2024-12-11 18:43:01
Rafał Trzaskowski został oficjalnie przedstawiony jako kandydat Koalicji Obywatelskiej w wyborach prezydenckich. Była oczywista oczywistość już przed prawyborami w partii, bowiem tylko naiwni mogli sądzić, iż kandydatura szefa polskiej dyplomacji jest na serio, że ma jakiekolwiek szanse. Tym samym jest to fatalna wiadomość dla Lewicy, której elektorat w zdecydowanej większości widzi w prezydencie Warszawy swojego idealnego kandydata.
Ostateczne wyniki przedwyborczego maratonu, który zgotowała sobie partia Donalda Tuska, zyskując przy tym nieustanne zainteresowanie mediów, przyniosły oczekiwany rezultat. Rafał Trzaskowski ma w szeregach KO zdecydowaną przewagę, cieszy się popularnością działaczy, jest od 2020 roku przygotowywany do funkcji głowy państwa. Donaldowi Tuskowi prawybory były na rękę. Mógł pokazać, że w partii aż roi się od gwiazd. I to w zasadzie już się udało, bowiem żaden z potencjalnych kandydatów z ramienia PiS nie ma na tę chwile większych szans w wyścigu prezydenckim. Kampania wyborcza z 2015 roku pokazuje jednak, że polska polityka potrafi zaskoczyć, zwłaszcza tych, którzy wieszczyli zwycięstwo Bronisława Komorowskiego już w pierwszej turze, jak bliski PO prof. Wojciech Sadurski, który prorokował w niepojętą wręcz logiką, że nie będzie żadnej II tury, dodając: „Gdy już ogłoszone zostaną wyniki w niedzielę wieczorem i okaże się, że nie będzie żadnej drugiej tury – usłyszymy od razu od przegranych i ich mediów, że cudy nad urną, że oszustwa, że stronnicze media, że dziennikarze znów niedobrze traktowali kandydata PiS. Nie szkodzi, to taki folklor”. Można odnieść wrażenie, że niektórzy już wieszczą zwycięstwo Rafała Trzaskowskiego.
Nie jest przypadkowe, iż Donald Tusk ogłasza, skądinąd wewnętrzny sondaż, na zamówienie partii, a zatem, dla partyjnego aktywu, publicznie w mediach społecznościowych. Tylko naiwni mogą uznać, iż to przypadek, który o niczym nie świadczy. Wręcz przeciwnie. To jasny sygnał, który sugeruje na kogo działaczki i działacze Koalicji Obywatelskiej mają głosować. Ma pokazać, że głosowanie na Rafała Trzaskowskiego jest bezpieczniejsze, daje bowiem większą szansę na zwycięstwo z kandydatem PiS. Ma w końcu pokazać kto cieszy się większym poparciem samego premiera, który chciałby mieć w dużym pałacu kogoś, na kim może polegać. To jednocześnie fatalna decyzja dla decydentów Nowej Lewicy, której elektorat, co pokazują wszystkie badania, w zdecydowanej większości poprze kandydata KO od razu, już w pierwszej turze.
Z raportu Przemysława Sadury i Sławomira Sierakowskiego jasno wynika, że choć dziś na Lewicę głosują głównie kobiety, to nie przynoszą one takiego poparcia, na jakie zapewne partia liczyła. Co gorsza, coraz częściej wyborczynie Lewicy przerzucają swoje poparcie na KO, zwłaszcza na taką postać, jak Rafał Trzaskowski, który sytuuje się zdecydowanie na lewicowym biegunie w PO, gdzie dał się poznać jako zwolennik aborcji, brał aktywny udział w protestach kobiet, deklarować, że jest zwolennikiem małżeństw jednopłciowych. Z badań wynika ponadto, iż zaledwie co drugi wyborca Nowej Lewicy z 2023 roku chciałby teraz potwierdzić swój wybór, a zważywszy, iż ten się kurczy z wyborów na wybory, to władzom partii powinien zapalić się sygnał ostrzegawczy. W większości młody elektorat Nowej Lewicy jest niezwykle płynne, rozchwiany emocjonalnie, gdyż wielu z wyborców tej partii nie wyklucza poparcia dla Konfederacji, co potwierdza, że Lewicy nie wypracowała dotąd konkretnej grupy społecznej, która by się z nią identyfikowała. Jednym słowem, Lewica ma nie ten elektorat, który by mieć chciała, a ma taki, który jest liberalny gospodarczo i liberalny światopoglądowo, a na taką partię w Polsce nie ma po prostu miejsca, bowiem elektorat socjalny jest dziś zdecydowanie po stronie konserwatywnego PiS. Dodatkowo przy podzielonej lewicy, gdzie Nowa Lewica i Lewica Razem są w separacji stwarza dodatkowy problem wizerunkowy.
Im dłużej liderzy Nowej Lewicy zwlekać będą z ogłoszeniem swojego kandydata lub kandydatki, tym lepiej dla Rafała Trzaskowskiego. Późne wejście to gry może bowiem okazać się graniem w znaczone karty. W wyborach prezydenckich dla Lewicy nie chodzi o zwycięstwo, a dobry wynik, który pozwoli przetrwać ostatnie wyborcze katastrofy i rozbrat z Adrianem Zandbergiem. Może zatem liderki i liderzy Lewicy powinni rozważyć poparcie kandydatury prezydenta Warszawy i uniknąć dwóch ostatnich blamaży w wyścigu wyborczym, czyli wyników Magdaleny Ogórek i Roberta Biedronia.
