Solimarność kobiet
2011-09-27 14:03:30
W najnowszej „Replice” [darmowy dwumiesięcznik społeczno-kulturalny LGBTQ, nr33] feministki uzasadniają, dlaczego lesbijki powinny aktywnie uczestniczyć w walce o prawo do aborcji. Zgadzam się z tym postulatem, a także z większością przytoczonych przez "Replikę" argumentów. Także tym o solidarności kobiet. Solidarność kobiet stała się hasłem pierwszego warszawskiego Kongresu Kobiet, a wcześniej warszawskiej Manify.

Nośna w postaci sloganu, wzruszająca jako hasło, w praktyce solidarność kobiet jest jednak bardzo niepewnym gruntem. Także wśród feministek, które lubią nosić ją na sztandarach, rzadko jednak decydują się na jej realizację, bo potrafi ona wiele kosztować. W sytuacjach nadużyć lub przemocy solidarność taka wymaga faktycznego zaufania kobiecie, której słowo staje przeciwko słowu mężczyzny - nieraz obdarzonego większym szacunkiem i autorytetem nie tylko z racji płci, ale także zajmowanego stanowiska lub intratnej pozycji towarzyskiej.

Solidarność między kobietami znajduje czasem wyraz właśnie w sytuacjach zdefiniowanych po staremu jako polityczne: heteryczki chodzą na marsze równości i domagają się ustawy o związkach partnerskich, lesbijki apelują o ułatwienie dostępu do antykoncepcji, kobiety, które nie zamierzają mieć dzieci, podpisują projekt ustawy o refundacji in vitro, kobiety, które nigdy nie pracowały w seks-biznesie, bronią praw pracowniczych prostytutek, mieszkanki Polski protestują przeciwko kastrowaniu kobiet w Somalii czy Egipcie, świeckie obywatelki Francji demonstrują przeciwko zakazowi noszenia chust. To i tak wiele. To ciągle rzadkość.

Na gruncie prywatnym, obarczona feministycznym hasłem „prywatne jest polityczne”, solidarność kobieca staje się postulatem wyjątkowo niewygodnym. Wszyscy wiedzą, że stopnie na egzaminie profesor Iksiński wystawia na podstawie długości spódnicy. Iksiński pracuje w jednym zakładzie z profesor słynną na cały wydział z powodu swoich feministycznych poglądów. Cenę ich paktu o nieagresji – on nie robi jej trudności w karierze, ona nie robi publicznej zadymy z powodu jego seksistowskich zachowań - płacą kolejne roczniki studentek.

Wszyscy wiedzą, że Igrekowski na imprezach jest wobec kobiet namolny, a gdy się napije, te bardziej zaprawione w bojach schodzą mu z drogi, żeby nie musieć strząsać z siebie łap Igrekowskiego. Nie ja jedna pamiętam wieczorek, podczas którego Igrekowski zamknął się na klucz w pokoju, w którym spała bardzo pijana koleżanka. Kiedy w gronie zaniepokojonych zdzir wyłamałyśmy zamek, dziewczyna, choć nadal spała, była już do połowy rozebrana. Nie przeszkodziło to gospodarzowi zaprosić Igrekowskiego na kolejne party. Na moje oburzenie usłyszałam wyrazy politowania, że jestem zbyt zaściankowa oraz że wystarczy przecież na Igrekowskiego uważać, bo „on już tak ma”. Wszyscy - łącznie z Igrekowskim - spotykamy się minimum raz w roku: na ósmomarcowych demonstracjach, z których to niejedna była poświęcona tematowi molestowania.

Wszyscy wiedzą, że Zasrański nie płaci alimentów swoim dwóm byłym żonom na swoje czworo dzieci, a trzecią, która siedzi przykuta do kojca piątego, w najlepsze zdradza na najlepszych warszawkowych imprezach. Ponieważ jednak jest on znanym i uznanym dziennikarzem telewizyjnym, który zaprasza do swoich talk shows feministki, więc można za jego sprawą budować symboliczny kapitał, przyjaźń z nim jest bardziej w cenie niż solidarność wobec żon. Byłych czy obecnych, ale anonimowych. W dodatku one nie są feministkami - w każdym razie nie miały okazji ogłosić tego światu - a on owszem.

