóbr kultury i służy petryfikacji społecznych nierówności. Ale Równość została przecież wypędzona z zestawu obowiązujących w tym kraju wartości - przez elity postkomunistyczne, do których Wajda dokonał bezkrytycznego i bezwarunkowego akcesu, stając się ich niestrudzonym intelektualistą organicznym.
Wajda nie dostrzega, że to, co tak nagle i niespodziewanie w niego uderzyło, od lat odczuwają wszyscy mniej wpływowi pracownicy sektorów kultury w Polsce - kiedy muszą przestać wystawiać „Kubusia Puchatka” w Warszawie, bo okazuje się nagle, że właścicielem misia i wszystkich jego przyjaciół jest amerykańska korporacja; kiedy muszą się godzić na śmieciowe stawki, jakie korporacje medialne płacą w Polsce w postaci jednorazowych honorariów, a następnie owocem ich pracy obracają w nieskończoność, mnożą pola jego eksploatacji i przez dziesięciolecia zarabiają krocie na czymś, za co twórcom zapłaciły po kilkaset złotych; itd. Wajda należy jednak do beneficjentów, którzy dzięki śmieciowym stawkom większości mogli przez ostatnie dwadzieścia lat zarabiać krocie, dlatego nigdy wcześniej nie wyraził oburzenia.
Wajda nie dostrzega wreszcie, że właśnie odczuł to, co przez ostatnie dwadzieścia lat odczuwała miażdżąca większość Polaków - oderwanych od jakiegokolwiek udziału w owocach ich własnej pracy, kiedy zyski od kapitału rosły w Polsce z prędkością dźwięku, jak nie światła, a płace ludzi, których trud tę wartość wytwarzał, nie nadążały nawet z pokryciem wzrostu kosztów utrzymania. Rodzice co trzeciego dziecka w Polsce nie byli w stanie go odpowiednio nakarmić, bo święte prawo własności uznaje, że akumulacja kapitału ma pierwszeństwo przed głodem ich dziecka. W tym czasie Wajdę stać było jedynie na króliki w słoikach Panny Nikt i odcharczenie paru plwocin w kierunku prostaka Bigdy w parlamencie. Teraz oczekuje, żebyśmy wszyscy z rozpaczy rwali włosy z głowy, bo on na „Katyniu” zarobi o kilkadziesiąt tysięcy mniej, niż by mu się marzyło.
Wajda nie dostrzega też, że kategorie do opisu i wnikliwej analizy zjawisk, których wreszcie sam doświadczył, otwierające zarazem drogę do zmiany status quo i do wyzwolenia, przedstawił w XIX wieku pewien brodaty filozof, wyklęty w Polsce właśnie przez jego formację społeczną - wyklęty po to, by uniemożliwić wyzwolenie, bo kto wtedy będzie harował, żeby elity mogły sobie akumulować kapitał w oparciu o jedyną racjonalną formę własności. Alienacja, utowarowienie, reifikacja, wyzysk, fetyszyzm towarowy, ideologia… to są pojęcia opisujące to, co jak się okazało dotknęło w końcu nawet Wajdę. To, co wyparte, powróciło.
Wajda chwyta się każdej brzytwy, byle tylko uniknąć smutnej konieczności otwarcia oczu. Na koniec rzuca więc parę bluzgów pod adresem LPR i Samoobrony, których figuranci rządzą teraz w TVP i to wszystko jest ich wina. Wajda zapomniał, że to właśnie populiści i skrajna prawica u władzy napchali mu wcześniej kieszenie, wysyłając szkoły i wojsko na przymusowe seanse tego samego „Katynia”. Gdyby nie to, zarobiłby znacznie mniej, nawet gdyby teraz TVP gdzieś taki gniot jak „Katyń” zdołała sprzedać, co nie jest wcale takie pewne - film jest nie tylko artystycznie i intelektualnie zły, ale też hermetyczny: wałkuje martyrologiczne mity polskich elit niezrozumiałe dla widza za granicą. Dystrybutor brytyjski był zainteresowany ze względu na rozmiary tutejszej Polonii. W Stanach Zjednoczonych wymuszona szantażem moralnym („ojciec Wajdy tam zginął!”) nominacja do Oscara nie wywołała żadnego zainteresowania tamtejszych dystrybutorów. Wajda od dawna jest przez światowy rynek filmowy spisany na straty - Oscar za całokształt parę lat temu był swego rodzaju „amen” dla tego twórcy. „Pan Tadeusz”, nie wpuszczony w Cannes nawet do sekcji pozakonkursowych festiwalu (jako rażąco teatralny), nigdzie nie interesował dystrybutorów kinowych. „Tataraku” jeszcze nie widziałem, może on coś zmieni, choć ja już w Wajdę chyba nie uwierzę.
