2009-06-17 13:15:45
Mocno, bo nie bojąc się obciachu, podniośle, bez popisów, bez sarkazmu. Narażając się na zarzut naiwności, bo marzycielsko. Utopistycznie. Poruszająco. Tonem manifestu. "Jestem feministą ponieważ sądzę, że poczucie wyższości mężczyzn wobec kobiet jest główną przyczyną pogardy i przemocy, nawet jeśli jest ona skierowana wobec mężczyzn".
Mądrze, bo ujmując feminizm nie tylko jako walkę ze szklanym sufitem i nierównymi dochodami, ale jako sposób myślenia o świecie wolnym od przemocy i wyzysku, nie tylko płciowego. Wskazując na największą bolączkę kolejnych ruchów emancypacyjnych: przeźroczystość dominacji. "Wiem także, iż spostrzeżenie nierówności i dyskryminacji płci wymaga zmiany samego siebie" - pisze Osiatyński.
Wpadki są dwie. Pierwszą jest zdanie: "Jestem feministą, ponieważ uważam, że ze względu na swoją naturę biologiczną, kobiety lepiej czują, co ludziom, ziemi i środowisku jest naprawdę potrzebne".
Można być feministą/feministką i tak nie uważać. Więcej: można tak uważać i na tej podstawie odrzucać feminizm. Esencjalizm, któremu dał wyraz autor, wskazuje na naturę, która determinuje kobiece zdolności. Ten kij ma dwa końce: pojęcie natury determinującej kobiety (i mężczyzn) było i jest używane przede wszystkim dla usprawiedliwiania nierówności i niesprawiedliwości. Przykład: jeśli kobiety częściej zajmują się domem niż mężczyźni to dlatego, że są do tego wyposażone przez naturę wrodzonymi cechami takimi jak opiekuńczość, dbałość o więzi, miłość macierzyńska itd. W ten sposób to, co historyczne, zmienne i niesprawiedliwe wpisane zostaje w wizję świata harmonijnego, rządzonego niezmiennymi prawami natury.
Brak prawa do uczuć, do ich przeżywania, wyrażania, przepracowywania jest systematycznym upośledzaniem połowy ludzkości. Niestety upośledzenie to jest swoistą dyskryminacją pozytywną: pozwala ono lepiej funkcjonować w świecie, w którym wrażliwość, empatia, zapobieganie cierpieniu nie są wysoko notowane. Przeciwnie: spychają na margines, nazywane są pięknoduchostwem, przewrażliwieniem, dziecinnością. A od niej tylko krok do kobiecości...
Chciałabym życzyć nam wszystkim dostępu do tej części w nas, która pozwala "czuć, co ludziom, ziemi i środowisku jest naprawdę potrzebne". Kto jednak chciałby, by to życzenie się spełniło? Mężczyźni? Zagubieni, bo musieliby zająć się tym, co "niemęskie", a zatem przeorać własną tożsamość? Kobiety? Sfrustrowane, bo nieustająco im właśnie powierza się to zadanie, ale bez stwarzania warunków do jego realizacji? Albo te, które wreszcie chciałyby zająć się czymś innym niż zajmowanie się innymi? Nie czarujmy: to nie życzenie, to nawoływanie do ciężkiej roboty.
Drugą wpadką Osiatyńskiego jest zdanie: "Bez wiedzy i mądrości mojej żony nigdy nie uświadomiłbym sobie jasno tego, dlaczego jestem feministą". Feminizm polega między innymi na tym, by nie czynić kobiet anonimowymi wpisując je w role rodzinne, osobiste, domowe. By ich nie "prywatyzować" familiarnością. Prościej: dlaczego autor nie przedstawił swojej żony z imienia i nazwiska?
Drugą wpadkę - którą zapewne poczytuje sobie za świetny żart - zaliczył też Stefan Chwin wytarłszy swe feministyczne usta bezimienną żoną. I na tym, na szczęście, kończy się wspólna płaszczyzna komentowanych listów. Pisarz najwyraźniej poczuł się zniesmaczony faktem, że jakiś człowiek - Osiatyński to w końcu mężczyzna - mógł potraktować feminizm na serio i z pokorą. Wytoczył więc armaty sumiastego poczucia humoru, kto się nie śmieje ten gapa. Sparafrazował styl Osiatyńskiego, by przedstawić jego list jako wariactwo, przez konserwatywnych anarchistów nazwane niegdyś "nazi-feminizmem".
