Mit apolitycznych prezydentów
2010-11-28 18:22:00
W podsumowaniach wyborów samorządowych większość mediów zwraca uwagę na świetne rezultaty uzyskane przez niepartyjnych kandydatów na prezydentów miast. Wielu komentatorów odtrąbiło zwycięstwo Polski obywatelskiej i samorządowej nad Polską partyjniacką. Moim zdaniem to zbyt pochopnie sformułowany wniosek.

Niepartyjni prezydenci?



Po roku 1989 polska scena partyjna charakteryzowała się dużą niestabilnością. Zarejestrowanych było kilkaset partii politycznych. Kolejne formacje powstawały, inne zamierały, część w wyniku wewnętrznych konfliktów ulegała podziałom. Zjawiska te dotyczyły przede wszystkim ugrupowań prawicowych. Stabilnymi elementami sceny partyjnej był SLD oraz PSL.

Ponadto stronnictwa prawicowe (ale także Unia Demokratyczna/Unia Wolności) nie posiadały szeroko rozbudowanej bazy członkowskiej i materialnej. Ich struktury lokalne były rachityczne.

Konsekwencją tego stanu rzeczy było tworzenie na poziomie samorządowym reprezentacji, których nazwa nie nawiązywała do partyjnych szyldów, a ich skład personalny szedł czasem w poprzek krajowych podziałów na prawicy.

W 2002 roku PO i PiS były jeszcze w trakcie budowania swych struktur (w Europie Środkowo - Wschodniej po 89 r. regułą jest, że partie buduje się "od góry" - wszystko zaczyna się od reprezentacji parlamentarnej na poziomie krajowym).

W wielu miastach wystartowali tzw. niezależni kandydaci na prezydenta wystawieni przez niepartyjne komitety lub popierani przez PO - PiS (vide: Wrocław). Ich wyborczy sukces był możliwy tylko dzięki wsparciu głównych formacji prawicowych, które nie tylko nie wystawiły kontrkandydatów, ale także aktywnie włączyły się w kampanię. (Z analogiczną sytuacją mieliśmy do czynienia z lewicowym kandydatem na prezydenta Krakowa).

Gdyby osiem lat temu owi kandydaci nie mieli wsparcia partii politycznych (część z nich zresztą nawet do nich należała), ich wyborczy sukces (a w konsekwencji reelekcje w 2006 i 2010 r.) byłby bardzo wątpliwy.

Kres partyjniactwa?



Po zwycięskich wyborach zaczyna sie proces uniezależniania prezydenta od partyjnego zaplecza. Oczywiście, na początku pierwszej kadencji jego gabinet jest okupowany przez lokalnych liderów partyjnych, którzy chcą współtworzyć politykę personalną w ratuszu. Na etatach wiceprezydentów trzeba zatrudnić partyjnych nominatów (nota bene: funkcja wiceprezydenta jest obecnie kuriozalna - jest to po prostu pracownik urzędu, a nie osoba pochodząca z demokratycznego wyboru).

Prezydent miasta ma znakomite narzędzia do uniezależnienia się od niedawnych protektorów i budowy własnej quasi-partii.

Po pierwsze, sprawowanie funkcji powoduje, że staje się samodzielnym liderem politycznym. Dystansując się od partii zyskuje przychylność lokalnych mediów oraz - w konsekwencji - opinii publicznej.

Po drugie, setki miejsc pracy w urzędzie i podległych miastu spółkach oraz fundusze na promocję, naukę, kulturę i rozrywkę pozwalają stworzyć swoisty system klientelistyczny. Pracownicy urzędu, członkowie rad nadzorczych miejskich spółek, biznesmeni, artyści i działacze ngo's - beneficjenci publicznych funduszy - staną się potem nowym, politycznym zapleczem urzędującego prezydenta.

Kolejnym etapem budowania własnej quasi-partii jest wystawienie własnego komitetu w wyborach do rady miejskiej, którego listy zapełnią osoby, których mowa akapit wyżej.

W trakcie kampanii wyborczej urzędujący prezydent może wykorzystać do promocji publiczne środki. To w ostatnich latach dość popularna praktyka w Polsce. I nie ma tu podziału na prezydentów "partyjnych" i "niepartyjnych".

