2009-04-08 13:54:58
Wrzucam neta w pracy, w siódmej zakładce niepostrzeżenie wstukuję www.lewica.pl i widzę, że zaszczyt mnie kopnął. Przemysław Szubartowicz, natchniony moim komentarzem pod jego niedawnym wpisem na blogu Awitaminoza, poświęcił mi cały swój następny tekst. Parę rzeczy wypada mi przy tej okazji wyjaśnić, jeżeli nie jemu (bo pewnie nie jest zainteresowany), to przynajmniej innym czytelnikom blogosfery na Lewica.pl.
Przemysław Szubartowicz sądzi zapewne, że rzeczywistość jest stanem stałym, w którym nie zachodzą żadne zmiany, takie też powinny być opinie i dlatego uważa, że moja entuzjastyczna opinia wyrażona w pierwszych kilku miesiącach istnienia Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej powinna albo wiązać mnie na zawsze, albo kompromitować na resztę życia. Przemysław Szubartowicz jednak się myli: rzeczywistość jest procesem.
Sytuacja w polskiej kinematografii i w okolicach Instytutu w pierwszej połowie 2006 roku, czyli gdy instytucja ta miała zaledwie kilka miesięcy, i to jak ona potem ewoluowała to dwie różne sprawy i jedyne, co mi tak naprawdę można zarzucać, to to, że mój entuzjazm w początkach 2006 roku był tak gorący. Zabrakło mi krytycznej podejrzliwości, co się zdarza w okresach szczerego entuzjazmu i rozgorączkowania, a takim okresem był dla ludzi zawodowo zainteresowanych filmem koniec 2005 i pierwsze półrocze 2006.
Ustawa o kinematografii została w 2005 uchwalona w ogromnej mierze dzięki uporowi i energii Agnieszki Odorowicz. Sama jej nie napisała, ale była jej lokomotywą. Tego jej odebrać nie zamierzam. Nie tylko ja byłem przekonany, że speed i determinacja, jakie w tym przejawiała, brał się z tego, że naprawdę chciała coś bardzo ważnego zrobić. Wobec czego większość miała gdzieś, w jaki sposób trafiła do Ministerstwa Kultury; jej pojawienie się prawie znikąd było nawet atutem: nie była umaczana w bajorku Bromski-Zanussi et consortes. Może chodziło jej tylko o stołek, który w ten sposób sobie stworzyła? Może. Wtedy jednak nie była jeszcze tak arogancka, jak się stała potem, rozmawiała jeszcze ze wszystkimi, nie tylko z Bromskim i wydawała się naprawdę zainteresowana sytuacją polskiego kina. Że się kompletnie nie zna na sztuce filmowej, którą instytut ma w nazwie, wyszło potem, do pisania ustaw nie było to jednak potrzebne.
Prawie wszyscy filmowcy i ludzie do filmu aspirujący oraz nim się zajmujący podzielali ten entuzjazm, bo ustawa była nastawiona na stworzenie instytucji przypominającej swoim funkcjonowaniem jej odpowiedniki francuski i skandynawskie, gwarantowała stabilny (i wysoki jak na Polskę) publiczny budżet kinematografii i dawała realną nadzieję, że filmów w Polsce powstawać będzie więcej, a także na to, że kryterium, czy się pije wódkę z Bromskim albo chodzi na msze z Zanussim, przestanie w końcu być głównym czynnikiem decydującym, kto może swój projekt realizować, a kto nie. Gdy pisałem te tak bardzo demaskujące zdaniem Przemysława Szubartowicza słowa, powodów, które dawały (nie tylko mnie, ale wszystkim związanym z branżą ludziom młodym i spoza pięciokąta najsilniejszych producentów) podstawy do entuzjazmu było co najmniej kilka.
1. W pierwszej sesji PISF (a tylko jej wyniki były wtedy znane, w pierwszym półroczu istnienia PISF guzdrał się strasznie) proces oceny projektów był całkowicie jawny, co dawało wiarę w to, że będzie merytoryczny i wolny od korupcji.
2. Wydawało się, że projekty powstałe poza pięciokątem Bromski-Zanussi-Machulski-Kwieciński-Niderhaus przechodzą przez proces oceny pozytywnie. Wszyscy spoza rządzącej polskim kinem kliki starych dziadów wierzyli, że jej panowanie dobiega więc oto kresu, albo przynajmniej wkrada się przestrzeń dla różnych nisz. Przestrzeń której nie było.
3. Wydawało się, że budżet instytutu, kilkakrotnie większy niż poprzednio Komitetu Kinematografii, naprawdę odblokuje czop pokoleniowy, bo skoro jest cztery razy więcej pieniędzy (a z roku na rok systematycznie coraz więcej), to filmów też będzie coraz więcej, więc w końcu wiek debiutanta w fabule zejdzie poniżej czterdziestki a średni wiek aktywnego reżysera w fabule poniżej sześćdziesiątki.
4. Wśród projektów, które zaczęły przechodzić różne wstępne etapy (dostawały np. dofinansowania na dokumentację lub na prace nad scenariuszem), znajdowały producentów itd., były projekty rozmijające się z prawicowym wyobrażeniem, co powinno robić kino. Wszyscy, którzy chcieli robić owo coś innego (dużo nas nie było, ale trochę jednak) mieli wrażenie, że to właśnie obecność spadochroniarza po SLD będzie niezłym banem blokującym zakusy PiS i LRP. Tym bardziej, że ustawa o kinematografii tak konstruuje funkcję dyrektora, że jest on quasi-nieodwołalny. Już dawno nie wierzyłem w SLD jako lewicę, ale mimo wszystko na płaszczyźnie kultury wydawało mi (nam) się to dobrym chwytem zabezpieczającym przed propagandowymi zakusami prawicy. Z tego też samego względu wydawało się, że to właśnie ona może nawet doskonale chronić ideologicznych odmieńców także przed konserwatyzmem tych paru bonzów z Zanussim na czele. Poparcie dla Odorowicz (nie tylko moje) miało ten wymiar polityczny. Nie była to laurka dla władzy, bo polityczną władzę miał już wtedy PiS, a Agnieszka Odorowicz wydawała nam się ciągle (później się okazało, że błędnie i naiwnie, ale skąd można to było wiedzieć?) koniem trojańskim zostawionym na straży nadbudowy.
W ciągu dwóch kolejnych lat, które potem nastąpiły, większość z nas (oprócz oczywiście starych dziadów i pracujących w obrębie pięciokąta Bromski-Zanussi-Machulski-Kwieciński-Niderhaus) porozbijała sobie głowy i przekonaliśmy się, jak bardzo się myliliśmy. Przyznaję się do grzechu naiwności w moim udziale w tym entuzjazmie, ale to się zdarza, jak się ma dwadzieścia siedem lat i ma się wrażenie, że coś się na twoich oczach zmieniło na lepsze, że może nawet ruszy ci wkrótce produkcja dwóch filmów. To dodaje entuzjazmu, jak się ma dwadzieścia parę lat, choć może Przemysław Szubartowicz tego nie rozumie.
W ciągu dwóch kolejnych lat:
1. Proces oceny projektów w kolejnych sesjach instytutu uległ całkowitemu utajnieniu i tak absurdalnej niejasności, że żeby ją zilustrować, załączam pod tym wpisem appendix (tekst, którego nie udało mi się kiedyś opublikować: kilka redakcji zwodziło mnie przez jakiś czas, a potem ostatecznie zrezygnowało, tekst stracił na aktualności a ja zmieniałem akurat w Londynie i pracę, i adres, więc zniechęcony machnąłem na to w końcu ręką). O tym, że niejasności i cuda wydarzyły się juz w pierwszej sesji (odnośnie filmu "Katyń"), dwiedziałem się kilka miesięcy później.