Spowiedź MilleraOstateczne wyniki przedwyborczego maratonu, który zgotowała sobie partia Donalda Tuska, zyskując przy tym nieustanne zainteresowanie mediów, przyniosły oczekiwany rezultat. Rafał Trzaskowski ma w szeregach KO zdecydowaną przewagę, cieszy się popularnością działaczy, jest od 2020 roku przygotowywany do funkcji głowy państwa. Donaldowi Tuskowi prawybory były na rękę. Mógł pokazać, że w partii aż roi się od gwiazd. I to w zasadzie już się udało, bowiem żaden z potencjalnych kandydatów z ramienia PiS nie ma na tę chwile większych szans w wyścigu prezydenckim. Kampania wyborcza z 2015 roku pokazuje jednak, że polska polityka potrafi zaskoczyć, zwłaszcza tych, którzy wieszczyli zwycięstwo Bronisława Komorowskiego już w pierwszej turze, jak bliski PO prof. Wojciech Sadurski, który prorokował w niepojętą wręcz logiką, że nie będzie żadnej II tury, dodając: „Gdy już ogłoszone zostaną wyniki w niedzielę wieczorem i okaże się, że nie będzie żadnej drugiej tury – usłyszymy od razu od przegranych i ich mediów, że cudy nad urną, że oszustwa, że stronnicze media, że dziennikarze znów niedobrze traktowali kandydata PiS. Nie szkodzi, to taki folklor”. Można odnieść wrażenie, że niektórzy już wieszczą zwycięstwo Rafała Trzaskowskiego.
Nie jest przypadkowe, iż Donald Tusk ogłasza, skądinąd wewnętrzny sondaż, na zamówienie partii, a zatem, dla partyjnego aktywu, publicznie w mediach społecznościowych. Tylko naiwni mogą uznać, iż to przypadek, który o niczym nie świadczy. Wręcz przeciwnie. To jasny sygnał, który sugeruje na kogo działaczki i działacze Koalicji Obywatelskiej mają głosować. Ma pokazać, że głosowanie na Rafała Trzaskowskiego jest bezpieczniejsze, daje bowiem większą szansę na zwycięstwo z kandydatem PiS. Ma w końcu pokazać kto cieszy się większym poparciem samego premiera, który chciałby mieć w dużym pałacu kogoś, na kim może polegać. To jednocześnie fatalna decyzja dla decydentów Nowej Lewicy, której elektorat, co pokazują wszystkie badania, w zdecydowanej większości poprze kandydata KO od razu, już w pierwszej turze.
Z raportu Przemysława Sadury i Sławomira Sierakowskiego jasno wynika, że choć dziś na Lewicę głosują głównie kobiety, to nie przynoszą one takiego poparcia, na jakie zapewne partia liczyła. Co gorsza, coraz częściej wyborczynie Lewicy przerzucają swoje poparcie na KO, zwłaszcza na taką postać, jak Rafał Trzaskowski, który sytuuje się zdecydowanie na lewicowym biegunie w PO, gdzie dał się poznać jako zwolennik aborcji, brał aktywny udział w protestach kobiet, deklarować, że jest zwolennikiem małżeństw jednopłciowych. Z badań wynika ponadto, iż zaledwie co drugi wyborca Nowej Lewicy z 2023 roku chciałby teraz potwierdzić swój wybór, a zważywszy, iż ten się kurczy z wyborów na wybory, to władzom partii powinien zapalić się sygnał ostrzegawczy. W większości młody elektorat Nowej Lewicy jest niezwykle płynne, rozchwiany emocjonalnie, gdyż wielu z wyborców tej partii nie wyklucza poparcia dla Konfederacji, co potwierdza, że Lewicy nie wypracowała dotąd konkretnej grupy społecznej, która by się z nią identyfikowała. Jednym słowem, Lewica ma nie ten elektorat, który by mieć chciała, a ma taki, który jest liberalny gospodarczo i liberalny światopoglądowo, a na taką partię w Polsce nie ma po prostu miejsca, bowiem elektorat socjalny jest dziś zdecydowanie po stronie konserwatywnego PiS. Dodatkowo przy podzielonej lewicy, gdzie Nowa Lewica i Lewica Razem są w separacji stwarza dodatkowy problem wizerunkowy.
Im dłużej liderzy Nowej Lewicy zwlekać będą z ogłoszeniem swojego kandydata lub kandydatki, tym lepiej dla Rafała Trzaskowskiego. Późne wejście to gry może bowiem okazać się graniem w znaczone karty. W wyborach prezydenckich dla Lewicy nie chodzi o zwycięstwo, a dobry wynik, który pozwoli przetrwać ostatnie wyborcze katastrofy i rozbrat z Adrianem Zandbergiem. Może zatem liderki i liderzy Lewicy powinni rozważyć poparcie kandydatury prezydenta Warszawy i uniknąć dwóch ostatnich blamaży w wyścigu wyborczym, czyli wyników Magdaleny Ogórek i Roberta Biedronia.
