Wizerunek wojny rozpętanej przeciw Libanowi dobrze ilustruje medialny paradoks - im więcej się o niej mówi tym mniej o niej wiemy. Podobnie jak w przypadku wojny w Iraku nie chodzi tylko o to, że specyfika relacji telewizyjnych narzuca fragmentaryczny obraz wydarzeń. Po raz kolejny nasi dziennikarze przekraczają granicę nieprzyzwoitości. Zdążyliśmy się już wszyscy przyzwyczaić do uporczywego powtarzania kłamstw o postępach stabilizacji w Iraku. I nawet jeśli dzięki usilnym staraniom naszych mediów mało kto w Polsce wie, że obecnie co dzień ginie tam więcej ludzi niż kiedykolwiek, a od początku tego roku śmierć poniosło ok. 15 tys. cywilów, to większość Polaków jest przeciwna tej wojnie i naszemu w niej udziałowi. Sposób relacjonowania obecnego konfliktu przesunął granicę nieprzyzwoitości jeszcze dalej. Nieskrywany brak obiektywizmu, ignorowanie szerszego kontekstu i powtarzanie argumentów jednej tylko strony w zestawieniu z suchymi faktami, którym nie sposób zaprzeczyć tworzą mieszankę rozmywającą różnicę między agresorem a jego ofiarą.
A jednak obrazy telewizyjne nie kłamią. Zburzony, płonący i cierpiący Bejrut nie przestaje być Bejrutem nawet gdy obrazy ze stolicy Libanu stanowią wizualne tło relacji z nieporównanie mniej niszczycielskiego ostrzału Hajfy. Tego rodzaju orwellowskie manipulacje stały się chlebem powszednim polskich serwisów informacyjnych, a ich dopełnieniem są skrajnie nieobiektywne relacje wysłannika publicznej telewizji Piotra Kraśki, który posunął się do wygłoszenia pochwały zasady odpowiedzialności zbiorowej stosowanej przez armię izraelską na Terytoriach Okupowanych (w relacji dla Panoramy z 20 lipca). Oczywiście można odwracać kota ogonem i zaczynając relacje od wyliczania rakiet odpalonych w kierunku Izraela przez Hezbollah sugerować, że to zaatakowany jest agresorem. Można powtarzać do znudzenia, że ofiary cywilne to wynik pomyłek. Można kreować obraz "cywilizowanej" armii walczącej z terrorystycznymi hordami agresywnych zwolenników szariatu. Wystarczy jednak porównać statystyki strat i potencjały po obydwu stronach. Mimo, że "terrorystyczny" Hezbollah atakuje Hajfę i inne miasta pociskami niekierowanymi, wśród kilkudziesięciu izraelskich ofiar konfliktu znaczącą większość stanowią żołnierze. Z drugiej strony "chirurgiczne uderzenia" przy pomocy najnowocześniejszej broni jaką mają do dyspozycji Siły Obrony Izraela (Cahal) spowodowały setki ofiar prawie wyłącznie wśród cywilów. Jak ocenić rzekomo humanitarne gesty Izraela, który najpierw wzywa ludność południowego Libanu do opuszczenia bombardowanych stref a następnie atakuje z powietrza kolumny uchodźców na drogach prowadzących do Bejrutu? Jakież to cele Hezbollahu mieszczą się w niszczonych systematycznie dworcach, meczetach, szpitalach, szkołach, elektrowniach, portach, lotniskach, stacjach przekaźnikowych dla telefonów komórkowych, mleczarniach, obiektach należących do ONZ? W kogo uderza zniszczenie dróg i mostów wokół Bejrutu? Jak nazwać zabójstwa, porwania i więzienie działaczy politycznych z sąsiednich krajów, bombardowanie osiedli mieszkaniowych, obozów uchodźców, wysadzanie w powietrze całych bloków mieszkalnych tylko dlatego, że mieszkają tam krewni osób uznanych za terrorystów? Jeżeli te działania nie są państwowym terroryzmem, to co w takim razie nim jest?