2. Podsumowanie wyników sesji z dwóch lat funkcjonowania PISF, a także tego, które filmy ostatecznie docierały do końca procesu produkcyjnego rozwiało wszelkie nadzieje na zmierzch kliki starych dziadów i panowania biznesowego pięciokąta w polskim kinie. Wyniki wyliczeń w tej sprawie zostały przedstawione przeze mnie w „Nie”, a potem przez Wojciecha Surmacza w „Newsweeku”. O tym, kto w Polsce zrobi film, kto zadebiutuje, itd., wciąż decyduje wódka z jednym czy zdrowaśki z innym…
3. Mimo iż pieniędzy jest kilka razy więcej niż w Komitecie Kinematografii, liczba powstających w Polsce rocznie filmów fabularnych wzrosła w stosunku do ostatnich lat przed narodzinami PISFu o zaledwie… kilkanaście procent. Te kilkanaście procent oznacza głównie to, że Jacek Bromski, Krzysztof Zanussi et consortes zamiast robić film fabularny co dwa lata, mogą go teraz robić co półtora roku. Pana Boga za piecem, za miedzą, a także serc na dłoni w najbliższym czasie nie zabraknie. No i skoro liczba filmów wzrosła tylko o kilkanaście procent a pieniędzy kilkakrotnie - to znaczy, że panowie zarobią też znacznie więcej.
4. W ciągu kolejnych sesji PISF wszystkie nieprawomyślne projekty filmowe zostały utrącone, wielokrotnie przy użyciu proceduralnych machlojek samej Agnieszki Odorowicz. Lektury uzupełniające:
-ze specjalną dedykacją dla Hyjdli, historia wywiadu, do którego nie doszło
-Kino po PiS
-wywiad z Pasikowskim
To są rzeczy, o których dziennikarz lewicowy powinien był słyszeć.
Jak to się stało, że spadochroniarz po SLD, jakim jest Agnieszka Odorowicz, stał się skuteczniejszy w egzekwowaniu prawicowej hegemonii w kinie bardziej, niż by to zrobił ktokolwiek z samego PiS? Moja interpretacja jest taka, że punktem kulminacyjnym dramatycznego być może spięcia była afera korupcyjna wokół mieszkania Agnieszki Odorowicz i finansów Fundacji Instytut Sztuki w Krakowie. Kto wie, czy nie została ona wywołana właśnie w tym celu, by dało się usunąć ją ze stanowiska? Wykazanie dyrektorowi PISF udziału w przestępstwie skarbowym daje niemal jedyną legalną możliwość usunięcia go. Sprawa ucichła nagle jak ręką odjął. Od źródła pracującego wówczas w redakcji „Rzeczpospolitej” (która aferę obtrąbiła, a potem zasypała) słyszałem, że sprawę uciął w gazecie prikaz "z góry".
Posłuszeństwo a nawet wyprzedzanie oczekiwań propagandowych i cenzorskich prawicy w zamian za list żelazny na dotrwanie na stanowisku do końca kadencji?
Ja zarzucam sobie, jak bardzo byłem wtedy naiwny i jestem na siebie wściekły, że nie wyczułem wcześniej, co się będzie działo. Nie skradłem jednak Przemysławowi Szubartowiczowi rozkoszy wrażenia, że na czymś mnie przyłapał i zdemaskował, a mogłem po prostu dwa lata temu zadzwonić do Kuby Wajdzika kierującego MediaFM.net i powiedzieć mu „słuchaj, wygłupiłem się wtedy kolosalnie, każdy to teraz widzi, usuń ten tekst, jeszcze ktoś to znajdzie”. Jednakowoż uważałem, że uczciwiej w stosunku do własnych słów jest przyznać się do naiwności, co robiłem otwarcie na łamach tegoż samego portalu.
Kiedy już wiedziałem, co się dzieje w polskiej kinematografii i w PISF, przystąpiłem do działania, którym były nie tylko liczne publikacje prasowe, ale także spotkania z filmowcami niezadowolonymi ze status quo, wdzieranie się tylnymi drzwiami na „tajny zjazd SFP”, rozmowy i korespondencja z członkami Sejmowej Komisji Kultury i Środków Przekazu i awantury w Ministerstwie Kultury (Zdrojewski mi w końcu powiedział wprost, że nic nie zrobi, bo pragnie kontynuować patriotyczną linię polityczną PISF odziedziczoną po rządzie PiS; nie wierzyłem, że coś naprawdę zrobi, ale przynamniej mam czyste sumienie, że próbowałem, czego się tylko dało).
Przemysław Szubartowicz wydaje się stawiać mi zarzut zupełnie innego rodzaju, nie pomyłki, nie naiwności - zarzut przeznaczony do czytania w dwie strony:
1. Nie powinienem zmieniać zdania, niezależnie, co się wydarzy. Nawet, jeśli rzeczywistość rozwinie się zupełnie inaczej niż z wcześniejszego braku wiedzy czy może nadmiaru optymizmu sądziłem. Moje wcześniejsze zdanie pozbawia mnie prawa do mówienia czegokolwiek innego, nawet jeśli fakty toczą się na przekór.
2. Powinienem po prostu w czerwcu 2006 wiedzieć już, co się stanie w grudniu, a także w całym 2007, 2008 i nawet 2009 zapewne też.
I to ja w mniemaniu redaktora Przemysława Szubartowicza jestem „moralistą”! To mi tymczasem wygląda na moralny ekstremizm, przy którym „Lord Jim” Conrada to apoteoza rozpasanego relatywizmu. Wymaganego oczywiście tylko od innych.
Gdyby rozumowanie Przemysława Szubartowicza było słuszne, to przełóżmy jego mechanikę na inne dziedziny życia. Entuzjazm robotników „Solidarności” na początku lat 80. odbiera im prawo do krytyki tego, co przywódcy „Solidarności” zrobili później - mają obowiązek forsować to, co się stało w konsekwencji dryfu inteligenckich elit związku: najdzikszy kapitalizm. Czarni w RPA muszą chwalić rządy Afrykańskiego Kongresu Narodowego po upadku apartheidu za to, że odciął im potem wodę i prąd. Albo nie popierać Kongresu, gdy ten walczył z apartheidem, bo przecież później jego rządy odłączą ich od wody. I tak dalej.
Jest mi doskonale obojętne, co na mój temat sądzi Przemysław Szubartowicz, bo w przeciwieństwie do niego umiejętność zmiany zdania, jeśli rzeczywistość się z tym zdaniem rozminęła, a także przyznawania się do swojej wcześniejszej pomyłki czy niewiedzy, uważam za wynikającą po prostu ze zdolności myślenia.
Uważam, że zarzut, który ja stawiam Przemysławowi Szubartowiczowi, jest znacznie poważniejszy i lepiej ugruntowany: jako dziennikarz deklarujący się jako lewicowy miał obowiązek zadać Agnieszce Odorowicz znacznie bardziej niewygodne pytania, bo te, które zadał, wyglądają, jakby odrabiał pracę domową jej własnego sztabu PR, jedynego pionu w PISF, który przecież sam z siebie działa naprawdę sprawnie. Od dziennikarza lewicowego mieliśmy prawo oczekiwać drążenia i nie akceptowania pierwszej lepszej odpowiedzi, a zwłaszcza wizji, jak to świetnie w polskim kinie. Bo nie jest świetnie, zwłaszcza z lewicowego punktu widzenia. Przemysław Szubartowicz przeprowadzał swój wywiad w zeszłym roku, gdy wszystko to, co od tamtego czasu zacząłem zarzucać Agnieszce Odorowicz (i to się nie zaczęło po trzech latach, jak mu się wydaje), nie tylko się stało, ale też już dawno dostało się do wiadomości publicznej, nie tylko za sprawą moich publikacji. Mnie Przemysław Szubratowicz stawia zarzut, że miałem dla niej entuzjastyczny kredyt zaufania, zanim to się wszystko jeszcze nie stało!
