100 lat, 11 Manif, 2 nonkonformizmy
2010-03-08 18:58:48
Uwaga na początek: niniejszy tekst nie jest o ostatniej, XI Manifie ani o trybach jej organizowania. Jest on fragmentarycznym, trochę krytycznym, trochę nostalgicznym podsumowaniem jedenastoletniego zaangażowania w ruch feministyczny i garścią moich jego obserwacji. Postulaty ostatniej Manify - które zresztą słabo przebiły się do mediów - uważam za w pełni warte poparcia.
Uwagę tę dopisuję, bo czytelnik - któremu dziękuję za konstruktywną i życzliwie wyrażoną krytykę - uświadomił mi, że mój tekst może zostać odebrany jako atak na ostatnią Manifę. Tymczasem luźno związane z nią impresje są dla mnie jedynie punktem wyjścia. Przestrzegam także przed osobistym odbiorem poniższego tekstu: ruch, a nawet społeczność to coś więcej niż suma jego członkiń, a jego dynamika to coś więcej niż suma zachowań, emocji i decyzji uczestniczących w nim jednostek.
9.3.2010


Kiedy w 2000 roku jechałam na demonstrację o prawa kobiet, wagoniki metra świeciły pustkami. Nie było w nich ani ludzi, którym z plecaków wystawały transparenty, a z klap badziki z feministycznymi hasłami, ani telewizorów reklamujących "Gazetę Wyborczą" reklamującą „Manifę”. Słowo „manifa” nie było wtedy jeszcze w powszechnym użyciu. Telebimy na peronach nie instruowały, jak ominąć korki powstałe z powodu przemarszu i nie robiły pokazu slajdów z poprzednich Manif niczym z najlepszego warszawskiego street party. Rozrywkowe "Co jest grane" i modne kluby nie zapraszały do udziału w rewolucji, a już na pewno nie różową stroną i obietnicami, że będzie wesoło, kolorowo i z szansą na spotkanie celebrytów, więc kto nie przyjdzie ten zaściankowy burak.

Następnego dnia gazety zbywały nas milczeniem lub gdzieś pomiędzy zwichniętą kostką arcybiskupa a instruktażem dekoracji wielkanocnego stołu opisywały w trzech zdaniach jako kuriozum, cyrk, bandę idiotek, w najlepszym razie happening. W noc poprzedzającą Manifę oprócz koszmarów z cyklu: „nikt nie przyjdzie” śniłam także, że w środkach masowego przekazu przytoczą choć jeden feministyczny postulat. Ale dla poważnych mediów istotniejszy był kolor naszych rajstop i domniemany stan panieński. Telewizyjne relacje z Manif rozpoczynał sakramentalny tekst: "Dziś na ulicach Warszawy demonstrowały feministki. Ich zdaniem kobiety w Polsce są dyskryminowane". Obrazy montowano tak, że "ich zdanie" okazywało się urojeniem jazgotliwych histeryczek.

Przez kolejne lata organizowania, a potem przychodzenia na Manifę moim marzeniem było, by potraktowano nas serio. By polemizowano zamiast upupiać, dano się wypowiedzieć zamiast fałszywie streszczać, skupiono na treści zamiast dyskredytować formę. By słowo: feministka przestało funkcjonować jak obelga, synonim brzydkiej-baby-z-problemami, a zaczęło być znakiem pewnej postawy politycznej i wrażliwości na krzywdę. By zechciano z nami rozmawiać o tej krzywdzie, a nie o naszych seksualnych preferencjach. By zainteresowano się życiem kobiet, o których interesy walczyłyśmy, zamiast życiem małej grupy feministek.

Wczoraj, gdy ulicami Warszawy szła XI Manifa, mój sen wydawał się spełniony. A jednak coś mnie niepokoi. Pamiętacie film „Truman Show”? To dziwne uczucie, gdy ściany domu okazują się makietą, ulica – scenografią, realność atrapą, a zdania wypowiadane przez znajomych tekstem scenariusza?