Polskie media wiernie i całkowicie bezkrytycznie naśladują dyskurs izraelskiej propagandy. Ciągle słyszymy o prawie tego kraju do obrony integralności swych granic oraz o rezolucjach Rady Bezpieczeństwa ONZ wzywających do rozbrojenia Hezbollahu. Autorzy tych słów zapominają, że nikt inny tylko właśnie Izrael jest światowym rekordzistą w ignorowaniu rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ. Co więcej, jest on jednym państwem w regionie, które z premedytacją nie wytyczyło swych granic. W ten sposób rząd w Tel-Awiwie od lat otwiera sobie furtkę do ciągłej ekspansji terytorialnej kosztem sąsiadów. Przestępcza z punktu widzenia prawa międzynarodowego kolonizacja na Zachodnim Brzegu i na syryjskich wzgórzach Golan, aneksje podczas budowy tzw. muru bezpieczeństwa i dążenie do zajęcia tzw. strefy bezpieczeństwa w południowym Libanie to nic innego jak akty naruszania integralności terytorialnej innych krajów. Izrael otwarcie mówi, że dąży do zamordowania przywódcy Hezbollahu, tak jak swego czasu wymordował przywódców Hamasu. Wyobraźmy sobie jak media zareagowałyby gdyby to Libańczycy ogłosili, że zamierzają wystrzelać niewygodnych liderów Izraela?
Ignorując te fakty polskie media stosują podwójne standardy. Zarzucają Hezbollahowi powiązania z Iranem i Syrią, ale nie czynią wyrzutów Izraelowi z powodu jego związków z USA. Przyznając prawo do obrony Izraelowi i odmawiając go Palestyńczykom oraz Libanowi i Syrii przekształcają je w przywilej silniejszego. Stosowanie podwójnej miary, które każe eksponować prawa Izraela i przemilczać takie same prawa narodów arabskich ma jednak długą historię. W gruncie rzeczy mamy tu do czynienia z ożywianiem starego rasistowskiego stereotypu, zgodnie z którym ludy orientu nie są zdolne do rozumnych rządów, ulegają zbiorowym i religijnym namiętnościom, i jako takie wymagają kurateli ze strony mocarstw Zachodnich. Dziś takim mocarstwem z zachodnią proweniencją, amerykańskim błogosławieństwem i wsparciem jest Izrael. Jego klasa polityczna od lat chełpi się, że kraj ten jest jedyną demokracją na Bliskim Wschodzie. Przekonanie to ma jednak wątłe podstawy. Pomijając już rasistowskie praktyki wobec części obywateli pochodzenia arabskiego, które sprawiają, że izraelska demokracja skażona jest rasowym i religijnym ekskluzywizmem, obecna sytuacja wydaje się dowodzić czegoś wręcz przeciwnego. Próba zbiorowego ukarania Palestyńczyków za wybór dokonany w demokratycznej elekcji uderza nie tyle w Hamas ile w samą demokrację, która jest wielką zdobyczą palestyńskiego ruchu narodowego. Analogicznie przedstawia się sprawa z Libanem. Plany zniszczenia Hezbollahu mogą mieć podobny skutek. Zagrażają one libańskiej demokracji, a właściwie pozytywnej ewolucji, którą przechodzi ona od zakończenia izraelskiej okupacji południa kraju w roku 2000.
