2010-07-31 17:38:35
Platforma Obywatelska zaskoczyła. Pozytywnie, bo nikt nie spodziewał się, że w okresie sezonu ogórkowego, kiedy dziennikarze największych mediów z braku laku snują detektywistyczną opowieść autorstwa Antoniego Macierewicza, odpali petardę, która zaprószy polską debatę publiczną. Zwłaszcza tę petardę o nazwie Michał Boni, a nie – jak było dotychczas – Janusz Palikot. I jest na dobrej drodze, która przybliży ją do spełnienia największej nadziei, jaką dała swoim wyborcom – że zabierze się do pracy po zwycięstwie Bronisława Komorowskiego.
Główny strateg aktualnej ekipy rządzącej w trzecim programie Polskiego Radia powiedział, że prawdopodobnie trzeba będzie podnieść o jeden procent podatek od towarów i usług, znany powszechnie pod skrótem VAT. Później zapadł się pod ziemię, już nie raz jego propozycje zostawały tylko w świecie fantazmatów politycznego zarządzania i reformowania. Wczoraj okazało się, że jest inaczej. Dwaj przedstawiciele koalicji, czyli Donald Tusk i Waldemar Pawlak, wyszli z konkretną propozycją. Ten pierwszy przedstawił na dodatek wyliczenia, że podwyżka rzeczonego podatku może dać 5,5 miliarda złotych wpływów do budżetu. Tylko łatanie tak małą sumką sporej dziury raczej nie przyniesie ozdrowienia.
Z czego podniesienie podatku VAT wynika? Ano z tego, że w poprzedniej kadencji parlamentu największe partie prawicowe - kłócące się praktycznie o każdą drobnostkę, historię, symbole - jak jeden mąż przyklasnęły na początku, a następnie przegłosowały obniżenie świadczeń pieniężnych. Tym razem od osób fizycznych… i na dodatek jeszcze tych najbogatszych. Uszczupliło to zdaniem premiera budżet o 42 miliardy. Platforma Obywatelska zaskoczyła nie tylko tych, co byli zmęczeni postpolityczną debatą, która opierała się wyłącznie na tanato-mitach i happeningach. Wprowadziła w osłupienie ludzi podzielających poglądy neoliberalne bądź dogmatycznie w nich zapatrzone. Wczoraj bowiem gdański liberał zadał kłam jednej z kluczowych teorii neoklasycznego postrzegania gospodarki – mianowicie krzywej Laffera.
Według niej budżetu nie powinno zasilać się poprzez zwiększenie podatków, a obniżanie ich. Im mniejsze świadczenia, tym większe wpływy do budżetu. Aż dziw, że w latach 80. i 90. tak wiele osób mogło w tę teorię uwierzyć, ponieważ ta już w samych założeniach jest równie infantylna, co zgoła inna bajeczka, że w roku 2000 zegary w komputerach się wyzerują i cała sfera elektroniczna przestanie istnieć. Obie na szczęście odchodzą w niepamięć, lecz skutki krzywej Laffera jeszcze długo będą o sobie dawać znać. Zostawiły w końcu na polu finansów publicznych ogromne spustoszenie. Platforma Obywatelska, mając za kilka miesięcy wybory samorządowe, a za ponad rok – parlamentarne, celowo nie podniosła podatku PIT. Zapewne dlatego, że naraziłaby się grupom, które stanowią jej elektorat – czyli najbogatszym i warstwie mieszczańskiej.
Zwiększenie kiesy najbogatszym w 2009 roku spowodowało, że państwowa kasa pozbawiona została paru miliardów, które na gwałt były potrzebne w czasie kryzysu finansowego. Rząd zamiast wtedy się zreflektować i wrócić do starej stawki PIT, poszedł drogą cięć i „zaciskania pasa”, a władze na szczeblu lokalnym musiały się zadłużyć, aby dokończyć zaczęte inwestycje. To doprowadziło nas do takiego deficytu, za którego – jak się okazało - zapłacą w pierwszej kolejności najbiedniejsi, bo pośrednio zwiększenie VAT do 23 procent przełoży się na ceny podstawowych produktów, choćby i żywności. Nie tylko odbije się to na ich portfelach i będzie stanowiło kolejny krok do jeszcze większego zubożenia, ale także zatrzyma konsumpcję w kraju, która jest kołem zamachowym gospodarki.
O ile PO swoimi działaniami przynajmniej przyznało się do błędu w sprawie obniżenia podatku od osób fizycznych, to PiS, od którego ta propozycja wyszła, idzie w zaparte. Gromy spadają na premiera Tuska, że nie poinformował łaskawie opinii publicznej przed wyborami o tym, co się dzieje w finansach. Zarzut tego typu kolejny raz udowadnia nieracjonalność myślenia członków, a zwłaszcza zarządu PiS. Od tego, by opinia publiczna wiedziała o złym postępowaniu rządu jest opozycja i główni kontrkandydaci w wyborach. Tylko, że główny kontrkandydat Bronisława Komorowskiego w czasie kampanii skupiony był na kończeniu sporów z postkomunistami, wygaszaniem antagonizmu między Polakami i innymi równie bezsensownymi, nierealnymi działaniami. Wiadomo, że pisowska krytyka ekonomiczna rządu odbiłaby się rykoszetem, a sadzenie dębu zwalniało z tego typu zagrożeń. Stąd argument o braku informacji posła Błaszczaka jest uderzeniem w działanie własnej partii. I to o wiele mocniejszym, niż krytyczna blogonotka Marka Migalskiego.