Zdaniem Chwina rozwiązania instytucjonalne i prawne proponowane przez feminizm to dyskryminacja mężczyzn, świat na opak, spersonalizowana zemsta egoistycznych kobiet na niewinnych. Z listu wyłania się obraz świata, w którym społeczeństwo, jego instytucje, zasady, mechanizmy - takie jak wykluczenie, dominacja, konflikt, prawo - nie istnieją. Istnieją tylko ludzkie pomyłki, słabości, usterki. Raz pan źle potraktuje panią, innym razem pani źle potraktuje pana. Raz heteroseksualista dyskryminuje homoseksualistę, innym razem homo dyskryminuje hetero. Raz mężczyzna bije kobietę, innym razem kobieta bije mężczyznę. Raz mężczyzna lepiej zarabia, innym razem lepiej zarabia kobieta. Raz jego uprzywilejowuje prawo, innym razem ją. Rzeczywistość Chwin postrzega jako symetryczną, wspólną i niezdefiniowaną żadnymi determinantami, w której rządzić powinien "talent" i alfabet, a nie parytet, "pracowitość", a nie zasada równości dochodów.
Chwin nie zauważył, że jego postulaty zostały już dawno spełnione. Polskie prawo nie zaleca dyskryminacji. Stosuje porządek alfabetu. Rządzi nim zasada, że płeć nie jest istotna. I właśnie dlatego wszystkie mechanizmy dyskryminacyjne mogą się spokojnie reprodukować, bo są od obecnego prawa dużo starsze i umocowane w obyczajowości, przekonaniach, postawach. Ich likwidacja musi być aktywnym działaniem, a nie udawaniem, że nie ma problemu. By osiągnąć reprezentację, jej brak musi zostać zrekompensowany nadreprezentacją.
Jest i pożytek z tego listu: będzie go można analizować ze studentami i studentkami jako idealny przykład fałszywego uniwersalizmu. Na koniec Chwin postuluje zasadę „jeden drugiego brzemiona noście” jako remedium na nierówność, pogardę, przemoc i dyskryminację płci. Remedium wspaniałe pod warunkiem, że kobiety zostałyby włączone w obręb wspólnoty ufundowanej na współodpowiedzialności. Wspólnoty nie opartej na hierarchii i wierze w na zawsze daną wartościującą różnicę. Wspólnoty podmiotów tzn. ludzi traktowanych jako równie pełnych, godnych, wymagających szacunku i decyzyjnych. O tym, że nie żyjemy w takiej wspólnocie niech świadczy fakt, że wciąż trzeba pisać, dlaczego jest się feministą zamiast uzasadniać, dlaczego się nim nie jest.
Uniwersalistom spod znaku gdańskiego kredensu dedykuję poniższe zdanie. Nie moje, lecz Tsultrim Allione: „Często okazuje się, że ci, którzy z największym uporem twierdzą, że należy porzucić względne rozważania o mężczyznach i kobietach, najbardziej znieważają i lekceważą kobiety”. (Kobiety mądrości, Kraków:1998)
Feministów zaś takich jak Wiktor Osiatyński proszę, by opowiadali więcej i częściej o procesie zmiany, którą wymógł na nich feminizm. O własnych granicach i ich przekraczaniu, o żmudnych, bolesnych, irytujących spotkaniach z uwikłaniem w androcentryzm, o wyplątywaniu siebie ze społecznej sieci, o wydłubywaniu czipów, gdzie zapisane są bezwiedne skrypty naszych działań. Tego typu głosy - pamiętnikarskie, osobiste, prywatne - pozwolą przełamać dychotomię męskiego i kobiecego stylu. A co najważniejsze, dadzą nam wiedzę, gdzie i w jaki sposób zakorzenia się dominacja.