Hezbollah nie jest terrorystyczną bojówką, ale ruchem polityczno-wojskowym wyrosłym z walki narodowowyzwoleńczej w latach 80. i 90. Jego legitymacja nie ogranicza się jednak tylko do historycznych zasług w starciach z okupantem. Już od lat 90. Hezbollah, który początkowo chciał narzucić w Libanie republikę islamską na wzór Iranu, akceptuje reguły demokracji. Jest uznaną partią polityczną dysponującą demokratyczną legitymacją, frakcją w bejruckim parlamencie (zyskał 20% poparcia w ostatnich wyborach) i trzema ministrami w rządzie zgody narodowej. Hezbollah to też organizacja wojskowa dążąca do całkowitego uwolnienia terytorium Libanu od okupacyjnych sił izraelskich, które mimo odwrotu w roku 2000 w dalszym ciągu zajmują rejon farm Szebaa. Wobec słabości armii libańskiej Hezbollah jest jedyną siłą zdolną do obrony suwerenności tego kraju co uznają władze w Bejrucie z antysyryjskim premierem Fuadem Siniorą (uznaje on organizację za "uprawnioną grupę oporu") i co potwierdzają obecne wydarzenia.
Wojna może sparaliżować trudny proces demokratyzacji Libanu, czyli próby przezwyciężenia systemu konfesyjnego odziedziczonego po kolonizatorach francuskich. Tworząc go Francuzi chcieli zapewnić polityczną hegemonię w kraju swoim klientom - maronickim chrześcijanom (stanowiącym większość libańskich klas wyższych). Konfesyjna republika funkcjonuje na podstawie z góry przesądzonego podziału stref wpływów, który gwarantuje mniejszości maronickiej decydujący głos w rządzie. System ten nigdy nie odzwierciedlał prawdziwego układu sił w kraju, był przyczyną słabości Libanu oraz ciągłych konfliktów, które przekształciły się w połowie lat 70. w otwartą wojnę domową cynicznie podsycaną przez Izrael i Syrię. Dziś, wobec poważnych zmian demograficznych, postkolonialna wersja konfesjonalizmu jest nie do utrzymania. Dlatego wejście na scenę polityczną Hezbollahu reprezentującego interesy szyitów, którzy stanowią najbiedniejszą społeczność w kraju oznaczało ogromny krok w dziele przywracania jedności i odbudowy reprezentatywności systemu politycznego. Dzięki politycznej waloryzacji szyickich klas ludowych Liban mógł mieć nadzieję na postępy demokratyzacji. Wojna może tę nadzieję zniweczyć. Zmierzając do zniszczenia Hezbollahu Izrael popycha Liban ku nowej wojnie domowej i nowemu rozbiorowi pomiędzy frakcje religijne. Być może o to właśnie chodzi i nie ma w tym nic dziwnego albowiem taka sytuacja już od lat 70. najbardziej odpowiadała rządzącym w Tel-Awiwie.
Najnowsza historia Bliskiego Wschodu przypomina cykl nieustających deja vu. Kiedy w roku 1982 armia izraelska najechała Liban zabijając blisko 40 tys. jego mieszańców, dowódca siła inwazyjnych generał Ariel Szaron otwarcie mówił, że celem operacji jest "ostateczne rozwiązanie kwestii palestyńskiej". W dwadzieścia cztery lata później sytuacja, pod wieloma względami, zdaje się powtarzać. Premier Ehud Olmert i dowódcy Izraelskich Sił Obronnych nie kryją swych intencji. Po kilkunastu dniach zmasowanych bombardowań i ostrzału z powietrza, lądu i morza mało kto wspomina o wydarzeniu, które stało się pretekstem do agresji na Liban. Los żołnierzy uprowadzonych przez partyzantów Hezbollahu ustąpił miejsca twardej geopolityce. Nie ma się zresztą czemu dziwić, bo rachunek porwanych i nielegalnie uwięzionych wypada zdecydowanie na niekorzyść Izraela. W izraelskich więzieniach przebywa obecnie prawie 9000 Palestyńczyków i innych Arabów, wśród nich jest 388 dzieci oraz kilkunastu Libańczyków uprowadzonych wiele lat temu. W rzeczywistości to Palestyńczykom i Libańczykom zależy na uwolnieniu więźniów. Porwani żołnierze mieli być atutem, który skłoni Tel-Awiw do wymiany.
