2009-04-27 13:53:17
Amerykanie też mają swojego Andrzeja Wajdę/Krzysztofa Zanussiego - niegdyś wybitnego reżysera filmowego, który na starość robi filmy głównie z trzech powodów: 1) z przyzwyczajenia; 2) ze względu na to, że nikt w jego najbliższym otoczeniu nie ma odwagi mu powiedzieć, że dla dobra własnego imienia czas by może było przestać; a także 3) dlatego, że prawdopodobnie po prostu nic innego robić nie potrafi (choć i to, że potrafi robić filmy, przestało już jakiś czas temu być takie oczywiste). Amerykańskim odpowiednikiem naszych filmowych wieszczów jest Woody Allen.
Przez lata celebrowany nowojorski intelektualista na starość całkowicie utracił zdolność oceny własnych pomysłów; być może także zbyt sowicie wynagradzany utracił również jakikolwiek kontakt z rzeczywistością, w której żyjemy (którą przecież kiedyś potrafił celnie puentować, nawet jeżeli z uporem trzymał się bardzo wąskiego jej wycinka). Gwóźdź do swojej artystycznej trumny Woody Allen wbił w ubiegłym roku, smażąc tę nieszczęsną bzdurę pt. Vicky Cristina Barcelona. Bez bicia się przyznaję, że Woody Allen już od dawna mnie nudzi jak cholera, dlatego nawet specjalnie się na jego najnowsze „dzieło” nie wybierałem. Leci tu w Londynie w kinach już od nie wiem ilu tygodni i właściwie poszedłem na to w końcu tylko dlatego, że pewien mój znajomy nie dał się przekonać, byśmy poszli na Låt den rätte komma in (nie chciało mu się czytać napisów).
Miałem niestety rację.
Pierwsze, co się rzuca w oczy siłą stroboskopu, to infantylny (by nie rzec: imbecylny) sposób, w jaki w filmie występuje jego sceneria, czyli Hiszpania w ogóle, a Barcelona w szczególe. Jest to w nim miejsce całkowicie folderowe, pocztówkowe, wyabstrahowane z jakichkolwiek realiów społecznych. Gaudi, kościoły, galerie, skwery, restauracje. Artyści, poeci, pisarze, fotografowie. Ewentualnie konsumujący ich produkcję burżua. Nawet kelnerów we wspomnianych restauracjach właściwie nie widzimy. Jeśli bohaterki i bohaterowie wchodzą w jakiekolwiek interakcje z kimś, kto wykonuje jakąkolwiek pracę w materialnym, produkcyjnym sektorze gospodarki, to są to np. cukiernicy, ale nie tacy, którzy by w pocie czoła zasuwali w fabryce na jakąś grupę kapitałową - co to to nie! To artyści lepiący wszystko własnoręcznie i sprzedający w luksusowym butiku. Nawet lepienie słodyczy zostało tu więc stworzone na wzór i podobieństwo gospodarki symbolicznej. Owi cukiernicy bez wątpienia po prostu realizują w swojej pracy - tfu, twórczości! - swoje osobowości, dokonują ich spontanicznej ekspresji. Oczywiście tacy cukiernicy istnieją, problem w tym, że innych ludzi w tym filmie nie ma - jedynie konsumenci i twórcy gospodarki symbolicznej, której częścią staje się tu nawet przyrządzanie bądź co bądź jedzenia. My się tu na Lewica.pl tak miotamy, a tymczasem wystarczy, że pójdziemy na najnowszy film Allena, żeby się dowiedzieć, że królestwo wolności już nastało, musimy się tylko wszyscy przenieść do Barcelony.