Suma sumarum, gdyby nie koalicja PiS-LPR-Samoobrona, „Katyń” zobaczyłoby znacznie mniej ludzi, nawet gdyby go sprzedano do dwóch czy trzech krajów więcej, gdzie miałby w kinach pewnie po tysiąc widzów. Gdyby nie ta koalicja, w Polsce szło by się na niego tylko z własnej nieprzymuszonej woli. Czyli większość z tych, którzy poszli, by nie poszła. A kto wie, czy w ogóle by powstał, bo absurdalnie wysokie wsparcie Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej (w sumie ponad 7 mln zł) zostało przyznane w atmosferze budzącej co najmniej wątpliwości i jest bardziej niż pewne, że dokonało się na polityczne zamówienie i dlatego, że producent filmu Michał Kwieciński zasiadał wtedy w Radzie Instytutu (a więc znowu ten dwór Hajle Selassje). Polski Instytut Sztuki Filmowej nigdy, nawet po powołaniu się na ustawę o dostępie do informacji publicznej, nie udzielił nikomu pełni informacji o procesie decyzyjnym odnośnie tego filmu i nie ustosunkował się nigdy do zarzutów prasowych w tej i podobnych sprawach, z wyjątkiem sprostowania do artykułu w „Newsweeku”, które składało się w połowie z twierdzeń przez język potoczny nazywanych kłamstwami.
Kiedy lud cierpiał i wysyłał swoje głodne dzieci za chlebem za morze, Wajda niestrudzenie robił swoje w dziele fałszowania jego świadomości, od „Pierścionka z orłem w koronie” przez „Pana Tadeusza” aż po „Katyń” uczestnicząc w dziele budowy ideologicznych mistyfikacji mających na celu ukrycie banicji, na jaką w tym kraju skazano Równość i przesłanianie przemocy ekonomicznej fantazmatami nacjonalizmu. Polska burżuazja postkomunistyczna, której Wajda jest częścią, sądziła, że pod nieobecność Równości będzie można bezkarnie cieszyć się innymi wartościami Oświecenia, że nie uciekną one za swoją wypędzoną siostrą, a próżni po nich nie wypełnią ich brunatne przeciwieństwa. Ale oto demony przez dwadzieścia lat w ten sposób hodowane zapukały wreszcie (czas najwyższy!) do drzwi Andrzeja Wajdy.
Polskie duchowieństwo neoliberalne przez lata sugerowało lub nawet mówiło otwarcie, że aby wstąpić do kapitalistycznej Ziemi Obiecanej, musimy wykonać gest Mojżesza i błądzić przez pustynie, aż pokolenie homo sovieticus wymrze po drodze. Dziś, gdy oprócz polskich elit mało kto wierzy jeszcze na świecie w neoliberalizm (nawet Alan Greenspan, w samym sercu Babilonu, złożył samokrytykę), możemy powiedzieć, że sprawa wygląda doskonale na odwrót: ziemia, którą obiecał neoliberalny kapitalizm, nie istnieje, odległym celem, który musimy osiągnąć jest przywrócenie Równości jako warunku spełnienia innych wartości i być może musimy wpierw wytrwać, aż wymrą neoliberalni prozelici. Na szczęście w takich przypadkach jak Wajda nieubłagane prawa biologii dają podstawy mieć nadzieję, że nie będziemy już musieli czekać tak długo jak Mojżesz.
Rzeka słów, a mimo to Andrzej Wajda wciąż nie wie, co to za ciecz w nocniku i skąd ona się tam wzięła. Nie widzi też, jak bardzo poniewczasie są te jego żale.