Jako feministki, w praktyce nie radzimy sobie z realizacją hasła „prywatne jest polityczne”. Nie potrafimy mu sprostać. Tchórzymy przed nim zasłaniając się wytartymi kliszami w rodzaju "olej to", "nie przejmuj się", "bez przesady". Często, niczym sprawcy wszelakich nadużyć wobec kobiet i ich poplecznicy, podważamy wiarygodność i racjonalność kobiet, wobec których solidarność kosztowałaby nas więcej niż nic.

Tymczasem zdarzenia, które to hasło egzemplifikują, stawiają nas bezpośrednio przed zagadnieniem kobiecej solidarności. W najlepszym razie sprowadza się ona do poklepania po plecach w domowym zaciszu, telefonów pełnych troski i siarczystych przekleństw pod adresem krzywdziciela przy zakrapianych wódką nocnych Polek rozmowach. Publicznie jednak najczęściej żadna kobieta nie piśnie słowa, a i samej pokrzywdzonej inne kobiety odradzą „pranie brudów przy ludziach”. Wszak głoszone przez nie postulaty zostałyby wtedy wystawione na próbę. Wszak dokonany przez nie wybór między utrzymaniem towarzyskich i zawodowych układów a realizacją feministycznego postulatu zostałby wtedy ujawniony.

Wraz z kobietami, którym przytrafiły się akty seksizmu i mizoginii zakwalifikowane jako "prywatne", w szafie siedzą także decyzje wszystkich osób, które mimo, że o tych nadużyciach wiedziały, nie wsparły ich ofiar. I które nieraz namawiały ofiary do milczenia.

Bywa inaczej. Bywa, że kobiety - mimo personalnych zobowiązań, mimo dotychczasowych sympatii i antypatii, mimo kosztów osobistych - dają wiarę innej kobiecie i stają po jej stronie. Nie tylko prywatnie, ale i publicznie. Znamienne, że właśnie tej wiary uczy się przede wszystkim podczas szkoleń z reagowania na przemoc wobec kobiet. Bo tej wiary najbardziej ludziom - i kobietom i mężczyznom - brakuje. Wiary w świadectwa nieraz pełne trudnych do wytrzymania emocji.

Tak było m.in. z Anetą Krawczyk. Ale Aneta Krawczyk oskarżyła o przemoc seksualną osoby i tak już powszechnie w środowisku feministycznym znienawidzone. To solidarność - ważną, potrzebną, i także moją - niewątpliwie ułatwiło. Trudniej, gdy sprawcą jest ziomek, dobry kumpel, gwiazda socjometryczna czy osoba "z towarzystwa", z którą znajomość obfituje w profity.

Solidarność między kobietami – ta, która poważnie traktuje dobrze udokumentowany przez feministki fakt, że prywatne jest polityczne - jest często zbyt ryzykowna dla kobiecych karier, nieuchronnie uwikłanych w towarzyskie i zawodowe układy. Zbyt często los ujęty w zgrabne hasło „byle w domu po kryjomu” gotujemy sobie nawzajem. Nie odwróci go wycieranie sobie ust sloganami. Przeciwnie: łatwiej wyjść z szafy, gdy wpycha do niej zagorzały mizogin, niż gdy robi to deklaratywna feministka.

Nie nawołuję do rezygnacji z postulatu kobiecej solidarności. Chciałabym jednak, byśmy miast opowiadać sobie bajki o sztamie ponad podziałami (w żadnym razie nie jest to przytyk do wyważonych i konkretnych wypowiedzi w "Replice"), zastanowiły się nad trudnościami, jaki ten postulat rodzi, nad przyczynami, dla których nie działa. Trudności te widzę ogromne. Doświadczam ich zarówno jako dawczyni, jak i odbiorczyni takowej solidarności.


poprzedninastępny komentarze