To, ilu młodych ludzi w Hiszpanii nie ma już nawet odwagi marzyć o własnym mieszkaniu w wyobrażalnej przyszłości (bo politykę mieszkaniową pozostawiono „niewidzialnej ręce rynku”, która - jak się okazało - jest także niewidoma i od lat nie zauważała ich potrzeb), jest jedną z rzeczy, których widz Allena nigdy się nie domyśli. Kto wie, czy nie po to (w sensie ideologicznym) owo dzieło w ogóle powstało. Skoro neoliberalny kapitalizm się na naszych oczach składa jak domek z kart, potrzeba jego mistyfikowania staje się coraz pilniejsza. Widz anglosaski, na co dzień przejęty ostatnio strachem, czy bank, w którym on sam trzyma oszczędności, aby zaraz się nie złoży i nie pozostawi po sobie jedynie smużki siwego dymu, kiedy widzi taką oazę szczęśliwości, w której jedynym powodem cierpienia, jest to, że Juan Antonio i jego była żona do pełni seksualnego zaspokojenia potrzebowali jeszcze trzeciej osoby (kobiety), oazę szczęśliwości, która jednocześnie była przecież jedną z modelowych gospodarek międzynarodowych instytucji finansowych (i stąd jej dzisiejsze problemy jako jednego z krajów najbardziej dotkniętych krzysem finansowym) - ów widz anglosaski może odetchnąć z ulgą: problemy skądś się wzięły, ale przecież nie z samej natury systemu (skoro w Hiszpanii jest tak dobrze) - na pewno z wypaczeń.
Niektórzy twierdzą, że Woody Allen od pewnego już czasu robi filmy właściwie tylko po to, żeby pokazać fajne laski, nad którymi się na starość ślini. Vicky Cristina Barcelona dowodzi, że nawet taka ocena była jeszcze optymistyczna.
Rzeczywiście, mamy tu do czynienia ze starczą męską fantazją erotyczną: kilka (atrakcyjnych) kobiet lepi się (histerycznie) do jednego mężczyzny (Javier Bardem), a Penelope Cruz lata prawie naga (ale w pełnym makijażu) z pędzlem (symbol falliczny) po pracowni i „tworzy”, oczywiście w szale namiętności do tego mężczyzny. Hipererotyzm Cruz potrafi odebrać rozum nawet filmowcom otwarcie homoseksualnym - nawet Pedro Almodóvar obsadziwszy ją spadł od razu znacznie poniżej swego poziomu i dla jakiejś niewyjaśnionej fantazji polecił jej powiększyć sobie dla roli biust, jakby za mało sama z siebie była atrakcyjna. U Allena Cruz, za fasadą szmatek (wyjątkowo skąpych przez ogromną część filmu) artystki (a więc jednostki twórczej, kreatywnej) jest niezwykle reakcyjnym i tendencyjnym wizerunkiem kobiecości jako nierozerwalnego melanżu zredukowanego do seksualności ciała i histerii. Cały fałsz tej postaci bierze się stąd, że opiera się ona bez żadnych niuansów na starym i zużytym ideologicznym kodzie histeryzacji ciała kobiety.
Problem z fantazjami erotycznymi, które snuje tu na ekranie Allen, polega na tym, że niczym one nie odstają od poziomu i estetyki przeciętnego filmiku erotycznego ze stajni Playboy TV, jedynie wiecej tu gadania pomiędzy nieco krótszymi "momentami", de facto jednak o nic innego tu po prostu nie chodzi, choćby nie wiem jak allenofile się wysilali.
Allen potrzebował przed samym sobą usprawiedliwić się jakoś jako autor czegoś tak żenującego. (Drobno)mieszczańska publiczność bez ambicji intelektualnych, dla której ten film od początku był fastrygowany, która pragnęła po prostu zobaczyć bezproblemowe Playboy TV, tyle że na dużym ekranie i w pełnym metrażu, potrzebowała także jakiegoś alibi, by w ramach reguł klasowego bon tonu, można sobie było pozwolić na wyprawę do kina na coś takiego. Obydwa te zadania - pod nieobecność na ekranie samego Allena - spełnia kuriozalna narracja z offu. Jest ona zarazem komunikatem, że wciąż mamy do czynienia z dziełem autora filmowego, tego samego, który zrobił Manhattan i Annie Hall, jak też owym alibi dla mieszczańskiego widza, że oto mamy do czynienia z filmem intelektualnym, a więc takim, na którego pójście można sobie w dobrym towarzystwie pozwolić, w przeciwieństwie do porno w stanie czystym. Woody Allen głosem narratora tłumaczy nam, co myślą i czują bohaterki, wykłada nam zawiłości ich podejścia do problemów miłości, a nawet po prostu dubluje słowem to, co widzimy na ekranie - jak w owej scenie w cukierni, w której bohaterki jedzą słodycze, a narrator mówi z offu… że jadły słodycze („sweets which were handmade and delicious” - na takim poziomie literackim są te komentarze z offu! ciekaw jestem, czy w Polsce tłumacz starał się dorównać toporności oryginału, czy wolał ją ukryć pod lepszą formą literacką).