Analizy procesów kooptacji ruchów emancypacyjnych do mainstreamu wskazują, że odbywa się ona kosztem istotowych postulatów. Pisały o tym kolejno działaczki wszystkich ważnych ruchów kontestatorskich, od sufrażystek, przez kobiety kolorowe, po ekolożki i feministki II Fali. Kultura dominująca coraz częściej nie tyle zwalcza treści, które są wobec niej krytyczne lub demaskujące, co wchłania je w swój obręb, wysysa z rewolucyjnego potencjału i tym samym obezwładnia. Zostawia formę jako atrakcyjny gadżet, na którym można zarobić nakręcając popyt i otwierając nową niszę rynku. Estetyzacja buntu wprzęga dzikiego konia w niewolniczy zaprzęg. Subordynuje treści do ich przedstawień. Tak rewolucja zamienia się w napis na bluzie, wolność w świecidełko, równość w modne akcesoria. Tak feminizm staje się wydmuszką.

O jego kształcie coraz częściej decydują media. Od lat 90. główny wysiłek polskiego ruchu feministycznego był skierowany na doreprezentowanie idei w gazetach, radiu i telewizji. W perspektywie indywidualnej nie poszedł on na marne. Co się zmieniło? Kilka osób zrobiło medialną karierę. Kilka robi polityczną. W mediach głównego nurtu pojawia się publicystyka kilku. Styl życia kilku – jak mieszkają, co jedzą na śniadanie, gdzie piją wódkę, a gdzie kawę i w jakim kolorze okładki książek lubią – stało się pożywką magazynów lajfstajlowych.

Z perspektywy idei, o szerzenie której rzekomo chodziło, bilans nie jest zadowalający. Od mniej więcej 6 lat na Manify przychodzi stała liczba demonstrujących: ok.3-4 tysięcy ludzi. Od 10 lat żaden z ważnych jej postulatów nie stał się politycznym sukcesem ruchu. Przypomnijmy, o co walczyłyśmy. Aborcja jak była, tak jest zakazana. Mimo pozornie bardziej liberalnych rządów antykoncepcja nie ma szans na refundację, edukacja seksualna nie ma szans na obecność w programach szkolnych, za to religia rozrasta się w przedszkolach i szkołach jako przedmiot nauczania, by zagościć na maturze. Ekspertami rządowymi w sprawie życia kobiet są księża, i to w większym stopniu niż 10 lat temu, gdy rządziło SLD. Przepaść między zarobkami kobiet i mężczyzn od 7 lat nie zmniejszyła się. Ubóstwo jest w równym stopniu co 10 lat temu większym zagrożeniem dla kobiet. Feminizacja zawodów niskopłatnych postępuje, a nie maleje. Uzwiązkowienie kobiet nie rośnie. Żłobki są likwidowane, a nie budowane, przedszkola państwowe podnoszą opłaty lub znikają, powstają za to prywatne i drogie. Traktowanie kobiet po ludzku w dziedzinach zdrowia reprodukcyjnego (porody, opieka medyczna podczas menopauzy, dostęp do antykoncepcji), życia rodzinnego (opieka nad dziećmi, „drugi etat”), bezpieczeństwa materialnego (godne emerytury) i psycho-fizycznego (ochrona przed sprawcami przemocy domowej i seksualnej) staje się elitarnym towarem. Kosztuje coraz więcej i to na kolejnych odcinkach kobiecego losu. Los ten w coraz większym stopniu podlega mechanizmom rynkowym i uzależniony jest od posiadanych kapitałów. Rola płci w podziale tych kapitałów nie maleje.

Realną szansę realizacji ma parytet na listach wyborczych. Co ciekawe, nie był to główny postulat żadnej z Manif, lecz Kongresu Kobiet Polskich z 2009 r., utworzonego na bazie sojuszu biznesu, polityki i NGO-sów.