Przepraszam Przemysława Szubartowicza z całego serca, że nie jestem Nostradamusem. Zapewniam też, że była to nauczka, która uczyniła mnie na resztę życia znacznie bardziej czujnym i podejrzliwym.
Dla wszystkich tych, którzy czyniliśmy w ostatnich latach jakieś wysiłki (póki co nieudane, być może coś robiliśmy źle, ale przynajmniej to robiliśmy, a nie czekali, aż ktoś to zrobi za nas), żeby w polskim kinie istniał też jakiś lewy biegun, w ogóle coś politycznie innego niż propaganda katolicko-narodowa i imbecylny, konserwatywny eskapizm w rodzaju „Nigdy w życiu”, a także, żeby błogosławieństwo Bromskiego i Zanussiego przestało być warunkiem sine qua non, dla nas wszystkich ten wywiad był po prostu podłożeniem świni. Jak słabą by bronią w Polsce nie była, po lewicowej prasie mieliśmy prawo oczekiwać wsparcia. A przynajmniej nie podkładania świń.
Jarosław Pietrzak
------------------------------------------
appendix
tekst, którego nie udało mi się w zeszłym roku nigdzie wydrukować, za sprawą oszałamiającej odwagi polskiej prasy, a który mówi trochę, jak się w PISF osiąga kontrolę nad tym, gdzie i na co trafiają pieniądze,
JAK AGNIESZKA Z EKSPERTAMI HARCOWAŁA
W styczniu 2008 na liście ekspertów Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, spośród których PISF wyłania komisje oceniające projekty, znalazło się co najmniej kilka osób, które są podwładnymi dyrektor Instytutu i krewnymi członków jego dotychczasowej Rady (22 września 2008 rozpoczęła działalność nowa Rada powołana 12 września). Ponieważ nie sposób zdobyć listy osób zatrudnionych w PISF, nie można dokładnie sprawdzić, czy nie ma tych osób więcej, ale są to co najmniej: Anna Niderhaus, Grażyna Kaczor, Aleksandra Różdżyńska, Anna Chojnacka, Arkadiusz Rutkowski, Olaf Eysymont i Marta Kosnowska.
Jakie to ma znaczenie? Wielorakie.
Gdyby nie miało znaczenia, lista nie zniknęłaby nagle ze strony internetowej PISF w drugiej połowie lutego. Na moje pytanie o związek zniknięcia z wydłużeniem się listy o podwładnych dyrektor Agnieszki Odorowicz i krewnych członków Rady Odorowicz odpowiedziała, że to kolejne pomówienia* z mojej strony, a lista zniknęła jakoby z powodu będącej w toku gruntownej przebudowy strony Instytutu (www.pisf.pl). To samo odpowiedziała przez telefon członkom Sejmowej Komisji Kultury i Środków Przekazu, którzy dzwonili do niej zainteresowani cudami w Instytucie. Minęło tymczasem już pół roku, a strona wygląda wciąż tak samo (przybyło jedynie zdjęć z Agnieszką Odorowicz**).
Pentagon
Przecieki z samego Instytutu wskazują, że Agnieszka Odorowicz po prostu dopisała ekspertów do listy, nie kłopocząc się tym, że prawem do ich powołania dysponuje jedynie Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Od kilku miesięcy publikacje prasowe (np. „NIE” nr 47/2007, dwa duże artykuły w „Newsweeku”) wskazały na różne sposoby, że większość pieniędzy, jakie PISF przyznaje na produkcję filmową, trafia do pięciu osób i podmiotów gospodarczych z nimi związanych. Tylko filmowcy pracujący w obrębie tego pięciokąta są zadowoleni z funkcjonowania PISF. Pięciokąt ów to: Jacek Bromski i Juliusz Machulski ze Studia Zebra, Włodzimierz Niderhaus z WFDiF, Michał Kwieciński z Akson Studio (producent „Katynia”) i Krzysztof Zanussi ze Studia TOR. Czterej pierwsi z nich zasiadają w Radzie Instytutu, wszyscy byli także jednocześnie przez pierwsze dwa lata istnienia PISF ekspertami oceniającymi projekty, nierzadko w kilku komisjach jednocześnie, nierzadko kilku z nich na raz w jednej komisji (zwłaszcza duet Bromski-Machulski).
Na zarzuty prasowe, że Instytut dzieli kasę między członków Rady, dyrektor Odorowicz i Biuro Prasowe PISF odpowiadają, że decyzje są podejmowane przez Agnieszkę Odorowicz na podstawie obiektywnych, profesjonalnych ocen ekspertów powołanych w dowód uznania za ich wybitne dokonania i dorobek. Widocznie ich projekty są obiektywnie najlepsze w opinii niezależnych ekspertów.
Ustawa o kinematografii mówi, że minister kultury powołuje ekspertów PISF w liczbie co najmniej siedmiu. Obecnie jest ich około trzystu. Przy takiej liczbie nikt z zewnątrz nie jest w stanie ogarnąć procesu powoływania poszczególnych komisji, kierowania danego wniosku do jednej z nich, składu tych komisji itd. I o to właśnie chodzi. Dopisanie gdzieś paru osób, wykreślenie paru innych, tasowanie składów poszczególnych komisji i tym podobne operacje, można dzięki temu przeprowadzać w miarę niezauważenie. Tym bardziej, że co najmniej jedna trzecia tych osób ma bardzo niewielki dorobek, wielu jest przed debiutem, są to więc osoby praktycznie nieznane, co dodatkowo kamufluje takie manipulacje.
Grona gniewu
Proces oceny projektów w PISF jest misterną konstrukcją mającą na celu utrzymanie kierunku przepływu wychodzących z PISF środków tak, by ich większość nie wydostała się poza granice pięciokąta. Dopisywanie podwładnych i krewnych do listy ekspertów przez władze PISF jest składnikiem tego mechanizmu. Podwładni Agnieszki Odorowicz nie mogą robić nic, co by nie było po jej myśli (a jej myśl z kolei pokrywa się z interesem pięciokąta, który prawdopodobnie trzyma ją po prostu w szachu), bo jeśli spróbują…
Latem 2008 roku w PISF nastąpił szereg zmian personalnych i pojawiła się seria ogłaszanych jeden za drugim wakatów. Był to owoc gniewu carycy Agnieszki, który wymiótł z gmachu pod adresem Krakowskie Przedmieście 21/23 wielu niewystarczająco posłusznych. Np. część personelu Biura Prasowego zakończyła pracę w instytucie po tym, jak na pytania dziennikarzy „Newsweeka”, m.in. o dotacje dla Bromskiego, odpowiedziała prawdę.
Opowieść Wigilijna
Dysponuję relacjami świadków, którzy twierdzą, że przedstawiciele władz PISF zwrócili się do nich z pytaniem „To komu to dać do oceny, żeby przeszło?”. PISF oficjalnie twierdzi tymczasem, że to losowanie decyduje, kto ocenia który projekt. PISF zadowala się też rytualnym przypominaniem od czasu do czasu, że ekspert nigdy nie ocenia projektu, z którym byłby w jakikolwiek sposób związany. Ale np. członkowie Rady oceniali jako eksperci wiele projektów, z którymi nie byli związani i blokowali je lub wydłużali ich drogę w procedurach, żeby nie zabrakło pieniędzy na projekty, z którymi są związani.