Oczywiście przyszła mi do głowy - nawet samego mnie rozbawiła - taka możliwość, że oto tak naprawdę Woody Allen urządza sobie happening - robi sobie jaja. „Zrobię coś żenująco złego, dwugodzinne Playboy TV, tyle że przegadane, kompletnie o niczym, żeby sprawdzić, czy ludzie myślą w ogóle, oglądając moje filmy, czy się zorientują, jaki pic uskuteczniam, czy też jak bezmyślne stado baranów będą z przyzwyczajenia i ze strachu, że może czegoś nie zrozumieli, wychwalać moją świetną formę i inteligentne poczucie humoru, bo przyprawię to garścia taniej kuchennej psychologii i coś im tam wrzucę, żeby sobie mogli to nazwać hołdem dla Opowieści czterech pór roku Erica Rohmera” (mężczyzna romansujący na raz z trzema kobietami, studia nad kulturą katalońską jako odpowiednik studiów nad kulturą bretońską u Rohmera, itd.).
Niestety, nie wierzę, że to prawda. Możemy tu bowiem odnotować wyraźne sygnały intelektualnego regresu do poziomu piętnastolatka: piętnastolatka z dobrego domu, który nigdy nie miał problemów materialnych i też nie zauważył, że żyją gdzieś ludzie, którzy mają inne problemy niż to, czy wziąć ślub w Barcelonie, czy może na przykład w Paryżu albo w Rzymie. Piętnastolatka, który ma jednak kompleksy z powodu fizycznych niedostatków własnego ciała w okresie, kiedy ciałem tym targać zaczęły chucie, z którymi sobie nie może dać rady i co do których żywi obawę, że nigdy nie zaznają spełnienia, ze względu na odczuwane wyraźne odbieganie od standardów seksualnej atrakcyjności. Snuje wobec tego fantazję o sobie samym jako o wzorcowym samcu alfa (w ramach właściwego mu klasowego fantazmatu męskości - nie ma tu więc np. mowy o fizycznej rywalizacji z innymi mężczyznami np. w walce czy sporcie, bo to - jako zbyt plebejskie - się w tych ramach nie mieści). Jest więc oczywiście ów samiec alfa typowym bobo (bourgeois bohème); buja się fajnymi samochodami, ba! - nawet lata do domu samolotem; jest oczywiście Hiszpanem, bo to takie strasznie samcze być Hiszpanem (w końcu kultura macho, no i jeszcze ten akcent); jest cholernie seksowny, przystojny, odpowiednio niedogolony i bezceremonialnie proponuje obcym kobietom seks. A kobiety się do niego lepią, i to nie byle jakie, poczynając od Penelope Cruz i Scarlett Johansson, czyli takie z pierwszej ligi rankingów atrakcyjności seksualnej. Więcej, lepią się do niego tak, że się nim dzielą, a nawet, żeby podtrzymywać gorącą atmosferę (trzeba podgrzewać jego chuć, by jej dla nich nie zabrakło), miewają między sobą kontakty seksualne. Ich pożądanie co chwilę osiąga taki stan skupienia, że wybucha atakami histerii. Do kompletu fantazji zakompleksionego piętnastolatka z dobrego domu brakuje jeszcze tylko, żeby w którymś momencie jasno było powiedziane, że penis Juana Antonio ma we wzwodzie - co sobie zakompleksiony piętnastolatek będzie żałował! - powiedzmy 35 cm.
