2011-03-05 22:22:26
Jesteśmy w podobnym wieku. Kilkanaście miesięcy temu siedziałam kilka stolików dalej. Miałam sweter tego samego koloru co dzisiaj ona ma bluzę. Spowijała mnie czarna chmura, od której wibrowało powietrze. Nie wiedziałam już, czy to jarzeniówki tak dźwięczą, czy rozpacz. Mój żołądek miał kształt zaciśniętej pięści, ale moje ręce nie miały mocy, żeby pięści podnieść.
Chciałam do tej kobiety podejść. Poruszyć przy niej powietrze. Być oddechem tam, gdzie nie ma czym oddychać, bo ból wyssał tlen nawet z kości. Wyrwać ją czarnej chmurze chociaż na chwilę. Tej chmurze się sprzeciwić. Wlecieć w jej rozpacz jak w chmury wlatuje samolot. Dać jej skrawek pewności, że nawet z najgęstszych się wychodzi. Czasem z hukiem, czasem powoli, lecąc lub pełznąc, ale na pewno.
A jeśli wszystko to sobie ubzdurałam, myślę. Nie chcę się jej narzucać. Nie chcę nagabywać. Nie chcę włazić w intymność, wpełzać pod zasłonięte powieki. Nie chcę się wygłupić, ośmieszyć. Nie chcę wyjść na egzaltowaną dziwaczkę. Nie chcę zostać megalomańską wariatką.
Sunę w mojej kolejce. W jej stronę nie wykonuję kroku. Tylko oczami. Nawet to powstrzymuję, choć przyciąga mój wzrok jak magnes. Czuję wstyd, że taka jestem ciekawska. I czuję jej rozpacz na wyciągnięcie dłoni. Mam już pod palcami tę konsystencję. Mogłabym chwycić ją i ukręcić jej łeb, bo nienawidzę rozpaczy, które siadają na kobietach i dziobią je, zjadają je, żywią się nimi.
Odbieram kompot, odwracam się na pięcie i mam ją przed nosem. Wychodzi. Mijamy się w ciasnym przejściu pomiędzy ludźmi. Przez ułamek sekundy patrzymy sobie w oczy. Ułamek sekundy solidarności przeciwko kobiecemu cierpieniu. Nie wiem, ile udało mi się upchnąć w to spojrzenie. Wiem, że uśmiechnęłyśmy się do siebie. To było jak rozciąganie przestrzeni.