14 grudnia 2007, dzień przed „Tajnym Zjazdem” Stowarzyszenia Filmowców Polskich, na którym Jacek Bromski przeprowadził pałacowy zamach stanu opisany w moim reportażu pt. „Bromski nakręcił zjazd” („NIE” 2/2008), odbyła się impreza opłatkowa w siedzibie Krajowej Izby Producentów Audiowizualnych w Warszawie. Tam także wkręciłem się incognito. Słyszałem na własne uszy, jak przedstawiciel najwyższych władz PISF, któremu język rozwiązał się po spożyciu, przyznał jednemu ze swoich rozmówców wprost, że PISF celowo czyni procedury tak gęstymi, niejasnymi i często je zmienia, żeby się te pieniądze za bardzo nie rozpierzchły na wszystkie strony, lepiej żeby więcej trafiało do niewielu. Stałem wtedy dosłownie dwa metry za plecami Jerzego Barta, zastępcy dyrektora PISF.
Filmy powstające w ramach wyżej wspomnianego pięciokąta z zasady nie napotykają w PISF przeszkód formalnych. O ile mi wiadomo, żaden z nich nie był nigdy przesuwany z sesji do sesji z powodu np. braku jakiegoś właśnie wymyślonego przez PISF załącznika, problem, który filmowcy spoza pięciokąta mają notorycznie.
Co więcej, rozmnożyły się w różnych dokumentach PISF zapisy umożliwiające z różnych powodów wykluczenie kogoś z prawa do ubiegania się o dotacje na okres trzech lat, co np. dla producenta filmowego oznacza śmierć zawodową. Zapisy tego rodzaju są już w kilku programach operacyjnych i mają na celu trwałe zawężenie kierunków przepływu pieniędzy z PISF. Dają także władzom instytutu możliwość rozgrywania ich personalnych animozji. Dodajmy, że zapisy te nie tylko nie są umocowane w Ustawie o kinematografii, ale są z nią po prostu sprzeczne.
Ministerstwo Dziwnych Kroków
Tymczasem Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, które od dawna wie o tych wszystkich nieprawidłowościach, nie wykazuje żadnej woli uczynienia czegokolwiek w tej sprawie, a nawet wykazuje wolę, by nic nie robić.
Trzy miesiące trwały moje próby uzyskania jakiegokolwiek stanowiska czy informacji z MKiDN. 12 czerwca rzecznik prasowy Iwona Radziszewska twierdziła jeszcze stanowczo, że wszystkie osoby pełniące funkcję eksperta „zostały powołane przez Pana Ministra, nie ma żadnych ‘dopisanych’”, ale zbywała mnie ogólnikami. Kiedy podałem nazwiska podwładnych Odorowicz i krewnych Rady Instytutu, którzy wedle mojej wiedzy trafili na listę tylnymi drzwiami, Radziszewska przez 6 tygodni (!) unikała udzielenia mi jakiejkolwiek odpowiedzi, ignorowała maile, była nieosiągalna telefonicznie i co chwilę w jakimś wyjeździe służbowym, a jej podwładni informowali mnie dzień w dzień, że oddzwoni do mnie „jutro”. W końcu, 24 lipca, przysłała mi maila, który był kpiną w żywe oczy i nie zawierał żadnej konkretnej informacji.
31 lipca 2008 wysłałem do MKiDN oficjalny, sformułowany przy pomocy prawnika, wniosek o udzielenie informacji w oparciu o ustawę o dostępie do informacji publicznej. Ustawa za nieudzielanie przez urzędnika informacji przewiduje nawet karę więzienia. Dopiero to zaczęło działać. Po 14 dniach (tyle czasu daje ustawa) Radziszewska przysłała mi w końcu odpowiedź, jednak daleką od wyczerpującej. Prosiłem o skany dokumentów przedstawiających historię powołania wymienionych osób na ekspertów. Gdyby rzeczywiście byli powołani przez ministra, to ktoś musiałby ich najpierw zgłosić (istniałby takowy dokument), a następnie minister musiałby ich, w uznaniu ich kompetencji, zatwierdzić i powołać (drugi dokument).
Wystąpiłem więc z wnioskiem o usunięcie naruszenia prawa, gdyż nie uzyskałem informacji, o które prosiłem. Zgodnie z prawem o postępowaniu przed sądami administracyjnymi byłby to ostatni krok przed wystąpieniem w tej sprawie do sądu. Wtedy Radziszewska przysłała uzupełnienie swojej odpowiedzi, ale jedynym dokumentem, jaki potrafiła przedstawić, był skan wydruku ze strony internetowej PISF z pełną listą ekspertów, opatrzony jedynie pieczątką, przywaloną zapewne na potrzeby tego maila, co trudno uznać za dokumentację procesu ich powołania. MKiDN twierdzi, że ich powołanie odbyło się w odpowiedzi na wniosek o to złożony przez Odorowicz, w związku z wybitną kompetencją tych osób w zakresie „upowszechniania kultury filmowej”, ponieważ „mają rzetelną wiedzę praktyczną i rozeznanie w ponad 300 przeglądach i festiwalach, jakie rokrocznie odbywają się na terenie całego kraju”.
Gdzie więc jest sam wniosek Odorowicz o ich powołanie? I o ile jest prawdą, że np. Różdżyńska ma doświadczenie i wiedzę na temat festiwali, to Rutkowski jest jedynie prawnikiem PISF nie mającym nic wspólnego ani z twórczością ani z kulturą filmową, mającym za to tendencję do odpowiadania na pisma skierowane do Odorowicz w jej imieniu, nie wzmiankując nigdzie, a ni w nagłówku ani w stopce, w jakim to robi charakterze, czy jaka jest w PISF jego funkcja; dorobek Eysymonta polega głównie na tym, że jest zięciem Juliusza Machulskiego; a Anny Niderhaus, że jest córką Włodzimierza i bardzo by chciała zostać zawodowym filmowcem. I tak dalej.
Pytam, dlaczego MKiDN zachowuje się tak, jakby chciało kryć przestępstwa korupcji popełnione najprawdopodobniej przez dotychczasowe władze PISF? Radziszewska: „Jeżeli ma Pan wiedzę na temat możliwości popełnienia przestępstwa, jest Pan zobowiązany złożyć doniesienie do prokuratury”.
* Te tak zwane przez Agnieszkę Odorowicz moje pomówienia nigdy nie wywołały żadnego sprostowania, choć dotyczyły funkcjonowania państwowej instytucji, która gdyby cokolwiek w prasie na jej temat pojawiło się niezgodnego z prawdą ma wszak - zgodnie z ustawą Prawo prasowe - ustawowy obowiązek odniesienia się do nich i ich skorygowania.