Sukces medialny partykularnej odmiany feminizmu nie ma zatem przełożenia na realną poprawę życia kobiet. Ma on jednak moc sprawczą w obrębie samego ruchu. Tekstami pisanymi do mediów głównego nurtu rządzi zrozumiała zasada: „trzeba napisać tak, by wydrukowali”. Wszystko, czego napisać nie można, bo będzie zbyt radykalne, zbyt skomplikowane, zbyt mało pasujące do dominującego sposobu myślenia, zbyt niezrozumiałe lub podejrzane dla redaktorów, zbyt „ideologiczne”, wreszcie zbyt „peerelowskie” - musi zostać wycięte. Operacja na przekazie medialnym okazuje się także operacją na umysłach. Wszystko to, co wyleciało z przekazu medialnego, z czasem okazuje się nieartykułowalne także w obrębie środowiska feministycznego. Strukturalna cenzura medialna staje się autocenzurą autorek, wymaganą potem od innych feministek. Tak zostaje ona wyznacznikiem dopuszczalnych i niedopuszczalnych sposobów nie tylko argumentacji, ale także myślenia w obrębie całego ruchu. To swoiste sprzężenie zwrotne skutkuje lepieniem feminizmu na modłę mediów. Czy to nie za wysoka cena za „szerzenie idei poprzez dostęp do mainstreamu”, skoro i tak obserwujemy tak niską tego szerzenia skuteczność?

Skutek sukcesywnego wydrążenia medialnego feminizmu z potencjału emancypacyjnego obrazuje dyskursywna zbitka: „geje, lesbijki i feministki”. Zbitka, co ciekawe, rzadko przez feministki prostowana, choć przecież kuriozalna. O ile bowiem geje i lesbijki należą do grup dyskryminowanych, o tyle feministki – same najczęściej uprzywilejowane społecznie i ekonomicznie - podejmują się zadania reprezentowania kobiet jako jeszcze jednej takiej grupy. Możemy się spierać, czy nie posługują się fałszywą legitymacją „wszystkich kobiet” do forsowania partykularnych interesów (patrz: zarzuty wobec akcji na rzecz parytetu i do Partii Kobiet), z pewnością jednak to nie feministki są grupą uciskaną. Przeciwniczek feminizmu mizoginia nie chroni przed biedą, nie otwiera ich dzieciom drzwi do przedszkola i nie ratuje przed despotycznym mężem. Czasem zmniejsza poczucie upokorzenia, gdy w codziennym życiu napotykają one na bariery obyczajowego lub instytucjonalnego seksizmu. Tych barier jednak nie zmniejsza.

Zbitka, o której mowa, każe zastanowić się, czy przedmiotem feminizmu zbyt często nie okazują się same feministki. Tak właśnie jesteśmy odbierane. I choć zestaw „geje, lesbijki i feministki” nierzadko przytaczany jest z aprobatą tworzących go dziennikarzy, nas powinien alarmować, bo dowodzi przedstawiania sytuacji feministek jako sytuacji kobiet w ogóle, braku świadomości różnic społecznych, a przede wszystkim braku refleksji nad sprzecznościami interesów. Bo o ile dyskryminowaniem wyedukowanych feministek mających aspiracje do zrobienia medialnej kariery będzie np. niechęć gazet do publikowania ich znakomitych nieraz tekstów, niewiele to jednak ma wspólnego z dyskryminacją kobiet, które feministki rzekomo reprezentują broniąc np. prawa do aborcji. Tutaj tkwi niebezpieczeństwo oderwania ruchu od grupy, na potrzeby której ruch ten chce uwrażliwiać: w uniwersalizowaniu własnej pozycji, zmagań, aspiracji i życiowych trajektorii. Niedobrze, gdy ruch feministyczny staje się ruchem w obronie feministek.