2024-01-11 18:37:33
Były premier tzw. „Żelazny kanclerz” w rozmowie z red. Tomaszem Lisem porusza wiele spraw trudnych, rozlicza wielu „przyjaciół”, niekiedy przyznaje się do błędów, wspomina swoje trudne dzieciństwo. Ale po kolei.
Leszek Miller przeszedł rzeczywiście długą i wyboistą drogę. Od żyrardowskiego chłopaka i robotnika, który ze względów rodzinnych szybko musiał stanąć na nogi, wychowywany bez ojca, po wytrawnego działacza i członka Komitetu Centralnego, poprzez Okrągły Stół, ministerialne posady, po szczyt swojej potęgi, obejmując w 2001 roku urząd premiera, wymazując z politycznej mapy AWS i UW, poprzez upadek formacji, która w latach 90-tych nadawała ton nie tylko na lewicy, ale całego państwa. To swoisty paradoks dziejów, że z tej żyrardowskiej fabryki, zaczynając jeszcze za Gomułki, kończy obecnie jako poseł do Parlamentu Europejskiego, mając za sobą barwną karierę.
Szczerość jest w tej książce zauważalna, niekiedy bije po oczach, często wciska w fotel. Miller nie boi się opowiadać o swoich rodzinnych korzeniach, trudnym dzieciństwie, ale jakże podobnych do wielu w ówczesnych powojennych realiach, gdzie bieda była zjawiskiem powszechnym. To wszystko, brak ojca, bieda, ale nie nędza, wychowanie głównie przez kobiety, kształtowało jego charakter, który tężał z wiekiem. Jak na prawdziwego komunistę był oczywiście ministrantem. Tomasz Lis, jako pytający, zdaje się być niekiedy niczym Jerzy Urban, używając szorstkiego języka, choć wiadomo, że to męska rozmowa, często z tym przesadza, jakby chciał się dowartościować, jak na samca alfa przystało. Bywa dociekliwy, ale czasami jakby bał się pociągnąć swojego rozmówce za język. Przykładem jest sprawa zachłyśnięcia się PiS-em przez Millera w latach 2015-2016, gdzie, jak sam przyznaje, liczył, że partia Kaczyńskiego zbuduje tu sprawiedliwy ład społeczny. Tomasz Lis nazwał to „miękkim rozliczaniem”, choć dobrze wiemy, jak była gwiazda TVP reaguje na drobne choć pochwały na rzecz PiS.
Były premier w wielu miejscach jedzie po bandzie, ale wiadomo, ma w tym wielkie doświadczenie. Jego „szorstka przyjaźń” jest tam wałkowana bardzo często, nie tylko z „Olkiem”, ale z wieloma innymi politykami. Jest mowa o zaskoczeniach, zwłaszcza tych negatywnych, o rozczarowaniach i ludzkich słabościach. Jednym słowem, to polityka od kuchni, zapewne tak wygląda, gdy gasną światła jupiterów, choć jakże zmieniła się ta „szorstka przyjaźń” w stosunku do dzisiejszych czasów, gdzie polityków nie stać nawet na tę szorstką. Leszek Miller przez wielu nazywany jest grabarzem lewicy, bowiem z ponad 40% w 2001 roku, partia ta zjechała do poziomu kilkunastu procent, a jego powrót do partii po kilkunastu latach spowodował, że ostatecznie w 2015 roku Zjednoczona Lewica nie weszła do parlamentu, choć, jak słusznie podkreśla, liderką tego projektu była Barbara Nowacka, dziś minister edukacji w rządzie Tuska. Miller nadal pozostaje liberałem o złotym sercu, broni decyzji o podatku liniowym, o idei niskich podatków, o potrzebie wytworzenia, a dopiero potem dzielenia. Zachłysnął się ideą „trzeciej drogi”, którą przenosił na polski grunt, wzorując się na SPD i Labour Party, nie dostrzegając, że po jej wprowadzeniu, zarówno niemiecka jak i brytyjska socjaldemokracja znalazły się w wielkim kryzysie. Brytyjska Partia Pracy straciła władzę w 2010 roku, a niemiecka SPD od 2005 2021 roku nie mogła pokonać Angeli Merkel.
Najbardziej chwytającym za serce fragmentem rozmowy Lisa z Millerem jest najbardziej dramatyczny moment w życiu byłego premiera. Z niebywałą szczerością opisuje bowiem sytuację związaną ze swoim zmarłym synem, Leszkiem. Trudno, tak po ludzku, wyobrazić sobie większą tragedię, gdy traci się jedyne dziecko i natychmiast trzeba się pozbierać, być twardym, nie tylko dla siebie, ale dla żony i wnuczki, która straciła ojca. Miller często podkreśla, że tę siłę dawała mu właśnie małżonka, którą nazywa „aniołem”. W polityce taka miłość zdarza się rzadko, państwo Millerowie za chwilę obchodzić będą 55-tą rocznicę ślubu. Niebywałe! Książka Lisa i Millera to zwierciadło III RP z punktu widzenia postkomunistycznego działacza, które mechanizmy twardej politycznej gry zna od podszewki. Wielokrotnie polityczne bitwy przegrywał, obrywał od swoich, głupio wpadał, ale blizny mężczyzn hartują i wyrabiają cechy, które nauczyć się możemy poprzez pryzmat własnych doświadczeń.