Nie tylko TVP - cała polska kinematografia urządzona jest od dwudziestu lat jak dwór Hajle Selassie (powołanie Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej nic tu nie zmieniło, chyba że na gorsze - Agnieszka Odorowicz przyprawiła to jeszcze odrobiną Bizancjum i mnóstwem własnego narcyzmu). Jak długo jednak Wajda był tych stosunków beneficjentem (bez trudu dębił kasę nawet na tak żenujące przedsięwzięcia, jak „Zemsta”, a jego konkurentom zawsze w jakiś tajemniczy sposób powijały się nogi), tak długo nie tylko nie widział powodu, by samemu coś na ten temat przebąknąć, ale jego osobiste wpływy w kluczowych mediach (w tym w „Trybunie Kapitału”) były (i są do dzisiaj) jednym z głównych czynników blokujących próby podejmowania tego tematu w poważny sposób i sprawiających, że dyskusje te zawsze umierają na przedbiegach albo schodzą na manowce. Dziennikarze nauczyli się przez te dwadzieścia lat, że nie należy przejawiać zainteresowania. Ale oto przyszła kryska na Matyska. Okazało się, że stosunki te mogą któregoś dnia uderzyć nawet w interesy samego Andrzeja Wajdy. I dopiero wtedy stało się to oburzające. Same stosunki, jak i fakt, że żurnaliści nie przejawiają zainteresowania.
Mniejsza już o to, że „sprzedawczynie z TVP” wyświadczają Wajdzie mimowolną przysługę. Dzięki nim przynajmniej za granicą nie dowiedzą się, jak nisko upaść może wielki niegdyś artysta, sprzedając swój talent oczekiwaniom prawicowej władzy i klecąc takie propagandowe kicze.
Nie tak znowu dawno temu, 15 grudnia 2007, odbył się w Pałacu Kultury w Warszawie Walny Zjazd Stowarzyszenia Filmowców Polskich, o którym większa część członków Stowarzyszenia, a już zupełnie miażdżąca ich część poniżej sześćdziesiątego roku życia, dowiedziała się dopiero po fakcie - m. in. z mojego reportażu z tego wydarzenia, bo wlazłem tam tylnymi drzwiami. Ta kuriozalna impreza miała na celu przepchnięcie zmian w statucie, które de facto przekształciły SFP w korporację zarządzaną przez kilka najbardziej wpływowych w branży osób. Był to kolejny krok w projekcie przejęcia przez te osoby całego państwowego majątku polskiej kinematografii, który wkrótce ma zostać sprywatyzowany na mocy ustawy o kinematografii (uchwalonej przez SLD). Cała ta impreza to był ten sam dwór Hajle Selassie, na który teraz Wajda narzeka, bo nie może sprzedać „Katynia” za granicę. Ale tam Wajda był ze status quo zadowolony, puszył się i uśmiechał, wygłosił nawet krótką mowę.
Mowę rozpoczął od wspomnień młodości chmurnej i durnej, kiedy to wraz z innymi filmowcami wierzył, że najlepszą formą własności jest własność społeczna. Wiara ta kazała im organizować się w spółdzielnie. Wajda śmiał się wspominając młodzieńczą naiwność tamtych czasów. Przecież dzisiaj wszyscy już wiemy, że najbardziej racjonalną, najbardziej wydajną i najbardziej moralną jest własność prywatna.
Wajda nie zauważył, że to właśnie święte burżuazyjne prawo własności prywatnej sprawia, że właściciel owocu (jak zgniły by on nie był) jego pracy, TVP, ma prawo decydować, gdzie jego film pokażą, a gdzie nie i - w oparciu o przesłankę prywatnej własności środków produkcji - może nie życzyć sobie, by cokolwiek z będącym jego własnością produktem robiono bez jego wiedzy. Może nawet nie sprzedać swojej własności, jeżeli mu się proponowana cena nie podoba (a tak było np. z ofertą dystrybucji „Katynia” w Wielkiej Brytanii).