Paradoks ten oddaje użycie słowa: solidarność. Może oznaczać ono świadomość różnic, rezygnację z przywilejów i dobrowolne dzielenie się rozmaitymi kapitałami z tymi, którzy są ich pozbawieni. Coraz częściej służy jednak zgoła odmiennemu celowi: jako przykrywka dla różnicy. Sugeruje, że zarówno nierówny podział przywilejów, jak i konflikt interesów między kobietami z różnych klas nie istnieją. Wystarczy zatem, jeśli - tak jak dotąd - „każda będzie robić swoje”: np. jedna pracować jako sprzątaczka, druga zatrudniać sprzątaczki. Dodatkowo jednak mamy być „solidarne”. Obie pozycje zostają przedstawione jako równoważne i równoprawne. Postulat wzajemnego wspierania się kobiet spełnia tu funkcję maskującą nierówny podział dóbr. W efekcie pracownica, która odniesie na swoją szefową za łamanie prawa pracy, okaże się niesolidarna. Bez dookreślenia, kto z kim ma być solidarna i wobec czego, hasło zadziała na szkodę słabszych. Bez wskazania, dla kogo jest ta oferta, skorzysta z niej silniejszy.

Panmedializacja jako strategia oraz niedostrzeganie jej złych skutków zarówno w świecie społecznym jak i w obrębie ruchu feministycznego to pierwszy pakiet zjawisk, które budzą podejrzenia o fasadowość feminizmu. Drugi wiąże się z autorytaryzmem ruchu. Jego uczestniczki, które wykraczają poza skrojone pod media głównego nurtu kształty, krytykują niektóre feministyczne poczynania, proponują inne i na miarę swoich kompetencji, możliwości instytucjonalnych, czasowych oraz przede wszystkim finansowych wdrażają je, oskarżane są o dwa grzechy główne: "rozbijanie jedności ruchu" i "resentyment".

Zazwyczaj ukryty w sferze towarzyskiej, objęty tabu, strzeżony groźbą kary za ujawnienie, autorytaryzm ów ujawnił się przy okazji Kongresu Kobiet Polskich. Krytyka KKP – że był skrajnie warszawskocentryczny, że wykluczył temat aborcji, że reprezentował punkt widzenia i interesy bogatych kobiet, pracodawców i ludzi biznesu, że wpadł w pułapki „mistyki kobiecości” itp. – spotkała się z szokująco chamską reakcją, której przykłady mogłyby posłużyć za słownik nowomowy neoliberalnej i... seksistowskiej. Autorki tej krytyki zostały oskarżone o „nieudacznictwo” (tak jak o nieudacznictwo oskarża się tych, którzy nie odnieśli kapitalistycznie rozumianego sukcesu, ale także kobiety, które walnęły głową w szklany sufit), „wylewanie prywatnych żalów” (ten argument często pada pod adresem związkowczyń), „zazdrość” (sugerującą, że kobiety, które występują publicznie i chcą akcesu do polityki, i tak kierują się emocjami i prywatą), „bezinteresowny jad” (zatem kobiety to wredne, niebezpieczne, podstępne istoty) oraz uleganie podszeptom swoich chłopaków (jak widać nie tylko socjobiolodzy i Janusz Korwin-Mikke, ale także niektóre feministki uważają, że kobiety nie potrafią niezależnie myśleć i podejmować decyzji, a jedynie kierować się hormonami). Aż dziw, że nikt nie oskarżył krytyczek KKP o brak urody.

Nie wykluczam, że krytyka feministycznych przedsięwzięć, które otrzymują mainstreamową legitymację, jest podyktowana zbyt dużą dawką rewolucyjnej czujności. Z pewnością jednak można by czerpać z niej pożytki. W sytuacji, gdy kultura dominująca jest wyposażona w coraz lepsze narzędzia przechwytywania najbardziej radykalnych znaczeń, ich rozbrajania i neutralizowania, czujność taka powinna być traktowana jako cenny głos w łonie feminizmu. Być może losem wszystkich współczesnych ruchów emancypacyjnych jest nieustanna gra z mainstreamem i oscylowanie między wykorzystywaniem go, a byciem wykorzystanym. W tym kontredansie rozkład sił jednoznacznie wskazuje na tego, kto powinien bardziej uważać nim i tak przegra.