** Jak zaznaczyłem, tekst w appendiksie pochodzi sprzed ponad pół roku. Zaglądając na stronę internetową PISF dzisiaj, odnotowujemy pewne znaczące zmniejszenie udziału wizerunków Agnieszki Odorowicz w jej szacie graficznej. Ma to swoje wyjaśnienie. W tak zwanym międzyczasie pewien niepokorny filmowiec, którego nazwiska nie upublicznię może w tym miejscu, zaczął rozpuszczać plotkę, że założy stronę internetową, na której ogłosi i przeprowadzi konkurs z nagrodami dla tych, którym uda się znaleźć na stronie Instytutu, w całej jej historii, choć jedno zdjęcie nie przedstawiające Agnieszki Odorowicz. Plotka musiała dotrzeć na Krakowskie Przedmieście 21/23…
Przemysław Szubartowicz sądzi zapewne, że rzeczywistość jest stanem stałym, w którym nie zachodzą żadne zmiany, takie też powinny być opinie i dlatego uważa, że moja entuzjastyczna opinia wyrażona w pierwszych kilku miesiącach istnienia Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej powinna albo wiązać mnie na zawsze, albo kompromitować na resztę życia. Przemysław Szubartowicz jednak się myli: rzeczywistość jest procesem.
Sytuacja w polskiej kinematografii i w okolicach Instytutu w pierwszej połowie 2006 roku, czyli gdy instytucja ta miała zaledwie kilka miesięcy, i to jak ona potem ewoluowała to dwie różne sprawy i jedyne, co mi tak naprawdę można zarzucać, to to, że mój entuzjazm w początkach 2006 roku był tak gorący. Zabrakło mi krytycznej podejrzliwości, co się zdarza w okresach szczerego entuzjazmu i rozgorączkowania, a takim okresem był dla ludzi zawodowo zainteresowanych filmem koniec 2005 i pierwsze półrocze 2006.
Ustawa o kinematografii została w 2005 uchwalona w ogromnej mierze dzięki uporowi i energii Agnieszki Odorowicz. Sama jej nie napisała, ale była jej lokomotywą. Tego jej odebrać nie zamierzam. Nie tylko ja byłem przekonany, że speed i determinacja, jakie w tym przejawiała, brał się z tego, że naprawdę chciała coś bardzo ważnego zrobić. Wobec czego większość miała gdzieś, w jaki sposób trafiła do Ministerstwa Kultury; jej pojawienie się prawie znikąd było nawet atutem: nie była umaczana w bajorku Bromski-Zanussi et consortes. Może chodziło jej tylko o stołek, który w ten sposób sobie stworzyła? Może. Wtedy jednak nie była jeszcze tak arogancka, jak się stała potem, rozmawiała jeszcze ze wszystkimi, nie tylko z Bromskim i wydawała się naprawdę zainteresowana sytuacją polskiego kina. Że się kompletnie nie zna na sztuce filmowej, którą instytut ma w nazwie, wyszło potem, do pisania ustaw nie było to jednak potrzebne.
Prawie wszyscy filmowcy i ludzie do filmu aspirujący oraz nim się zajmujący podzielali ten entuzjazm, bo ustawa była nastawiona na stworzenie instytucji przypominającej swoim funkcjonowaniem jej odpowiedniki francuski i skandynawskie, gwarantowała stabilny (i wysoki jak na Polskę) publiczny budżet kinematografii i dawała realną nadzieję, że filmów w Polsce powstawać będzie więcej, a także na to, że kryterium, czy się pije wódkę z Bromskim albo chodzi na msze z Zanussim, przestanie w końcu być głównym czynnikiem decydującym, kto może swój projekt realizować, a kto nie. Gdy pisałem te tak bardzo demaskujące zdaniem Przemysława Szubartowicza słowa, powodów, które dawały (nie tylko mnie, ale wszystkim związanym z branżą ludziom młodym i spoza pięciokąta najsilniejszych producentów) podstawy do entuzjazmu było co najmniej kilka.
1. W pierwszej sesji PISF (a tylko jej wyniki były wtedy znane, w pierwszym półroczu istnienia PISF guzdrał się strasznie) proces oceny projektów był całkowicie jawny, co dawało wiarę w to, że będzie merytoryczny i wolny od korupcji.
2. Wydawało się, że projekty powstałe poza pięciokątem Bromski-Zanussi-Machulski-Kwieciński-Niderhaus przechodzą przez proces oceny pozytywnie. Wszyscy spoza rządzącej polskim kinem kliki starych dziadów wierzyli, że jej panowanie dobiega więc oto kresu, albo przynajmniej wkrada się przestrzeń dla różnych nisz. Przestrzeń której nie było.
3. Wydawało się, że budżet instytutu, kilkakrotnie większy niż poprzednio Komitetu Kinematografii, naprawdę odblokuje czop pokoleniowy, bo skoro jest cztery razy więcej pieniędzy (a z roku na rok systematycznie coraz więcej), to filmów też będzie coraz więcej, więc w końcu wiek debiutanta w fabule zejdzie poniżej czterdziestki a średni wiek aktywnego reżysera w fabule poniżej sześćdziesiątki.
4. Wśród projektów, które zaczęły przechodzić różne wstępne etapy (dostawały np. dofinansowania na dokumentację lub na prace nad scenariuszem), znajdowały producentów itd., były projekty rozmijające się z prawicowym wyobrażeniem, co powinno robić kino. Wszyscy, którzy chcieli robić owo coś innego (dużo nas nie było, ale trochę jednak) mieli wrażenie, że to właśnie obecność spadochroniarza po SLD będzie niezłym banem blokującym zakusy PiS i LRP. Tym bardziej, że ustawa o kinematografii tak konstruuje funkcję dyrektora, że jest on quasi-nieodwołalny. Już dawno nie wierzyłem w SLD jako lewicę, ale mimo wszystko na płaszczyźnie kultury wydawało mi (nam) się to dobrym chwytem zabezpieczającym przed propagandowymi zakusami prawicy. Z tego też samego względu wydawało się, że to właśnie ona może nawet doskonale chronić ideologicznych odmieńców także przed konserwatyzmem tych paru bonzów z Zanussim na czele. Poparcie dla Odorowicz (nie tylko moje) miało ten wymiar polityczny. Nie była to laurka dla władzy, bo polityczną władzę miał już wtedy PiS, a Agnieszka Odorowicz wydawała nam się ciągle (później się okazało, że błędnie i naiwnie, ale skąd można to było wiedzieć?) koniem trojańskim zostawionym na straży nadbudowy.
W ciągu dwóch kolejnych lat, które potem nastąpiły, większość z nas (oprócz oczywiście starych dziadów i pracujących w obrębie pięciokąta Bromski-Zanussi-Machulski-Kwieciński-Niderhaus) porozbijała sobie głowy i przekonaliśmy się, jak bardzo się myliliśmy. Przyznaję się do grzechu naiwności w moim udziale w tym entuzjazmie, ale to się zdarza, jak się ma dwadzieścia siedem lat i ma się wrażenie, że coś się na twoich oczach zmieniło na lepsze, że może nawet ruszy ci wkrótce produkcja dwóch filmów. To dodaje entuzjazmu, jak się ma dwadzieścia parę lat, choć może Przemysław Szubartowicz tego nie rozumie.
W ciągu dwóch kolejnych lat:
1. Proces oceny projektów w kolejnych sesjach instytutu uległ całkowitemu utajnieniu i tak absurdalnej niejasności, że żeby ją zilustrować, załączam pod tym wpisem appendix (tekst, którego nie udało mi się kiedyś opublikować: kilka redakcji zwodziło mnie przez jakiś czas, a potem ostatecznie zrezygnowało, tekst stracił na aktualności a ja zmieniałem akurat w Londynie i pracę, i adres, więc zniechęcony machnąłem na to w końcu ręką). O tym, że niejasności i cuda wydarzyły się juz w pierwszej sesji (odnośnie filmu "Katyń"), dwiedziałem się kilka miesięcy później.