Schizofrenia obu partii przerzuci ciężar sporu z debaty gospodarczej na kwestię, kto jest odpowiedzialny za tę sytuację z deficytem i dlaczego PiS znowu kłamie. A na końcu okaże się, że gdzie dwóch się bije, tam ostatecznie muszą zapłacić za to najbiedniejsi.
Główny strateg aktualnej ekipy rządzącej w trzecim programie Polskiego Radia powiedział, że prawdopodobnie trzeba będzie podnieść o jeden procent podatek od towarów i usług, znany powszechnie pod skrótem VAT. Później zapadł się pod ziemię, już nie raz jego propozycje zostawały tylko w świecie fantazmatów politycznego zarządzania i reformowania. Wczoraj okazało się, że jest inaczej. Dwaj przedstawiciele koalicji, czyli Donald Tusk i Waldemar Pawlak, wyszli z konkretną propozycją. Ten pierwszy przedstawił na dodatek wyliczenia, że podwyżka rzeczonego podatku może dać 5,5 miliarda złotych wpływów do budżetu. Tylko łatanie tak małą sumką sporej dziury raczej nie przyniesie ozdrowienia.
Z czego podniesienie podatku VAT wynika? Ano z tego, że w poprzedniej kadencji parlamentu największe partie prawicowe - kłócące się praktycznie o każdą drobnostkę, historię, symbole - jak jeden mąż przyklasnęły na początku, a następnie przegłosowały obniżenie świadczeń pieniężnych. Tym razem od osób fizycznych… i na dodatek jeszcze tych najbogatszych. Uszczupliło to zdaniem premiera budżet o 42 miliardy. Platforma Obywatelska zaskoczyła nie tylko tych, co byli zmęczeni postpolityczną debatą, która opierała się wyłącznie na tanato-mitach i happeningach. Wprowadziła w osłupienie ludzi podzielających poglądy neoliberalne bądź dogmatycznie w nich zapatrzone. Wczoraj bowiem gdański liberał zadał kłam jednej z kluczowych teorii neoklasycznego postrzegania gospodarki – mianowicie krzywej Laffera.
Według niej budżetu nie powinno zasilać się poprzez zwiększenie podatków, a obniżanie ich. Im mniejsze świadczenia, tym większe wpływy do budżetu. Aż dziw, że w latach 80. i 90. tak wiele osób mogło w tę teorię uwierzyć, ponieważ ta już w samych założeniach jest równie infantylna, co zgoła inna bajeczka, że w roku 2000 zegary w komputerach się wyzerują i cała sfera elektroniczna przestanie istnieć. Obie na szczęście odchodzą w niepamięć, lecz skutki krzywej Laffera jeszcze długo będą o sobie dawać znać. Zostawiły w końcu na polu finansów publicznych ogromne spustoszenie. Platforma Obywatelska, mając za kilka miesięcy wybory samorządowe, a za ponad rok – parlamentarne, celowo nie podniosła podatku PIT. Zapewne dlatego, że naraziłaby się grupom, które stanowią jej elektorat – czyli najbogatszym i warstwie mieszczańskiej.
Zwiększenie kiesy najbogatszym w 2009 roku spowodowało, że państwowa kasa pozbawiona została paru miliardów, które na gwałt były potrzebne w czasie kryzysu finansowego. Rząd zamiast wtedy się zreflektować i wrócić do starej stawki PIT, poszedł drogą cięć i „zaciskania pasa”, a władze na szczeblu lokalnym musiały się zadłużyć, aby dokończyć zaczęte inwestycje. To doprowadziło nas do takiego deficytu, za którego – jak się okazało - zapłacą w pierwszej kolejności najbiedniejsi, bo pośrednio zwiększenie VAT do 23 procent przełoży się na ceny podstawowych produktów, choćby i żywności. Nie tylko odbije się to na ich portfelach i będzie stanowiło kolejny krok do jeszcze większego zubożenia, ale także zatrzyma konsumpcję w kraju, która jest kołem zamachowym gospodarki.
O ile PO swoimi działaniami przynajmniej przyznało się do błędu w sprawie obniżenia podatku od osób fizycznych, to PiS, od którego ta propozycja wyszła, idzie w zaparte. Gromy spadają na premiera Tuska, że nie poinformował łaskawie opinii publicznej przed wyborami o tym, co się dzieje w finansach. Zarzut tego typu kolejny raz udowadnia nieracjonalność myślenia członków, a zwłaszcza zarządu PiS. Od tego, by opinia publiczna wiedziała o złym postępowaniu rządu jest opozycja i główni kontrkandydaci w wyborach. Tylko, że główny kontrkandydat Bronisława Komorowskiego w czasie kampanii skupiony był na kończeniu sporów z postkomunistami, wygaszaniem antagonizmu między Polakami i innymi równie bezsensownymi, nierealnymi działaniami. Wiadomo, że pisowska krytyka ekonomiczna rządu odbiłaby się rykoszetem, a sadzenie dębu zwalniało z tego typu zagrożeń. Stąd argument o braku informacji posła Błaszczaka jest uderzeniem w działanie własnej partii. I to o wiele mocniejszym, niż krytyczna blogonotka Marka Migalskiego.
Schizofrenia obu partii przerzuci ciężar sporu z debaty gospodarczej na kwestię, kto jest odpowiedzialny za tę sytuację z deficytem i dlaczego PiS znowu kłamie. A na końcu okaże się, że gdzie dwóch się bije, tam ostatecznie muszą zapłacić za to najbiedniejsi.