Wajda nigdy nie poczuł się w obowiązku zaangażować się przeciwko ekspansji prawa własności w domenie kultury, która dla ogromnej części społeczeństw, w tym polskiego jako jednego z bardziej tu poszkodowanych (bo w większości nie dysponującego dyskrecjonalną nadwyżką dochodu, którą można by przeznaczać na dobra kultury), oznacza po prostu grodzenie dostępu do dóbr kultury i służy petryfikacji społecznych nierówności. Ale Równość została przecież wypędzona z zestawu obowiązujących w tym kraju wartości - przez elity postkomunistyczne, do których Wajda dokonał bezkrytycznego i bezwarunkowego akcesu, stając się ich niestrudzonym intelektualistą organicznym.
Wajda nie dostrzega, że to, co tak nagle i niespodziewanie w niego uderzyło, od lat odczuwają wszyscy mniej wpływowi pracownicy sektorów kultury w Polsce - kiedy muszą przestać wystawiać „Kubusia Puchatka” w Warszawie, bo okazuje się nagle, że właścicielem misia i wszystkich jego przyjaciół jest amerykańska korporacja; kiedy muszą się godzić na śmieciowe stawki, jakie korporacje medialne płacą w Polsce w postaci jednorazowych honorariów, a następnie owocem ich pracy obracają w nieskończoność, mnożą pola jego eksploatacji i przez dziesięciolecia zarabiają krocie na czymś, za co twórcom zapłaciły po kilkaset złotych; itd. Wajda należy jednak do beneficjentów, którzy dzięki śmieciowym stawkom większości mogli przez ostatnie dwadzieścia lat zarabiać krocie, dlatego nigdy wcześniej nie wyraził oburzenia.
Wajda nie dostrzega wreszcie, że właśnie odczuł to, co przez ostatnie dwadzieścia lat odczuwała miażdżąca większość Polaków - oderwanych od jakiegokolwiek udziału w owocach ich własnej pracy, kiedy zyski od kapitału rosły w Polsce z prędkością dźwięku, jak nie światła, a płace ludzi, których trud tę wartość wytwarzał, nie nadążały nawet z pokryciem wzrostu kosztów utrzymania. Rodzice co trzeciego dziecka w Polsce nie byli w stanie go odpowiednio nakarmić, bo święte prawo własności uznaje, że akumulacja kapitału ma pierwszeństwo przed głodem ich dziecka. W tym czasie Wajdę stać było jedynie na króliki w słoikach Panny Nikt i odcharczenie paru plwocin w kierunku prostaka Bigdy w parlamencie. Teraz oczekuje, żebyśmy wszyscy z rozpaczy rwali włosy z głowy, bo on na „Katyniu” zarobi o kilkadziesiąt tysięcy mniej, niż by mu się marzyło.
Wajda nie dostrzega też, że kategorie do opisu i wnikliwej analizy zjawisk, których wreszcie sam doświadczył, otwierające zarazem drogę do zmiany status quo i do wyzwolenia, przedstawił w XIX wieku pewien brodaty filozof, wyklęty w Polsce właśnie przez jego formację społeczną - wyklęty po to, by uniemożliwić wyzwolenie, bo kto wtedy będzie harował, żeby elity mogły sobie akumulować kapitał w oparciu o jedyną racjonalną formę własności. Alienacja, utowarowienie, reifikacja, wyzysk, fetyszyzm towarowy, ideologia… to są pojęcia opisujące to, co jak się okazało dotknęło w końcu nawet Wajdę. To, co wyparte, powróciło.
Wajda chwyta się każdej brzytwy, byle tylko uniknąć smutnej konieczności otwarcia oczu. Na koniec rzuca więc parę bluzgów pod adresem LPR i Samoobrony, których figuranci rządzą teraz w TVP i to wszystko jest ich wina. Wajda zapomniał, że to właśnie populiści i skrajna prawica u władzy napchali mu wcześniej kieszenie, wysyłając szkoły i wojsko na przymusowe seanse tego samego „Katynia”. Gdyby nie to, zarobiłby znacznie mniej, nawet gdyby teraz TVP gdzieś taki gniot jak „Katyń” zdołała sprzedać, co nie jest wcale takie pewne - film jest nie tylko artystycznie i intelektualnie zły, ale też hermetyczny: wałkuje martyrologiczne mity polskich elit niezrozumiałe dla widza za granicą. Dystrybutor brytyjski był zainteresowany ze względu na rozmiary tutejszej Polonii. W Stanach Zjednoczonych wymuszona szantażem moralnym („ojciec Wajdy tam zginął!”) nominacja do Oscara nie wywołała żadnego zainteresowania tamtejszych dystrybutorów. Wajda od dawna jest przez światowy rynek filmowy spisany na straty - Oscar za całokształt parę lat temu był swego rodzaju „amen” dla tego twórcy. „Pan Tadeusz”, nie wpuszczony w Cannes nawet do sekcji pozakonkursowych festiwalu (jako rażąco teatralny), nigdzie nie interesował dystrybutorów kinowych. „Tataraku” jeszcze nie widziałem, może on coś zmieni, choć ja już w Wajdę chyba nie uwierzę.