Tymczasem deklarowanym jawnie celem władz izraelskich jest ostateczna rozprawa z Hezbollahem, narzucenie Libanowi roli protektoratu, osłabienie pozycji Syrii i być może wstęp do ataku na ten kraj. Czyż w tym kontekście mogą dziwić słowa prof. Tanyi Reinhart z uniwersytetu w Tel-Awiwie, która dowodzi, że plany dzisiejszej agresji zostały zatwierdzone już 12 czerwca, a więc na długo przed porwaniem żołnierzy? Jak to z rozbrajającą szczerością ujęła Condollezza Rice, izraelska inwazja na Liban to część bólów porodowych Nowego Bliskiego Wschodu wymyślonego przez waszyngtońskich neokonserwatystów i przywódców Likudu. Po "sukcesach" w Iraku przyszedł czas na Liban i Autonomię. Prawda jest jednak o wiele bardziej przerażająca. Otóż w ciągu minionych kilku tygodni na Bliskim Wschodzie nie stało się nic nowego. W rzeczywistości mamy do czynienia z kolejnym etapem tego, co wybitny brytyjski znawca regionu, Tariq Ali nazwał przewlekłą wojną kolonialną Izraela. Nie ma ona nic wspólnego z osławioną wojną z terroryzmem prezydenta Busha juniora, choć najwierniejszy sojusznik USA na Bliskim Wschodzie notorycznie stosuje w niej metody państwowego terroru. Wbrew pozorom nie jest ona też "niewspółmierną odpowiedzią" na akty terroru ze strony Hezbollahu. Obecna jej sekwencja nie zaczęła się wcale wraz z porwaniem dwóch żołnierzy. Nie zaczęła się po wzięciu do niewoli innego żołnierza izraelskiego w Strefie Gazy. Jej początkiem była gwałtowna i wroga reakcja Tel-Awiwu na wynik demokratycznych wyborów w Autonomii Palestyńskiej, które oddały władzę w ręce Hamasu w styczniu tego roku oraz wznowienie ostrzału rakietowego północnych regionów Izraela i bombardowań Libanu w konsekwencji serii zabójstw działaczy palestyńskich i libańskich inspirowanych przez izraelski wywiad.
Wobec zachęt ze strony Waszyngtonu i przyzwolenia ze strony Unii Europejskiej władze izraelskie rozpoczęły zbrojną rozprawę z Autonomią. Od marca Strefa Gazy znajduje się praktycznie w stanie oblężenia. Tylko do czerwca na ten bodaj najgęściej zaludniony obszar świata Izraelczycy wystrzelili ponad 8000 pocisków artyleryjskich i rakiet zabijając dziesiątki cywilów, niszcząc elektrownie, wodociągi i inne elementy cywilnej infrastruktury. W odpowiedzi na terytorium Izraela spadło zaledwie 400 palestyńskich rakiet domowej roboty, które z trudem można odróżnić od rac wystrzeliwanych na wiwat. Od 26 czerwca, kiedy oddział Hamasu wziął do niewoli jednego żołnierza i zabił dwóch innych armia izraelska zintensyfikowała ostrzał i ataki z powietrza. W ich wyniku zginęło już przeszło 120 osób w tym 26 dzieci. Ta nowa masakra jest faktycznie bezkarna, bo odpowiedź oblężonych nie spowodowała praktycznie żadnych strat po stronie oblegających, a "społeczność międzynarodowa" czyli przywódcy G-8 obradujący w Sankt Petersburgu nie uznali dramatycznej sytuacji w niszczonym mieście za godną swej uwagi.