Vicky Cristina Barcelona jest dla mnie znakiem kompletnego intelektualnego bankructwa Woody’ego Allena. Dokonało się ono w inną stronę, niż takie samo bankructwo niegdysiejszych polskich mistrzów, jest jednakowoż krachem na podobną skalę.
Przez lata celebrowany nowojorski intelektualista na starość całkowicie utracił zdolność oceny własnych pomysłów; być może także zbyt sowicie wynagradzany utracił również jakikolwiek kontakt z rzeczywistością, w której żyjemy (którą przecież kiedyś potrafił celnie puentować, nawet jeżeli z uporem trzymał się bardzo wąskiego jej wycinka). Gwóźdź do swojej artystycznej trumny Woody Allen wbił w ubiegłym roku, smażąc tę nieszczęsną bzdurę pt. Vicky Cristina Barcelona. Bez bicia się przyznaję, że Woody Allen już od dawna mnie nudzi jak cholera, dlatego nawet specjalnie się na jego najnowsze „dzieło” nie wybierałem. Leci tu w Londynie w kinach już od nie wiem ilu tygodni i właściwie poszedłem na to w końcu tylko dlatego, że pewien mój znajomy nie dał się przekonać, byśmy poszli na Låt den rätte komma in (nie chciało mu się czytać napisów).
Miałem niestety rację.
Pierwsze, co się rzuca w oczy siłą stroboskopu, to infantylny (by nie rzec: imbecylny) sposób, w jaki w filmie występuje jego sceneria, czyli Hiszpania w ogóle, a Barcelona w szczególe. Jest to w nim miejsce całkowicie folderowe, pocztówkowe, wyabstrahowane z jakichkolwiek realiów społecznych. Gaudi, kościoły, galerie, skwery, restauracje. Artyści, poeci, pisarze, fotografowie. Ewentualnie konsumujący ich produkcję burżua. Nawet kelnerów we wspomnianych restauracjach właściwie nie widzimy. Jeśli bohaterki i bohaterowie wchodzą w jakiekolwiek interakcje z kimś, kto wykonuje jakąkolwiek pracę w materialnym, produkcyjnym sektorze gospodarki, to są to np. cukiernicy, ale nie tacy, którzy by w pocie czoła zasuwali w fabryce na jakąś grupę kapitałową - co to to nie! To artyści lepiący wszystko własnoręcznie i sprzedający w luksusowym butiku. Nawet lepienie słodyczy zostało tu więc stworzone na wzór i podobieństwo gospodarki symbolicznej. Owi cukiernicy bez wątpienia po prostu realizują w swojej pracy - tfu, twórczości! - swoje osobowości, dokonują ich spontanicznej ekspresji. Oczywiście tacy cukiernicy istnieją, problem w tym, że innych ludzi w tym filmie nie ma - jedynie konsumenci i twórcy gospodarki symbolicznej, której częścią staje się tu nawet przyrządzanie bądź co bądź jedzenia. My się tu na Lewica.pl tak miotamy, a tymczasem wystarczy, że pójdziemy na najnowszy film Allena, żeby się dowiedzieć, że królestwo wolności już nastało, musimy się tylko wszyscy przenieść do Barcelony.
To, ilu młodych ludzi w Hiszpanii nie ma już nawet odwagi marzyć o własnym mieszkaniu w wyobrażalnej przyszłości (bo politykę mieszkaniową pozostawiono „niewidzialnej ręce rynku”, która - jak się okazało - jest także niewidoma i od lat nie zauważała ich potrzeb), jest jedną z rzeczy, których widz Allena nigdy się nie domyśli. Kto wie, czy nie po to (w sensie ideologicznym) owo dzieło w ogóle powstało. Skoro neoliberalny kapitalizm się na naszych oczach składa jak domek z kart, potrzeba jego mistyfikowania staje się coraz pilniejsza. Widz anglosaski, na co dzień przejęty ostatnio strachem, czy bank, w którym on sam trzyma oszczędności, aby zaraz się nie złoży i nie pozostawi po sobie jedynie smużki siwego dymu, kiedy widzi taką oazę szczęśliwości, w której jedynym powodem cierpienia, jest to, że Juan Antonio i jego była żona do pełni seksualnego zaspokojenia potrzebowali jeszcze trzeciej osoby (kobiety), oazę szczęśliwości, która jednocześnie była przecież jedną z modelowych gospodarek międzynarodowych instytucji finansowych (i stąd jej dzisiejsze problemy jako jednego z krajów najbardziej dotkniętych krzysem finansowym) - ów widz anglosaski może odetchnąć z ulgą: problemy skądś się wzięły, ale przecież nie z samej natury systemu (skoro w Hiszpanii jest tak dobrze) - na pewno z wypaczeń.