Leszek Miller "Premier" w rozmowie z Tomaszem Listem, Warszawa 2023, s.370.
Ukraińska porażka PiSLeszek Miller przeszedł rzeczywiście długą i wyboistą drogę. Od żyrardowskiego chłopaka i robotnika, który ze względów rodzinnych szybko musiał stanąć na nogi, wychowywany bez ojca, po wytrawnego działacza i członka Komitetu Centralnego, poprzez Okrągły Stół, ministerialne posady, po szczyt swojej potęgi, obejmując w 2001 roku urząd premiera, wymazując z politycznej mapy AWS i UW, poprzez upadek formacji, która w latach 90-tych nadawała ton nie tylko na lewicy, ale całego państwa. To swoisty paradoks dziejów, że z tej żyrardowskiej fabryki, zaczynając jeszcze za Gomułki, kończy obecnie jako poseł do Parlamentu Europejskiego, mając za sobą barwną karierę.
Szczerość jest w tej książce zauważalna, niekiedy bije po oczach, często wciska w fotel. Miller nie boi się opowiadać o swoich rodzinnych korzeniach, trudnym dzieciństwie, ale jakże podobnych do wielu w ówczesnych powojennych realiach, gdzie bieda była zjawiskiem powszechnym. To wszystko, brak ojca, bieda, ale nie nędza, wychowanie głównie przez kobiety, kształtowało jego charakter, który tężał z wiekiem. Jak na prawdziwego komunistę był oczywiście ministrantem. Tomasz Lis, jako pytający, zdaje się być niekiedy niczym Jerzy Urban, używając szorstkiego języka, choć wiadomo, że to męska rozmowa, często z tym przesadza, jakby chciał się dowartościować, jak na samca alfa przystało. Bywa dociekliwy, ale czasami jakby bał się pociągnąć swojego rozmówce za język. Przykładem jest sprawa zachłyśnięcia się PiS-em przez Millera w latach 2015-2016, gdzie, jak sam przyznaje, liczył, że partia Kaczyńskiego zbuduje tu sprawiedliwy ład społeczny. Tomasz Lis nazwał to „miękkim rozliczaniem”, choć dobrze wiemy, jak była gwiazda TVP reaguje na drobne choć pochwały na rzecz PiS.
Były premier w wielu miejscach jedzie po bandzie, ale wiadomo, ma w tym wielkie doświadczenie. Jego „szorstka przyjaźń” jest tam wałkowana bardzo często, nie tylko z „Olkiem”, ale z wieloma innymi politykami. Jest mowa o zaskoczeniach, zwłaszcza tych negatywnych, o rozczarowaniach i ludzkich słabościach. Jednym słowem, to polityka od kuchni, zapewne tak wygląda, gdy gasną światła jupiterów, choć jakże zmieniła się ta „szorstka przyjaźń” w stosunku do dzisiejszych czasów, gdzie polityków nie stać nawet na tę szorstką. Leszek Miller przez wielu nazywany jest grabarzem lewicy, bowiem z ponad 40% w 2001 roku, partia ta zjechała do poziomu kilkunastu procent, a jego powrót do partii po kilkunastu latach spowodował, że ostatecznie w 2015 roku Zjednoczona Lewica nie weszła do parlamentu, choć, jak słusznie podkreśla, liderką tego projektu była Barbara Nowacka, dziś minister edukacji w rządzie Tuska. Miller nadal pozostaje liberałem o złotym sercu, broni decyzji o podatku liniowym, o idei niskich podatków, o potrzebie wytworzenia, a dopiero potem dzielenia. Zachłysnął się ideą „trzeciej drogi”, którą przenosił na polski grunt, wzorując się na SPD i Labour Party, nie dostrzegając, że po jej wprowadzeniu, zarówno niemiecka jak i brytyjska socjaldemokracja znalazły się w wielkim kryzysie. Brytyjska Partia Pracy straciła władzę w 2010 roku, a niemiecka SPD od 2005 2021 roku nie mogła pokonać Angeli Merkel.
Najbardziej chwytającym za serce fragmentem rozmowy Lisa z Millerem jest najbardziej dramatyczny moment w życiu byłego premiera. Z niebywałą szczerością opisuje bowiem sytuację związaną ze swoim zmarłym synem, Leszkiem. Trudno, tak po ludzku, wyobrazić sobie większą tragedię, gdy traci się jedyne dziecko i natychmiast trzeba się pozbierać, być twardym, nie tylko dla siebie, ale dla żony i wnuczki, która straciła ojca. Miller często podkreśla, że tę siłę dawała mu właśnie małżonka, którą nazywa „aniołem”. W polityce taka miłość zdarza się rzadko, państwo Millerowie za chwilę obchodzić będą 55-tą rocznicę ślubu. Niebywałe! Książka Lisa i Millera to zwierciadło III RP z punktu widzenia postkomunistycznego działacza, które mechanizmy twardej politycznej gry zna od podszewki. Wielokrotnie polityczne bitwy przegrywał, obrywał od swoich, głupio wpadał, ale blizny mężczyzn hartują i wyrabiają cechy, które nauczyć się możemy poprzez pryzmat własnych doświadczeń.