Militarne reakcje na wynik uruchomienia demokratycznych procedur w Autonomii oraz Libanie dowodzą, że to Izrael jest dziś największym zagrożeniem dla bliskowschodniej demokracji. Zaślepiona imperialnymi marzeniami, bezwarunkowym poparciem Waszyngtonu i własną pogardą dla świata arabskiego izraelska klasa polityczna nie może znieść suwerennych decyzji Palestyńczyków i Libańczyków. Przyzwyczajona do sprawowania dyktatu w regionie reaguje szaleńczą eskalacją przemocy. Przemoc ta jednak nie przyniesie Izraelowi sukcesu. Swiadczy ona raczej o jego słabości, o wewnętrznym kryzysie, o zapętleniu, które jest dziedzictwem osobliwego splotu krwawych rządów Ariela Szarona, "wojny z terroryzmem" prezydenta Busha oraz neoliberalnej restrukturyzacji gospodarki zainicjowanej po porozumieniach w Oslo. Ta wojna ujawnia głęboki kryzys społeczeństwa izraelskiego. Jak zauważył Michel Warschawski, propagowana przez skrajną prawicę wiara w rozwiązania militarne i poczucie bezkarności od lat 90. coraz bardziej zatruwają życie publiczne w tym kraju, a upadek demokracji wyraża się instrumentalnym traktowaniem prawa oraz rosnącymi wpływami sił zbrojnych. Po zabójstwie Icchaka Rabina Siły Obrony Izraela wyrosły na podmiot polityczny. "Od roku 1996 wyżsi oficerowie wygłaszają oświadczenia polityczne, grożą rządowi, gdy uznają go za w niewystarczający sposób zdeterminowany, by prowadzić kampanią pacyfikacji aż do końca (...) jest to prawdziwy zamach wojskowy, przypominający zamach de Gaulle'a w 1958 (...)".
Rok temu wystarczyło kilka dni potężnych demonstracji libańskiej klasy średniej wspartych przez dyplomatyczną presję USA i Francji aby autorytarny reżim syryjski wycofał swe wojska z doliny Bekaa. Aby zmusić do wycofania siły formalnie demokratycznego Izraela trzeba było ponad 20 lat krwawej wojny partyzanckiej i dziesiątków tysięcy ofiar. Historia drugiej Intifady palestyńskiej także pokazuje, że Izrael jest nieczuły na masowe pokojowe protesty i nie waha się użyć do ich stłumienia samolotów F-15 i czołgów Merkava. To pokazuje jakościową różnicę...i pozwala zrozumieć militarną opcję Hezbollahu. A jednak wydaje się, że dziś, podobnie jak rok temu (i podobnie jak w latach 80.) masowa mobilizacja antywojenna i presja międzynarodowa mogłyby być skuteczne. Tym razem jednak miejscem takiej mobilizacji nie może być Bejrut. Jest ona możliwa w Tel-Awiwie. Komentator izraelskiego dziennika Haaretz Gideon Levy zauważył, że wojny prowadzone przez Izrael zwykle zaczynają się z aprobatą społeczeństwa, a kończą ogólnym kryzysem i nowymi podziałami. Libański opór, masowe protesty i naciski dyplomatyczne mogą powstrzymać izraelską machinę zniszczenia. To daje pewną nadzieję. Pamiętać trzeba jednak, że przerwanie agresji na Liban i brutalnej pacyfikacji Strefy Gazy w żaden sposób nie usuwa przyczyn ciągłego konfliktu na Bliskim Wschodzie. Aby tego dokonać trzeba skończyć z amerykańską okupacją Iraku i izraelską okupacją Palestyny. Musimy zrozumieć, że odpowiedzialność za ciągły rozlew krwi nie rozkłada się po równo na obie strony. Przywilejem okupanta jest przerwać okupację i wycofać wojska. To może zrobić tylko jedna strona konfliktu. Po prostu dlatego, że druga strona nie ma się skąd i dokąd wycofać.
Przemysław Wielgosz
Skrócona wersja tekstu ukazała się w "Aneksie", dodatku dziennika "Trybuna".