Suma sumarum, gdyby nie koalicja PiS-LPR-Samoobrona, „Katyń” zobaczyłoby znacznie mniej ludzi, nawet gdyby go sprzedano do dwóch czy trzech krajów więcej, gdzie miałby w kinach pewnie po tysiąc widzów. Gdyby nie ta koalicja, w Polsce szło by się na niego tylko z własnej nieprzymuszonej woli. Czyli większość z tych, którzy poszli, by nie poszła. A kto wie, czy w ogóle by powstał, bo absurdalnie wysokie wsparcie Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej (w sumie ponad 7 mln zł) zostało przyznane w atmosferze budzącej co najmniej wątpliwości i jest bardziej niż pewne, że dokonało się na polityczne zamówienie i dlatego, że producent filmu Michał Kwieciński zasiadał wtedy w Radzie Instytutu (a więc znowu ten dwór Hajle Selassje). Polski Instytut Sztuki Filmowej nigdy, nawet po powołaniu się na ustawę o dostępie do informacji publicznej, nie udzielił nikomu pełni informacji o procesie decyzyjnym odnośnie tego filmu i nie ustosunkował się nigdy do zarzutów prasowych w tej i podobnych sprawach, z wyjątkiem sprostowania do artykułu w „Newsweeku”, które składało się w połowie z twierdzeń przez język potoczny nazywanych kłamstwami.
Kiedy lud cierpiał i wysyłał swoje głodne dzieci za chlebem za morze, Wajda niestrudzenie robił swoje w dziele fałszowania jego świadomości, od „Pierścionka z orłem w koronie” przez „Pana Tadeusza” aż po „Katyń” uczestnicząc w dziele budowy ideologicznych mistyfikacji mających na celu ukrycie banicji, na jaką w tym kraju skazano Równość i przesłanianie przemocy ekonomicznej fantazmatami nacjonalizmu. Polska burżuazja postkomunistyczna, której Wajda jest częścią, sądziła, że pod nieobecność Równości będzie można bezkarnie cieszyć się innymi wartościami Oświecenia, że nie uciekną one za swoją wypędzoną siostrą, a próżni po nich nie wypełnią ich brunatne przeciwieństwa. Ale oto demony przez dwadzieścia lat w ten sposób hodowane zapukały wreszcie (czas najwyższy!) do drzwi Andrzeja Wajdy.
Polskie duchowieństwo neoliberalne przez lata sugerowało lub nawet mówiło otwarcie, że aby wstąpić do kapitalistycznej Ziemi Obiecanej, musimy wykonać gest Mojżesza i błądzić przez pustynie, aż pokolenie homo sovieticus wymrze po drodze. Dziś, gdy oprócz polskich elit mało kto wierzy jeszcze na świecie w neoliberalizm (nawet Alan Greenspan, w samym sercu Babilonu, złożył samokrytykę), możemy powiedzieć, że sprawa wygląda doskonale na odwrót: ziemia, którą obiecał neoliberalny kapitalizm, nie istnieje, odległym celem, który musimy osiągnąć jest przywrócenie Równości jako warunku spełnienia innych wartości i być może musimy wpierw wytrwać, aż wymrą neoliberalni prozelici. Na szczęście w takich przypadkach jak Wajda nieubłagane prawa biologii dają podstawy mieć nadzieję, że nie będziemy już musieli czekać tak długo jak Mojżesz.
Jarosław Pietrzak