W minionych wyborach mogliśmy np. na Dolnym Śląsku oglądać, jak zarówno prezydent "partyjny", jak i "bezpartyjny", za olbrzymie pieniądze publiczne prowadzą (słabo)zakamuflowaną, billboardową kampanię wyborczą.

Dość powszechną praktyką jest nagromadzenie w okresie przedwyborczym okazji do przecięcia wstęgi lub otwarcia dużej imprezy kulturalnej.

"Niepartyjni" prezydenci budują swoje polityczne zaplecze korzystając pełnymi garściami ze znanego zestawu "partyjniackich" praktyk. Czyniąc to, nie są skrępowani żadnymi więzami partyjnymi (partie to jednak ciała kolegialne, gdzie wiele rzeczy trzeba negocjować,). Sami rozdają karty.

Apolityczny polityk?



Prezydent miasta to polityk. Budowa przedszkoli, remonty dróg, rozwój kultury i oświaty - to polityka. Istotą demokratycznej polityki jest spór dotyczący celów i środków. Dlatego ludzie grupują się w partie, gdzie łączy ich (mniej lub bardziej) jakiś wspólny pogląd, idea, wizja. Także na poziomie samorządowym.

Przedszkole prywatne czy publiczne? Edukacja nastawiona na inkluzję społeczną czy na szlifowanie talentów? Przestrzeń miejska ogólnodostępna czy skomercjalizowana? To wszystko polityczne wybory, przed którymi stają samorządowcy.

W dużych miastach głosując na poszczególne partie przynajmniej częściowo wiemy lub domyślamy się, za jakimi koncepcjami się one opowiadają. W przypadku "niepartyjnych komitetów prezydenckich", które grupują na swoich listach miejskich urzędników, lokalnych celebrytów, znanych sportowców, artystów i politycznych rozbitków od lewa do prawa, określenie ich programowo - ideowego spoiwa jest bardzo trudne.

Silne umocowanie ustrojowe prezydenta miasta powoduje deficyt możliwości społecznej kontroli. Procedura odwołania prezydenta w drodze referendum jest niezwykle trudna (choć ,jak pokazały przykłady Łodzi i Częstochowy, nie niemożliwa). W krajach Europy Zachodniej stałą kontrolę nad prezydentem sprawują partie, z których dany prezydent się wywodzi. Partia musi bowiem dbać o swój wizerunek. Prezydent ma zaś świadomość, że reprezentuje członków, sympatyków i wyborców danej formacji. W systemie, gdzie silne są partie, prezydent miasta nie trzyma się kurczowo swojego stołka, gdy prokuratura stawia mu zarzuty, a media rozpisują się o kolejnych aferach w ratuszu.

Słabość czy siła lokalnej demokracji?



W przeciwieństwie do dominującego tonu medialnych komentarzy nie uważam, że kolejne reelekcje "niepartyjnych" prezydentów miast to triumf lokalnych demokracji. Widzę w tym raczej słabość demokracji i jej głównych aktorów - partii politycznych.

"Niepartyjni" prezydenci zawdzięczają swoje sukcesy najpierw partiom, które osiem lat temu postanowiły pomóc w ich wyborze.

Kolejne reelekcje zawdzięczają zbudowanym przez siebie quasi-partiom, które - w przeciwieństwie do tych prawdziwych - nie zostały stworzone w oparciu o wspólne idee i programy. Są daleko mniej demokratyczne (nie mają sformalizowanych organów kolegialnych, zaś same zbudowane są wokół jednej osoby - urzędującego prezydenta) i nie podlegają stałej społecznej kontroli (w przeciwieństwie do trwałych parti mają raczej charakter efemeryczny, zaś słabość mediów lokalnych powoduje, że to partie głownego nurtu są w centrum zainteresowania).

Owe quasi-partie prezydenckie bardziej zatem przypominają quasi-oligarchie niż podmioty demokratycznej polityki.

Silna demokracja lokalna powinna charakteryzować się sporem na polityczne programy, przejrzystością procesu podejmowania decyzji oraz stałą, obywatelską kontrolą.

Czy sukcesy "niepartyjnych" prezydentów zbliżają nas do takiego modelu? Nie sądzę. Niestety, partie polityczne w obecnym kształcie organizacyjnym, programowym i personalnym także nie stanowią przekonywującej alternatywy.

poprzedninastępny komentarze