Leszek Miller "Premier" w rozmowie z Tomaszem Listem, Warszawa 2023, s.370.
2023-10-06 19:50:59
Odznaczenie w kanadyjskim parlamencie 98-letniego ukraińskiego weterana SS-Galizien, odpowiedzialnego m.in. za pacyfikacje polskich wsi i mordowanie polskich obywateli. Wśród wiwatujących na jego cześć był ukraiński prezydent Wołodymyr Załenski. To kolejna dyplomatyczna i wizerunkowa porażka polityki wschodniej PiS.
Od czasu rosyjskiej agresji na Ukrainę wydawało się, że zmieniło się wszystko. Trudne relacje polsko-ukraińskie, historyczne zawiłości, błędy po obu stronach, odeszły w zapomnienie. Polskie społeczeństwo, rząd, samorządy, zaangażowały się w niespotykaną dotąd skalę pomocy. W polskich domach pomoc znalazło kilka milionów osób uciekających przed agresją Władymira Putina. Dochodziła do tego pomoc militarna, która realnie wpływa na toczący się konflikt, powstrzymując rosyjskie kolumny. Obywatele Ukrainy znaleźli tu schronienie, pracę, ukraińskie dzieci znalazły się w polskich szkołach, były bezpieczne. Obserwowaliśmy przez długie miesiące naturalną chęć niesienia pomocy naszym sąsiadom, którzy znaleźli się w dramatycznej sytuacji. Wszyscy mieliśmy nadzieję, że to nowy etap relacji polsko-ukraińskich.
Pierwsze rozczarowanie przyszło w okrągłą 80. rocznicę rzezi wołyńskiej, która w Polsce przeszła niemal niezauważona. W imię źle rozumianej poprawności politycznej polskie władze, dla zachowania dobrych relacji i niedrażnienia władz ukraińskich, zaniechały narodowych uroczystości upamiętniających bestialsko pomordowanych na Wołyniu i Małopolsce Wschodniej. Nie było żadnego gestu ze strony władz ukraińskich, choć lepszej okazji ku temu nie było. Nie podzielam twierdzenia publicystów, którzy twierdzą, że to nie jest dobry czas dla takich gestów, bowiem Ukraina toczy wojnę, krwawi, broni swojej niepodległości. Władze ukraińskie miały na to ponad trzy dekady i zawsze czas do tego nie był najlepszy. Polska, jako bliski sojusznik Ukrainy, zasłużyła sobie na taki gest, tym bardziej odepchnięte na bok rodziny ofiar, które po dzień dzisiejszy nie mogą pochować tysięcy swoich bliskich, pomodlić się, zapalić znicz. Kości ich bliskich leżą po dzień dzisiejszy na polach, w lasach, na pastwiskach. Ukraiński prezydent, jako kawaler Orderu Orła Białego, powinien czuć polski ból i cierpienie. Sam go wszak doświadcza na co dzień walcząc z rosyjską armią. Do annałów polskiej dyplomacji przeszło zdjęcie Prezydenta RP Andrzeja Dudy, który składał wiązankę kwiatów na ukraińskim polu, bowiem ukraińskie władze nie zgadzają się na ekshumację i nie zgadzały się wcześniej. Symboliczne jest to, że nie ma pomnika ofiar Wołynia, są pomnik osób odpowiedzialnych za ludobójstwo.
Trwająca kampania wyborcza w Polsce nie służy niestety poprawie tych relacji. W polityce wschodniej PiS panuje obecnie chaos i diametralna zmiana stanowiska, którą partia Jarosława Kaczyńskie skrupulatnie budowała przez lata na poprawnych relacjach z ukraińskim partnerem, zacieśniając ją po rosyjskiej agresji na Ukrainę. Nie wszystkie interesy z wschodnim sąsiadem są zbieżne, choć tak zdawało się budować narrację PiS. Tym większy szok i zdziwienie po tym, jak ukraińskie władze złożyły oficjalną skargę na Polskę do WTO w związku z przedłużeniem przez kilka państw, w tym Polski, embarga na ukraińskie produkty rolne. Polski rząd zapomniał lub nie chciał wiedzieć o tym, że nie ma wiecznych wrogów i wiecznych sojuszników. Są wyłącznie wieczne interesy. Zaostrzenie kursu przez polskie władze, wojownicze przemówienie premiera i innych polskich polityków PiS, jest próbą ratowania wizerunku wobec niemałej rzeszy wyborców, których starannie zagospodarować może Konfederacja oraz dużej części polskiej wsi. Klęską polityki wschodniej PiS był moment, gdy ukraiński prezydent zaapelował o stałe miejsce dla Niemiec w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. Dolewanie oliwy do ognia przez polityków PiS jest dziś wyłącznie elementem kampanii wyborczej, a to niczemu dobremu nie służy. Podobnie jak słowa prezydenta Ukrainy o przygotowaniu sceny dla moskiewskiego aktora.