2. Podsumowanie wyników sesji z dwóch lat funkcjonowania PISF, a także tego, które filmy ostatecznie docierały do końca procesu produkcyjnego rozwiało wszelkie nadzieje na zmierzch kliki starych dziadów i panowania biznesowego pięciokąta w polskim kinie. Wyniki wyliczeń w tej sprawie zostały przedstawione przeze mnie w „Nie”, a potem przez Wojciecha Surmacza w „Newsweeku”. O tym, kto w Polsce zrobi film, kto zadebiutuje, itd., wciąż decyduje wódka z jednym czy zdrowaśki z innym…
3. Mimo iż pieniędzy jest kilka razy więcej niż w Komitecie Kinematografii, liczba powstających w Polsce rocznie filmów fabularnych wzrosła w stosunku do ostatnich lat przed narodzinami PISFu o zaledwie… kilkanaście procent. Te kilkanaście procent oznacza głównie to, że Jacek Bromski, Krzysztof Zanussi et consortes zamiast robić film fabularny co dwa lata, mogą go teraz robić co półtora roku. Pana Boga za piecem, za miedzą, a także serc na dłoni w najbliższym czasie nie zabraknie. No i skoro liczba filmów wzrosła tylko o kilkanaście procent a pieniędzy kilkakrotnie - to znaczy, że panowie zarobią też znacznie więcej.
4. W ciągu kolejnych sesji PISF wszystkie nieprawomyślne projekty filmowe zostały utrącone, wielokrotnie przy użyciu proceduralnych machlojek samej Agnieszki Odorowicz. Lektury uzupełniające:
-ze specjalną dedykacją dla Hyjdli, historia wywiadu, do którego nie doszło
-Kino po PiS
-wywiad z Pasikowskim
To są rzeczy, o których dziennikarz lewicowy powinien był słyszeć.
Jak to się stało, że spadochroniarz po SLD, jakim jest Agnieszka Odorowicz, stał się skuteczniejszy w egzekwowaniu prawicowej hegemonii w kinie bardziej, niż by to zrobił ktokolwiek z samego PiS? Moja interpretacja jest taka, że punktem kulminacyjnym dramatycznego być może spięcia była afera korupcyjna wokół mieszkania Agnieszki Odorowicz i finansów Fundacji Instytut Sztuki w Krakowie. Kto wie, czy nie została ona wywołana właśnie w tym celu, by dało się usunąć ją ze stanowiska? Wykazanie dyrektorowi PISF udziału w przestępstwie skarbowym daje niemal jedyną legalną możliwość usunięcia go. Sprawa ucichła nagle jak ręką odjął. Od źródła pracującego wówczas w redakcji „Rzeczpospolitej” (która aferę obtrąbiła, a potem zasypała) słyszałem, że sprawę uciął w gazecie prikaz "z góry".
Posłuszeństwo a nawet wyprzedzanie oczekiwań propagandowych i cenzorskich prawicy w zamian za list żelazny na dotrwanie na stanowisku do końca kadencji?
Ja zarzucam sobie, jak bardzo byłem wtedy naiwny i jestem na siebie wściekły, że nie wyczułem wcześniej, co się będzie działo. Nie skradłem jednak Przemysławowi Szubartowiczowi rozkoszy wrażenia, że na czymś mnie przyłapał i zdemaskował, a mogłem po prostu dwa lata temu zadzwonić do Kuby Wajdzika kierującego MediaFM.net i powiedzieć mu „słuchaj, wygłupiłem się wtedy kolosalnie, każdy to teraz widzi, usuń ten tekst, jeszcze ktoś to znajdzie”. Jednakowoż uważałem, że uczciwiej w stosunku do własnych słów jest przyznać się do naiwności, co robiłem otwarcie na łamach tegoż samego portalu.
Kiedy już wiedziałem, co się dzieje w polskiej kinematografii i w PISF, przystąpiłem do działania, którym były nie tylko liczne publikacje prasowe, ale także spotkania z filmowcami niezadowolonymi ze status quo, wdzieranie się tylnymi drzwiami na „tajny zjazd SFP”, rozmowy i korespondencja z członkami Sejmowej Komisji Kultury i Środków Przekazu i awantury w Ministerstwie Kultury (Zdrojewski mi w końcu powiedział wprost, że nic nie zrobi, bo pragnie kontynuować patriotyczną linię polityczną PISF odziedziczoną po rządzie PiS; nie wierzyłem, że coś naprawdę zrobi, ale przynamniej mam czyste sumienie, że próbowałem, czego się tylko dało).
Przemysław Szubartowicz wydaje się stawiać mi zarzut zupełnie innego rodzaju, nie pomyłki, nie naiwności - zarzut przeznaczony do czytania w dwie strony:
1. Nie powinienem zmieniać zdania, niezależnie, co się wydarzy. Nawet, jeśli rzeczywistość rozwinie się zupełnie inaczej niż z wcześniejszego braku wiedzy czy może nadmiaru optymizmu sądziłem. Moje wcześniejsze zdanie pozbawia mnie prawa do mówienia czegokolwiek innego, nawet jeśli fakty toczą się na przekór.
2. Powinienem po prostu w czerwcu 2006 wiedzieć już, co się stanie w grudniu, a także w całym 2007, 2008 i nawet 2009 zapewne też.
I to ja w mniemaniu redaktora Przemysława Szubartowicza jestem „moralistą”! To mi tymczasem wygląda na moralny ekstremizm, przy którym „Lord Jim” Conrada to apoteoza rozpasanego relatywizmu. Wymaganego oczywiście tylko od innych.
Gdyby rozumowanie Przemysława Szubartowicza było słuszne, to przełóżmy jego mechanikę na inne dziedziny życia. Entuzjazm robotników „Solidarności” na początku lat 80. odbiera im prawo do krytyki tego, co przywódcy „Solidarności” zrobili później - mają obowiązek forsować to, co się stało w konsekwencji dryfu inteligenckich elit związku: najdzikszy kapitalizm. Czarni w RPA muszą chwalić rządy Afrykańskiego Kongresu Narodowego po upadku apartheidu za to, że odciął im potem wodę i prąd. Albo nie popierać Kongresu, gdy ten walczył z apartheidem, bo przecież później jego rządy odłączą ich od wody. I tak dalej.
Jest mi doskonale obojętne, co na mój temat sądzi Przemysław Szubartowicz, bo w przeciwieństwie do niego umiejętność zmiany zdania, jeśli rzeczywistość się z tym zdaniem rozminęła, a także przyznawania się do swojej wcześniejszej pomyłki czy niewiedzy, uważam za wynikającą po prostu ze zdolności myślenia.
Uważam, że zarzut, który ja stawiam Przemysławowi Szubartowiczowi, jest znacznie poważniejszy i lepiej ugruntowany: jako dziennikarz deklarujący się jako lewicowy miał obowiązek zadać Agnieszce Odorowicz znacznie bardziej niewygodne pytania, bo te, które zadał, wyglądają, jakby odrabiał pracę domową jej własnego sztabu PR, jedynego pionu w PISF, który przecież sam z siebie działa naprawdę sprawnie. Od dziennikarza lewicowego mieliśmy prawo oczekiwać drążenia i nie akceptowania pierwszej lepszej odpowiedzi, a zwłaszcza wizji, jak to świetnie w polskim kinie. Bo nie jest świetnie, zwłaszcza z lewicowego punktu widzenia. Przemysław Szubartowicz przeprowadzał swój wywiad w zeszłym roku, gdy wszystko to, co od tamtego czasu zacząłem zarzucać Agnieszce Odorowicz (i to się nie zaczęło po trzech latach, jak mu się wydaje), nie tylko się stało, ale też już dawno dostało się do wiadomości publicznej, nie tylko za sprawą moich publikacji. Mnie Przemysław Szubratowicz stawia zarzut, że miałem dla niej entuzjastyczny kredyt zaufania, zanim to się wszystko jeszcze nie stało!