Niezamierzonym sukcesem Kongresu Kobiet Polskich było wywołanie tej właśnie polemiki, a co za tym idzie: ujawnienie różnorodności polskiego feminizmu. Wobec tak kontrowersyjnego wydarzenia przymus pokazywania „jednej twarzy feminizmu” okazał się nareszcie zbyt słaby. Do tej pory był on wymuszany poprzez nieformalne wykluczanie tych, którzy ujawniali pęknięcia w monolicie. Strategia ukazywania feminizmu jako jednorodnego przedsięwzięcia nie była nigdy ani przedyskutowana, ani decyzja o niej demokratycznie podjęta. Debata wokół KKP przypomina chwilami kamieniowanie przez rozjuszony lud kilku nieszczęśniczek, którzy odważyły się powiedzieć dwa zdania więcej niż wolno i nawet nie wiedziały, że złamały tym jakieś prawo, bo znane jest ono jedynie prawodawczyniom. Niemniej sprawiła ona, że karanie za naruszenie hierarchii zabierania głosu w obrębie ruchu feministycznego osiągnęło pułap publiczny i stało się jawne.

Warszawski ruch feministyczny - z powodu stołeczności hegemoniczny wobec feminizmów w innych miastach - działa na zasadzie charyzmy samozwańczych liderek. Charyzmy mylonej przez wszystkie jego uczestniczki – niezależnie od pozycji, jakie w tym ruchu zajmują - z kompetencjami, zasługami lub stażem „działactwa”. Trudno nazwać takowymi kapitały owocujące pewnością siebie, przekonaniem o własnej wartości i sukcesem medialnym. Nie jest niczyją winą, że z kapitału korzysta. Dobrze jednak, gdy troską emancypantek jest, by cnotą uczynić odpowiedzialne wobec innych rozporządzanie owym kapitałem, a nie używanie go do windowania własnej pozycji kosztem innych. Skrajnie niedemokratyczne procesy decyzyjne jak i podział najbardziej lukratywnych działań dających dostęp do indywidualnej kariery są w obrębie ruchu uzasadniane wiekiem liderek, co jest argumentem czysto ageistowskim, lub ilością przepracowanych feministycznie lat, co jest argumentem jawnie nieprawdziwym. Tylko jeden z miliona przykładów: przemawianie podczas Manify z platformy jest prestiżowym zajęciem. Tym razem wykonywała je m.in. Jolanta Kwaśniewska, choć jeszcze 2 lata temu nie było jej w gronie organizatorek Manif ani działaczek na rzecz kobiet. Przede wszystkim jednak nigdy ani te, ani żadne inne kryteria nie zostały wspólnie przedyskutowane i przyjęte.

Neutralizowanie rang społecznych i dbałość o uczestnictwo na równych prawach – bez względu na nazwisko, wiek, stopień wygadania i stopień naukowy, stan majątkowy, tzw. charyzmę i dostęp do prawomocnych mediów – powinno być równie ważnym postulatem ruchu feministycznego jak prawo do aborcji czy walka o równe płace. Choć jego realizacja wymaga żmudnych i nudnych starań, ćwiczeń i praktyk, choć ogranicza popisy jednej aktorki, show drugiej, krasomówstwo trzeciej i spektakularne gesty czwartej – jest nie tylko słuszne z punktu widzenia postulatu równości, ale na dłuższą metę się opłaca. Oznacza bowiem wypracowywanie w praktyce innego modelu wspólnoty. Wspólnoty opartej na szacunku i równości, dążącej do demokracji. Dbałość o nią wymaga wysiłku, setek porażek i zniechęceń. Przez osoby dotąd uprzywilejowane często odbierane jest jako sztywniactwo, biurokratyzm, podcinanie skrzydeł. W ten sposób - znowu - interes elit mylony jest z interesem wszystkich kobiet.