Jest paradoksem, że rosyjska agresja na Ukrainę tłumaczona jest „denazyfikacją” tego kraju. Tak tłumaczył tę wojnę rosyjski zbrodniarz wojenny Władymir Putin. W kanadyjskim parlamencie, gdzie ukraińska diaspora w tym kraju jest olbrzymia i znacząca, wśród kanadyjskich parlamentarzystów i ukraińskiego prezydenta, oddano cześć i honory ukraińskiemu weteranowi nazistowskiej Waffen SS-Galizien, Jarosławowi Hunce. Ta zbrodnicza organizacja odpowiada za mordowanie Polaków i Żydów na Kresach, a ukraiński weteran nazwany został "bohaterem ukraińskim i kanadyjskim", który podczas II wojny światowej walczył z rosyjskim agresorem o niepodległość Ukrainy”. Zbrodnie tej wojskowej formacji są doskonale znane i opisane, tym bardziej dziwi fakt, iż nikt nie sprawdził przeszłości weterana. Kanadyjski Marszałek przeprosił i wyraził już ubolewanie, zasłaniając się niewiedzą. Ukraiński prezydent jednak nadal sprawy nie skomentował. Kilka lat temu red. Adam Szostkiewicz kompletnie zaskoczył, pisząc: „Czy nam się to w Polsce podoba, czy nie – kult UPA jest Ukrainie potrzebny jako jeden z elementów budowania posowieckiej tożsamości narodowej”. Szkoda tylko, że polskim kosztem i prawdy historycznej.
Im bliżej wyborców, tym temperatura sporu będzie rosnąć. PiS na ten moment bitwę o pamięć przegrywa. I to na własne życzenie.
Powrót TuskaOd czasu rosyjskiej agresji na Ukrainę wydawało się, że zmieniło się wszystko. Trudne relacje polsko-ukraińskie, historyczne zawiłości, błędy po obu stronach, odeszły w zapomnienie. Polskie społeczeństwo, rząd, samorządy, zaangażowały się w niespotykaną dotąd skalę pomocy. W polskich domach pomoc znalazło kilka milionów osób uciekających przed agresją Władymira Putina. Dochodziła do tego pomoc militarna, która realnie wpływa na toczący się konflikt, powstrzymując rosyjskie kolumny. Obywatele Ukrainy znaleźli tu schronienie, pracę, ukraińskie dzieci znalazły się w polskich szkołach, były bezpieczne. Obserwowaliśmy przez długie miesiące naturalną chęć niesienia pomocy naszym sąsiadom, którzy znaleźli się w dramatycznej sytuacji. Wszyscy mieliśmy nadzieję, że to nowy etap relacji polsko-ukraińskich.
Pierwsze rozczarowanie przyszło w okrągłą 80. rocznicę rzezi wołyńskiej, która w Polsce przeszła niemal niezauważona. W imię źle rozumianej poprawności politycznej polskie władze, dla zachowania dobrych relacji i niedrażnienia władz ukraińskich, zaniechały narodowych uroczystości upamiętniających bestialsko pomordowanych na Wołyniu i Małopolsce Wschodniej. Nie było żadnego gestu ze strony władz ukraińskich, choć lepszej okazji ku temu nie było. Nie podzielam twierdzenia publicystów, którzy twierdzą, że to nie jest dobry czas dla takich gestów, bowiem Ukraina toczy wojnę, krwawi, broni swojej niepodległości. Władze ukraińskie miały na to ponad trzy dekady i zawsze czas do tego nie był najlepszy. Polska, jako bliski sojusznik Ukrainy, zasłużyła sobie na taki gest, tym bardziej odepchnięte na bok rodziny ofiar, które po dzień dzisiejszy nie mogą pochować tysięcy swoich bliskich, pomodlić się, zapalić znicz. Kości ich bliskich leżą po dzień dzisiejszy na polach, w lasach, na pastwiskach. Ukraiński prezydent, jako kawaler Orderu Orła Białego, powinien czuć polski ból i cierpienie. Sam go wszak doświadcza na co dzień walcząc z rosyjską armią. Do annałów polskiej dyplomacji przeszło zdjęcie Prezydenta RP Andrzeja Dudy, który składał wiązankę kwiatów na ukraińskim polu, bowiem ukraińskie władze nie zgadzają się na ekshumację i nie zgadzały się wcześniej. Symboliczne jest to, że nie ma pomnika ofiar Wołynia, są pomnik osób odpowiedzialnych za ludobójstwo.
Trwająca kampania wyborcza w Polsce nie służy niestety poprawie tych relacji. W polityce wschodniej PiS panuje obecnie chaos i diametralna zmiana stanowiska, którą partia Jarosława Kaczyńskie skrupulatnie budowała przez lata na poprawnych relacjach z ukraińskim partnerem, zacieśniając ją po rosyjskiej agresji na Ukrainę. Nie wszystkie interesy z wschodnim sąsiadem są zbieżne, choć tak zdawało się budować narrację PiS. Tym większy szok i zdziwienie po tym, jak ukraińskie władze złożyły oficjalną skargę na Polskę do WTO w związku z przedłużeniem przez kilka państw, w tym Polski, embarga na ukraińskie produkty rolne. Polski rząd zapomniał lub nie chciał wiedzieć o tym, że nie ma wiecznych wrogów i wiecznych sojuszników. Są wyłącznie wieczne interesy. Zaostrzenie kursu przez polskie władze, wojownicze przemówienie premiera i innych polskich polityków PiS, jest próbą ratowania wizerunku wobec niemałej rzeszy wyborców, których starannie zagospodarować może Konfederacja oraz dużej części polskiej wsi. Klęską polityki wschodniej PiS był moment, gdy ukraiński prezydent zaapelował o stałe miejsce dla Niemiec w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. Dolewanie oliwy do ognia przez polityków PiS jest dziś wyłącznie elementem kampanii wyborczej, a to niczemu dobremu nie służy. Podobnie jak słowa prezydenta Ukrainy o przygotowaniu sceny dla moskiewskiego aktora.