Przepraszam Przemysława Szubartowicza z całego serca, że nie jestem Nostradamusem. Zapewniam też, że była to nauczka, która uczyniła mnie na resztę życia znacznie bardziej czujnym i podejrzliwym.
Dla wszystkich tych, którzy czyniliśmy w ostatnich latach jakieś wysiłki (póki co nieudane, być może coś robiliśmy źle, ale przynajmniej to robiliśmy, a nie czekali, aż ktoś to zrobi za nas), żeby w polskim kinie istniał też jakiś lewy biegun, w ogóle coś politycznie innego niż propaganda katolicko-narodowa i imbecylny, konserwatywny eskapizm w rodzaju „Nigdy w życiu”, a także, żeby błogosławieństwo Bromskiego i Zanussiego przestało być warunkiem sine qua non, dla nas wszystkich ten wywiad był po prostu podłożeniem świni. Jak słabą by bronią w Polsce nie była, po lewicowej prasie mieliśmy prawo oczekiwać wsparcia. A przynajmniej nie podkładania świń.
Jarosław Pietrzak
------------------------------------------
appendix
tekst, którego nie udało mi się w zeszłym roku nigdzie wydrukować, za sprawą oszałamiającej odwagi polskiej prasy, a który mówi trochę, jak się w PISF osiąga kontrolę nad tym, gdzie i na co trafiają pieniądze,
JAK AGNIESZKA Z EKSPERTAMI HARCOWAŁA
W styczniu 2008 na liście ekspertów Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, spośród których PISF wyłania komisje oceniające projekty, znalazło się co najmniej kilka osób, które są podwładnymi dyrektor Instytutu i krewnymi członków jego dotychczasowej Rady (22 września 2008 rozpoczęła działalność nowa Rada powołana 12 września). Ponieważ nie sposób zdobyć listy osób zatrudnionych w PISF, nie można dokładnie sprawdzić, czy nie ma tych osób więcej, ale są to co najmniej: Anna Niderhaus, Grażyna Kaczor, Aleksandra Różdżyńska, Anna Chojnacka, Arkadiusz Rutkowski, Olaf Eysymont i Marta Kosnowska.
Jakie to ma znaczenie? Wielorakie.
Gdyby nie miało znaczenia, lista nie zniknęłaby nagle ze strony internetowej PISF w drugiej połowie lutego. Na moje pytanie o związek zniknięcia z wydłużeniem się listy o podwładnych dyrektor Agnieszki Odorowicz i krewnych członków Rady Odorowicz odpowiedziała, że to kolejne pomówienia* z mojej strony, a lista zniknęła jakoby z powodu będącej w toku gruntownej przebudowy strony Instytutu (www.pisf.pl). To samo odpowiedziała przez telefon członkom Sejmowej Komisji Kultury i Środków Przekazu, którzy dzwonili do niej zainteresowani cudami w Instytucie. Minęło tymczasem już pół roku, a strona wygląda wciąż tak samo (przybyło jedynie zdjęć z Agnieszką Odorowicz**).
Pentagon
Przecieki z samego Instytutu wskazują, że Agnieszka Odorowicz po prostu dopisała ekspertów do listy, nie kłopocząc się tym, że prawem do ich powołania dysponuje jedynie Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Od kilku miesięcy publikacje prasowe (np. „NIE” nr 47/2007, dwa duże artykuły w „Newsweeku”) wskazały na różne sposoby, że większość pieniędzy, jakie PISF przyznaje na produkcję filmową, trafia do pięciu osób i podmiotów gospodarczych z nimi związanych. Tylko filmowcy pracujący w obrębie tego pięciokąta są zadowoleni z funkcjonowania PISF. Pięciokąt ów to: Jacek Bromski i Juliusz Machulski ze Studia Zebra, Włodzimierz Niderhaus z WFDiF, Michał Kwieciński z Akson Studio (producent „Katynia”) i Krzysztof Zanussi ze Studia TOR. Czterej pierwsi z nich zasiadają w Radzie Instytutu, wszyscy byli także jednocześnie przez pierwsze dwa lata istnienia PISF ekspertami oceniającymi projekty, nierzadko w kilku komisjach jednocześnie, nierzadko kilku z nich na raz w jednej komisji (zwłaszcza duet Bromski-Machulski).
Na zarzuty prasowe, że Instytut dzieli kasę między członków Rady, dyrektor Odorowicz i Biuro Prasowe PISF odpowiadają, że decyzje są podejmowane przez Agnieszkę Odorowicz na podstawie obiektywnych, profesjonalnych ocen ekspertów powołanych w dowód uznania za ich wybitne dokonania i dorobek. Widocznie ich projekty są obiektywnie najlepsze w opinii niezależnych ekspertów.
Ustawa o kinematografii mówi, że minister kultury powołuje ekspertów PISF w liczbie co najmniej siedmiu. Obecnie jest ich około trzystu. Przy takiej liczbie nikt z zewnątrz nie jest w stanie ogarnąć procesu powoływania poszczególnych komisji, kierowania danego wniosku do jednej z nich, składu tych komisji itd. I o to właśnie chodzi. Dopisanie gdzieś paru osób, wykreślenie paru innych, tasowanie składów poszczególnych komisji i tym podobne operacje, można dzięki temu przeprowadzać w miarę niezauważenie. Tym bardziej, że co najmniej jedna trzecia tych osób ma bardzo niewielki dorobek, wielu jest przed debiutem, są to więc osoby praktycznie nieznane, co dodatkowo kamufluje takie manipulacje.
Grona gniewu
Proces oceny projektów w PISF jest misterną konstrukcją mającą na celu utrzymanie kierunku przepływu wychodzących z PISF środków tak, by ich większość nie wydostała się poza granice pięciokąta. Dopisywanie podwładnych i krewnych do listy ekspertów przez władze PISF jest składnikiem tego mechanizmu. Podwładni Agnieszki Odorowicz nie mogą robić nic, co by nie było po jej myśli (a jej myśl z kolei pokrywa się z interesem pięciokąta, który prawdopodobnie trzyma ją po prostu w szachu), bo jeśli spróbują…
Latem 2008 roku w PISF nastąpił szereg zmian personalnych i pojawiła się seria ogłaszanych jeden za drugim wakatów. Był to owoc gniewu carycy Agnieszki, który wymiótł z gmachu pod adresem Krakowskie Przedmieście 21/23 wielu niewystarczająco posłusznych. Np. część personelu Biura Prasowego zakończyła pracę w instytucie po tym, jak na pytania dziennikarzy „Newsweeka”, m.in. o dotacje dla Bromskiego, odpowiedziała prawdę.
Opowieść Wigilijna
Dysponuję relacjami świadków, którzy twierdzą, że przedstawiciele władz PISF zwrócili się do nich z pytaniem „To komu to dać do oceny, żeby przeszło?”. PISF oficjalnie twierdzi tymczasem, że to losowanie decyduje, kto ocenia który projekt. PISF zadowala się też rytualnym przypominaniem od czasu do czasu, że ekspert nigdy nie ocenia projektu, z którym byłby w jakikolwiek sposób związany. Ale np. członkowie Rady oceniali jako eksperci wiele projektów, z którymi nie byli związani i blokowali je lub wydłużali ich drogę w procedurach, żeby nie zabrakło pieniędzy na projekty, z którymi są związani.