Niektórzy twierdzą, że Woody Allen od pewnego już czasu robi filmy właściwie tylko po to, żeby pokazać fajne laski, nad którymi się na starość ślini. Vicky Cristina Barcelona dowodzi, że nawet taka ocena była jeszcze optymistyczna.
Rzeczywiście, mamy tu do czynienia ze starczą męską fantazją erotyczną: kilka (atrakcyjnych) kobiet lepi się (histerycznie) do jednego mężczyzny (Javier Bardem), a Penelope Cruz lata prawie naga (ale w pełnym makijażu) z pędzlem (symbol falliczny) po pracowni i „tworzy”, oczywiście w szale namiętności do tego mężczyzny. Hipererotyzm Cruz potrafi odebrać rozum nawet filmowcom otwarcie homoseksualnym - nawet Pedro Almodóvar obsadziwszy ją spadł od razu znacznie poniżej swego poziomu i dla jakiejś niewyjaśnionej fantazji polecił jej powiększyć sobie dla roli biust, jakby za mało sama z siebie była atrakcyjna. U Allena Cruz, za fasadą szmatek (wyjątkowo skąpych przez ogromną część filmu) artystki (a więc jednostki twórczej, kreatywnej) jest niezwykle reakcyjnym i tendencyjnym wizerunkiem kobiecości jako nierozerwalnego melanżu zredukowanego do seksualności ciała i histerii. Cały fałsz tej postaci bierze się stąd, że opiera się ona bez żadnych niuansów na starym i zużytym ideologicznym kodzie histeryzacji ciała kobiety.
Problem z fantazjami erotycznymi, które snuje tu na ekranie Allen, polega na tym, że niczym one nie odstają od poziomu i estetyki przeciętnego filmiku erotycznego ze stajni Playboy TV, jedynie wiecej tu gadania pomiędzy nieco krótszymi "momentami", de facto jednak o nic innego tu po prostu nie chodzi, choćby nie wiem jak allenofile się wysilali.
Allen potrzebował przed samym sobą usprawiedliwić się jakoś jako autor czegoś tak żenującego. (Drobno)mieszczańska publiczność bez ambicji intelektualnych, dla której ten film od początku był fastrygowany, która pragnęła po prostu zobaczyć bezproblemowe Playboy TV, tyle że na dużym ekranie i w pełnym metrażu, potrzebowała także jakiegoś alibi, by w ramach reguł klasowego bon tonu, można sobie było pozwolić na wyprawę do kina na coś takiego. Obydwa te zadania - pod nieobecność na ekranie samego Allena - spełnia kuriozalna narracja z offu. Jest ona zarazem komunikatem, że wciąż mamy do czynienia z dziełem autora filmowego, tego samego, który zrobił Manhattan i Annie Hall, jak też owym alibi dla mieszczańskiego widza, że oto mamy do czynienia z filmem intelektualnym, a więc takim, na którego pójście można sobie w dobrym towarzystwie pozwolić, w przeciwieństwie do porno w stanie czystym. Woody Allen głosem narratora tłumaczy nam, co myślą i czują bohaterki, wykłada nam zawiłości ich podejścia do problemów miłości, a nawet po prostu dubluje słowem to, co widzimy na ekranie - jak w owej scenie w cukierni, w której bohaterki jedzą słodycze, a narrator mówi z offu… że jadły słodycze („sweets which were handmade and delicious” - na takim poziomie literackim są te komentarze z offu! ciekaw jestem, czy w Polsce tłumacz starał się dorównać toporności oryginału, czy wolał ją ukryć pod lepszą formą literacką).