Jest paradoksem, że rosyjska agresja na Ukrainę tłumaczona jest „denazyfikacją” tego kraju. Tak tłumaczył tę wojnę rosyjski zbrodniarz wojenny Władymir Putin. W kanadyjskim parlamencie, gdzie ukraińska diaspora w tym kraju jest olbrzymia i znacząca, wśród kanadyjskich parlamentarzystów i ukraińskiego prezydenta, oddano cześć i honory ukraińskiemu weteranowi nazistowskiej Waffen SS-Galizien, Jarosławowi Hunce. Ta zbrodnicza organizacja odpowiada za mordowanie Polaków i Żydów na Kresach, a ukraiński weteran nazwany został "bohaterem ukraińskim i kanadyjskim", który podczas II wojny światowej walczył z rosyjskim agresorem o niepodległość Ukrainy”. Zbrodnie tej wojskowej formacji są doskonale znane i opisane, tym bardziej dziwi fakt, iż nikt nie sprawdził przeszłości weterana. Kanadyjski Marszałek przeprosił i wyraził już ubolewanie, zasłaniając się niewiedzą. Ukraiński prezydent jednak nadal sprawy nie skomentował. Kilka lat temu red. Adam Szostkiewicz kompletnie zaskoczył, pisząc: „Czy nam się to w Polsce podoba, czy nie – kult UPA jest Ukrainie potrzebny jako jeden z elementów budowania posowieckiej tożsamości narodowej”. Szkoda tylko, że polskim kosztem i prawdy historycznej.
Im bliżej wyborców, tym temperatura sporu będzie rosnąć. PiS na ten moment bitwę o pamięć przegrywa. I to na własne życzenie.
2021-07-06 17:07:06
Wreszcie powrócił. Wreszcie, ponieważ liberalny mainstream oczekiwał go niczym Rzeczpospolita Władysława Andersa na białym koniu. Nie jest to jednak dobra informacja dla lewicy, która przeżywa swoje wewnętrzne problemy.
O powrocie Tuska mówiło się od kilku miesięcy. Kierowana przez nieudolnego i nijakiego Borysa Budkę partia tonęła w sondażach. Była bezradna, bezideowa i bezzębna. Dała się wyprzedzić Szymonowi Hołowni, nie był to jednorazowy epizod, lecz konsekwencja taktyki kierowanej przez byłego już przewodniczącego i trwały trend. Jego odejście jest oczywiście jego klęską. Partia po ostatnich wyborach parlamentarnych ma trzeciego przewodniczącego. Taki wewnętrzny chaos jest symbolem bezradności. I tak jak w kampanii prezydenckiej, gdy kandydatką PO była Małgorzata Kidawa-Błońska, Szymon Hołownia zyskiwał, tak po zmianie kandydata na Rafała Trzaskowskiego, były dziennikarz TVN 24 tracił impet, który problemy PO potrafił skutecznie wykorzystywać. Zapewne teraz będzie podobnie. Donald Tusk bowiem nie wrócił na okres kampanii wyborczej. On po prostu musi pokonać PiS za dwa lata. Obojętnie w jakim stylu, obojętnie z kim. Na krotką metę można zakładać, iż „efekt Tuska” odbije się w sondażach pozytywnie. Dla elektoratu PO Tusk jest synonimem zwycięstwa. Rzeczywistość jednak, tak w życiu jak i w polityce, bywa zaskakująca. Dopiero po jesiennych sondażach dowiemy się czy powrót Tuska był skuteczny. Dochodzą do tego podziały w samej PO oraz osoba Rafała Trzaskowskiego, który ma swoje ambicje. I nie ma takich obciążeń, jakie ma Tusk. Może czekać na jego potknięcie.
Z powrotu Tuska zaciera ręce Jarosław Kaczyński. Nikt bardziej w elektoracie tej partii nie jest tak znienawidzony, jak były premier. Nikt też bardziej nie zmobilizuje elektoratu Zjednoczonej Prawicy, jak były szef EPL. To daje doskonały asumpt dla Jarosława Kurskiego i jego niezwykłego talentu propagandowego w TVP. Powrót Tuska to powrót do bipolarnej sceny politycznej, która zostanie jeszcze bardziej zabetonowana. Politycy PiS z lubością będą pytać opinię publiczną czy chcą powrotu do tego, co było? Sam Donald Tusk przyznał, że popełnił błąd podwyższając wiek emerytalny oraz krytykując program 500 plus. Pytanie, kto mu uwierzy i jaką ma alternatywę dla rządów Jarosława Kaczyńskiego. Wyborcy, którzy się wahają, a to zwykle oni decydują o wyniku wyborczym, którzy są umiarkowani, bardziej kierują się własną kieszenią, raczej tego nie chcą. Powrót Tuska może wzmocnić Mateusza Morawieckiego wewnątrz PiS-u. Partia będzie chciała, żeby stał się zaprzeczeniem Tuska. Tak jak Andrzej Duda był antytezą Bronisława Komorowskiego. Powróci zapewne konflikt sprzed lat: polska liberalna vs polska solidarna. Polska polityka stanie się jeszcze bardziej plemienna.