14 grudnia 2007, dzień przed „Tajnym Zjazdem” Stowarzyszenia Filmowców Polskich, na którym Jacek Bromski przeprowadził pałacowy zamach stanu opisany w moim reportażu pt. „Bromski nakręcił zjazd” („NIE” 2/2008), odbyła się impreza opłatkowa w siedzibie Krajowej Izby Producentów Audiowizualnych w Warszawie. Tam także wkręciłem się incognito. Słyszałem na własne uszy, jak przedstawiciel najwyższych władz PISF, któremu język rozwiązał się po spożyciu, przyznał jednemu ze swoich rozmówców wprost, że PISF celowo czyni procedury tak gęstymi, niejasnymi i często je zmienia, żeby się te pieniądze za bardzo nie rozpierzchły na wszystkie strony, lepiej żeby więcej trafiało do niewielu. Stałem wtedy dosłownie dwa metry za plecami Jerzego Barta, zastępcy dyrektora PISF.
Filmy powstające w ramach wyżej wspomnianego pięciokąta z zasady nie napotykają w PISF przeszkód formalnych. O ile mi wiadomo, żaden z nich nie był nigdy przesuwany z sesji do sesji z powodu np. braku jakiegoś właśnie wymyślonego przez PISF załącznika, problem, który filmowcy spoza pięciokąta mają notorycznie.
Co więcej, rozmnożyły się w różnych dokumentach PISF zapisy umożliwiające z różnych powodów wykluczenie kogoś z prawa do ubiegania się o dotacje na okres trzech lat, co np. dla producenta filmowego oznacza śmierć zawodową. Zapisy tego rodzaju są już w kilku programach operacyjnych i mają na celu trwałe zawężenie kierunków przepływu pieniędzy z PISF. Dają także władzom instytutu możliwość rozgrywania ich personalnych animozji. Dodajmy, że zapisy te nie tylko nie są umocowane w Ustawie o kinematografii, ale są z nią po prostu sprzeczne.
Ministerstwo Dziwnych Kroków
Tymczasem Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, które od dawna wie o tych wszystkich nieprawidłowościach, nie wykazuje żadnej woli uczynienia czegokolwiek w tej sprawie, a nawet wykazuje wolę, by nic nie robić.
Trzy miesiące trwały moje próby uzyskania jakiegokolwiek stanowiska czy informacji z MKiDN. 12 czerwca rzecznik prasowy Iwona Radziszewska twierdziła jeszcze stanowczo, że wszystkie osoby pełniące funkcję eksperta „zostały powołane przez Pana Ministra, nie ma żadnych ‘dopisanych’”, ale zbywała mnie ogólnikami. Kiedy podałem nazwiska podwładnych Odorowicz i krewnych Rady Instytutu, którzy wedle mojej wiedzy trafili na listę tylnymi drzwiami, Radziszewska przez 6 tygodni (!) unikała udzielenia mi jakiejkolwiek odpowiedzi, ignorowała maile, była nieosiągalna telefonicznie i co chwilę w jakimś wyjeździe służbowym, a jej podwładni informowali mnie dzień w dzień, że oddzwoni do mnie „jutro”. W końcu, 24 lipca, przysłała mi maila, który był kpiną w żywe oczy i nie zawierał żadnej konkretnej informacji.
31 lipca 2008 wysłałem do MKiDN oficjalny, sformułowany przy pomocy prawnika, wniosek o udzielenie informacji w oparciu o ustawę o dostępie do informacji publicznej. Ustawa za nieudzielanie przez urzędnika informacji przewiduje nawet karę więzienia. Dopiero to zaczęło działać. Po 14 dniach (tyle czasu daje ustawa) Radziszewska przysłała mi w końcu odpowiedź, jednak daleką od wyczerpującej. Prosiłem o skany dokumentów przedstawiających historię powołania wymienionych osób na ekspertów. Gdyby rzeczywiście byli powołani przez ministra, to ktoś musiałby ich najpierw zgłosić (istniałby takowy dokument), a następnie minister musiałby ich, w uznaniu ich kompetencji, zatwierdzić i powołać (drugi dokument).
Wystąpiłem więc z wnioskiem o usunięcie naruszenia prawa, gdyż nie uzyskałem informacji, o które prosiłem. Zgodnie z prawem o postępowaniu przed sądami administracyjnymi byłby to ostatni krok przed wystąpieniem w tej sprawie do sądu. Wtedy Radziszewska przysłała uzupełnienie swojej odpowiedzi, ale jedynym dokumentem, jaki potrafiła przedstawić, był skan wydruku ze strony internetowej PISF z pełną listą ekspertów, opatrzony jedynie pieczątką, przywaloną zapewne na potrzeby tego maila, co trudno uznać za dokumentację procesu ich powołania. MKiDN twierdzi, że ich powołanie odbyło się w odpowiedzi na wniosek o to złożony przez Odorowicz, w związku z wybitną kompetencją tych osób w zakresie „upowszechniania kultury filmowej”, ponieważ „mają rzetelną wiedzę praktyczną i rozeznanie w ponad 300 przeglądach i festiwalach, jakie rokrocznie odbywają się na terenie całego kraju”.
Gdzie więc jest sam wniosek Odorowicz o ich powołanie? I o ile jest prawdą, że np. Różdżyńska ma doświadczenie i wiedzę na temat festiwali, to Rutkowski jest jedynie prawnikiem PISF nie mającym nic wspólnego ani z twórczością ani z kulturą filmową, mającym za to tendencję do odpowiadania na pisma skierowane do Odorowicz w jej imieniu, nie wzmiankując nigdzie, a ni w nagłówku ani w stopce, w jakim to robi charakterze, czy jaka jest w PISF jego funkcja; dorobek Eysymonta polega głównie na tym, że jest zięciem Juliusza Machulskiego; a Anny Niderhaus, że jest córką Włodzimierza i bardzo by chciała zostać zawodowym filmowcem. I tak dalej.
Pytam, dlaczego MKiDN zachowuje się tak, jakby chciało kryć przestępstwa korupcji popełnione najprawdopodobniej przez dotychczasowe władze PISF? Radziszewska: „Jeżeli ma Pan wiedzę na temat możliwości popełnienia przestępstwa, jest Pan zobowiązany złożyć doniesienie do prokuratury”.
* Te tak zwane przez Agnieszkę Odorowicz moje pomówienia nigdy nie wywołały żadnego sprostowania, choć dotyczyły funkcjonowania państwowej instytucji, która gdyby cokolwiek w prasie na jej temat pojawiło się niezgodnego z prawdą ma wszak - zgodnie z ustawą Prawo prasowe - ustawowy obowiązek odniesienia się do nich i ich skorygowania.
** Jak zaznaczyłem, tekst w appendiksie pochodzi sprzed ponad pół roku. Zaglądając na stronę internetową PISF dzisiaj, odnotowujemy pewne znaczące zmniejszenie udziału wizerunków Agnieszki Odorowicz w jej szacie graficznej. Ma to swoje wyjaśnienie. W tak zwanym międzyczasie pewien niepokorny filmowiec, którego nazwiska nie upublicznię może w tym miejscu, zaczął rozpuszczać plotkę, że założy stronę internetową, na której ogłosi i przeprowadzi konkurs z nagrodami dla tych, którym uda się znaleźć na stronie Instytutu, w całej jej historii, choć jedno zdjęcie nie przedstawiające Agnieszki Odorowicz. Plotka musiała dotrzeć na Krakowskie Przedmieście 21/23…