Oczywiście przyszła mi do głowy - nawet samego mnie rozbawiła - taka możliwość, że oto tak naprawdę Woody Allen urządza sobie happening - robi sobie jaja. „Zrobię coś żenująco złego, dwugodzinne Playboy TV, tyle że przegadane, kompletnie o niczym, żeby sprawdzić, czy ludzie myślą w ogóle, oglądając moje filmy, czy się zorientują, jaki pic uskuteczniam, czy też jak bezmyślne stado baranów będą z przyzwyczajenia i ze strachu, że może czegoś nie zrozumieli, wychwalać moją świetną formę i inteligentne poczucie humoru, bo przyprawię to garścia taniej kuchennej psychologii i coś im tam wrzucę, żeby sobie mogli to nazwać hołdem dla Opowieści czterech pór roku Erica Rohmera” (mężczyzna romansujący na raz z trzema kobietami, studia nad kulturą katalońską jako odpowiednik studiów nad kulturą bretońską u Rohmera, itd.).
Niestety, nie wierzę, że to prawda. Możemy tu bowiem odnotować wyraźne sygnały intelektualnego regresu do poziomu piętnastolatka: piętnastolatka z dobrego domu, który nigdy nie miał problemów materialnych i też nie zauważył, że żyją gdzieś ludzie, którzy mają inne problemy niż to, czy wziąć ślub w Barcelonie, czy może na przykład w Paryżu albo w Rzymie. Piętnastolatka, który ma jednak kompleksy z powodu fizycznych niedostatków własnego ciała w okresie, kiedy ciałem tym targać zaczęły chucie, z którymi sobie nie może dać rady i co do których żywi obawę, że nigdy nie zaznają spełnienia, ze względu na odczuwane wyraźne odbieganie od standardów seksualnej atrakcyjności. Snuje wobec tego fantazję o sobie samym jako o wzorcowym samcu alfa (w ramach właściwego mu klasowego fantazmatu męskości - nie ma tu więc np. mowy o fizycznej rywalizacji z innymi mężczyznami np. w walce czy sporcie, bo to - jako zbyt plebejskie - się w tych ramach nie mieści). Jest więc oczywiście ów samiec alfa typowym bobo (bourgeois bohème); buja się fajnymi samochodami, ba! - nawet lata do domu samolotem; jest oczywiście Hiszpanem, bo to takie strasznie samcze być Hiszpanem (w końcu kultura macho, no i jeszcze ten akcent); jest cholernie seksowny, przystojny, odpowiednio niedogolony i bezceremonialnie proponuje obcym kobietom seks. A kobiety się do niego lepią, i to nie byle jakie, poczynając od Penelope Cruz i Scarlett Johansson, czyli takie z pierwszej ligi rankingów atrakcyjności seksualnej. Więcej, lepią się do niego tak, że się nim dzielą, a nawet, żeby podtrzymywać gorącą atmosferę (trzeba podgrzewać jego chuć, by jej dla nich nie zabrakło), miewają między sobą kontakty seksualne. Ich pożądanie co chwilę osiąga taki stan skupienia, że wybucha atakami histerii. Do kompletu fantazji zakompleksionego piętnastolatka z dobrego domu brakuje jeszcze tylko, żeby w którymś momencie jasno było powiedziane, że penis Juana Antonio ma we wzwodzie - co sobie zakompleksiony piętnastolatek będzie żałował! - powiedzmy 35 cm.
Vicky Cristina Barcelona jest dla mnie znakiem kompletnego intelektualnego bankructwa Woody’ego Allena. Dokonało się ono w inną stronę, niż takie samo bankructwo niegdysiejszych polskich mistrzów, jest jednakowoż krachem na podobną skalę.
Jarosław Pietrzak