Dlatego na Dzień Kobiet życzę nam wszystkim dwóch nonkonformizmów. Pierwszy to ten, który sprawia, że dostrzegamy niesprawiedliwość i krzywdę. Że szukamy ich przyczyn. Że sprzeciwiamy się im oraz dominującym poglądom, które je uzasadniają. Ten nonkonformizm robi z nas feministki. Drugi to nonkonformizm w obrębie ruchu, do którego zaprowadził nas pierwszy. Niezagłuszanie własnych rozterek, wątpliwości, sądów. Wyrażanie ich. Zadawanie pytań, polemizowanie, krytycyzm. Próba sprostania własnym postulatom. To niezależność myśli. O tyle trudniejsza, że wciąż popularne sekowanie feminizmu każe feministkom szukać sojuszniczek jedynie wśród innych feministek. W efekcie walka o niezależność niesie za sobą ryzyko podwójnego wykluczenia: ze świata dominacji i ze świata kontestacji.

Oczekiwanie, że ruch feministyczny nie powieli struktur dominacji jest tyleż zrozumiałe, co jałowe. Zrozumiałe, bo sprzeciw wobec mechanizmów tej dominacji poniekąd ruch ukonstytuował. Jałowe, bo urodziłyśmy się i wychowałyśmy w świecie zasad, które próbujemy znieść. Nie znamy innego modelu społeczeństwa, relacji międzyludzkich, kryteriów oceniania. Ale to właśnie nonkonformizm wewnątrz ruchu – zwłaszcza takiego, który nie jest już tylko prześladowany, upupiany i dyskredytowany, lecz ma moc sprawczą – zrodził najbardziej postępowe idee. Chociażby takie jak II Fala feminizmu, wyrosła m.in. z buntu przeciwko powielaniu patriarchalnych struktur w obrębie wolnościowych ruchów lewicowych lat 60.

Wieloletni brak gratyfikacji z aktywności feministycznej – w postaci skuteczności podejmowanych działań - jest doświadczeniem bolesnym, frustrującym i demobilizującym. Wygłodniałe jej, feministki upatrują docenienia w świecie mediów i domagają się go od koleżanek. Nazywając go siostrzeńskim wsparciem, żądają bezkrytycznego zachwytu. Właśnie z nadzieją na gratyfikację i jej oczekiwaniem najtrudniej sobie poradzić. Ale nonkonformizm i gratyfikacja leżą po różnych stronach barykady. Mamy solidne podstawy, by uznać to za zobiektywizowany fakt, a nie – jak próbuje się nam wmówić - własną nieudolność lub osobistą porażkę. Podstawy te daje nam nie kto inny jak sam feminizm. Najtrudniej poradzić sobie z wszędobylską indywidualizacją. Ona jest jak toksyna: odbiera moc działania i poczucie własnej wartości. Dlatego - paradoksalnie – to właśnie świadomość deterministyczna obdarza poczuciem wolności. Życzę nam wszystkim, byśmy nie bali się zarzutu o resentyment, lecz przygarnęli go jako konieczne dziecko nadziei na równe traktowanie i ukrytych nierówności. „Resentyment” to jeszcze jedno ideologiczne narzędzie, słowo-klucz przerzucające na jednostki winę za wykluczenie, którego doświadczają lub marginalizowanie treści, które głoszą. Dezawuuje ono ich właśnie wtedy, gdy próbują na to wykluczenie zareagować.

Oczywiście można twierdzić, że za wszystko odpowiadają indywidualne cechy charakteru, przypadłości personalne, prywatne animozje i frustracje. Idę o zakład, że ten tekst w pierwszej kolejności doczeka się właśnie takich komentarzy. A skoro tak, to idea feministyczna traci rację bytu. Bo czyż nie to właśnie robi feminizm: wskazuje, że rozmaite struktury nierówności decydują nie tylko o naszych losach, ale także o naszych charakterach? Czy to nie feminizm dekonstruuje mity w rodzaju: „chcieć to móc” dowodząc, że o niemożności decydują bariery instytucjonalne, najpierw społeczne, potem psychiczne, oraz tyleż pisane, co niepisane hierarchie, w którym jedną jest hierarchia płci? Czy to nie feminizm ukazuje zgubne dla kobiet skutki tych hierarchii? Ich arbitralność oraz niesprawiedliwość i krzywdę, którą one powodują?

poprzedninastępny komentarze