Stracić może również lewica, która mogła korzystać, podobnie jak Hołownia, na problemach w PO. Stoczy ona zacięty bój o młodego wyborcę, dla którego sprawy światopoglądowe i kulturowe mają zasadnicze znaczenie. Decydującą rolę mogą odegrać tu kobiety, dla których lewica zdaje się mieć atrakcyjniejszą ofertę. W przeszłości jednak bywało tak, że nawet Kongres Kobiet wspierał kandydaturę Bronisława Komorowskiego na urząd Prezydenta RP, mimo, iż ten uważał „kompromis aborcyjny” za sukces polskiego demokracji i sam był konserwatystą. Donald Tusk może również przedstawiać się, a ma ku temu argumenty, za polityka europejskiego formatu, który doskonale orientuje się w budowie nowoczesnego społeczeństwa. Ten europejski blichtr będzie mocno eksponowany w kreowaniu PO jako partii tolerancyjnej, otwartej i walczącej z ciemnogrodem, jakim w ich przekonaniu jest PiS. To Tusk ma jednak większe argumenty na reprezentowanie europejskich wartości niż lewica, która po głosowaniu ramię w ramię z PiS mocno oberwała, nie tylko w mediach, ale również w sondażach. Dla elektoratu lewicy PiS jest synonimem zła, partią z którą nie siada się do rozmów. Wyborcy są trudni, i choć politycy lewicy mieli swoje racje, to nie oni będą oceniać samych siebie, tylko ich wyborcy. Sam Tusk przyznał, że współpraca z lewicą w tym momencie jest wykluczona. To również o czymś świadczy. W polityce pełnej podziałów, takiej jak polska, trzeciemu jest niezwykle trudno.
Donald Tusk wraca w najlepszym dla siebie momencie. W momencie, gdy po pierwsze w rządzie następują ogromne tąpnięcia. Dochodzą do tego problemy gospodarcze, wywołane przez pandemię. Po trzecie, sytuacja międzynarodowa również dla PiS staje się niekorzystna. Stracili bowiem potężnego sojusznika w osobie Donalda Trumpa a ich sojusz ze skrajną prawicą w Europie jest dla Tuska niezwykłym prezentem. Pytanie, czy będzie potrafił to wykorzystać i po raz kolejny uwieść wyborców, jak robił to wielokrotnie. Jeśli przegra, straci nie tylko szanse na powrót do władzy, ale straci twarz i zapewne sympatię Tomasza Lisa.
Ikonowicza żalO powrocie Tuska mówiło się od kilku miesięcy. Kierowana przez nieudolnego i nijakiego Borysa Budkę partia tonęła w sondażach. Była bezradna, bezideowa i bezzębna. Dała się wyprzedzić Szymonowi Hołowni, nie był to jednorazowy epizod, lecz konsekwencja taktyki kierowanej przez byłego już przewodniczącego i trwały trend. Jego odejście jest oczywiście jego klęską. Partia po ostatnich wyborach parlamentarnych ma trzeciego przewodniczącego. Taki wewnętrzny chaos jest symbolem bezradności. I tak jak w kampanii prezydenckiej, gdy kandydatką PO była Małgorzata Kidawa-Błońska, Szymon Hołownia zyskiwał, tak po zmianie kandydata na Rafała Trzaskowskiego, były dziennikarz TVN 24 tracił impet, który problemy PO potrafił skutecznie wykorzystywać. Zapewne teraz będzie podobnie. Donald Tusk bowiem nie wrócił na okres kampanii wyborczej. On po prostu musi pokonać PiS za dwa lata. Obojętnie w jakim stylu, obojętnie z kim. Na krotką metę można zakładać, iż „efekt Tuska” odbije się w sondażach pozytywnie. Dla elektoratu PO Tusk jest synonimem zwycięstwa. Rzeczywistość jednak, tak w życiu jak i w polityce, bywa zaskakująca. Dopiero po jesiennych sondażach dowiemy się czy powrót Tuska był skuteczny. Dochodzą do tego podziały w samej PO oraz osoba Rafała Trzaskowskiego, który ma swoje ambicje. I nie ma takich obciążeń, jakie ma Tusk. Może czekać na jego potknięcie.
Z powrotu Tuska zaciera ręce Jarosław Kaczyński. Nikt bardziej w elektoracie tej partii nie jest tak znienawidzony, jak były premier. Nikt też bardziej nie zmobilizuje elektoratu Zjednoczonej Prawicy, jak były szef EPL. To daje doskonały asumpt dla Jarosława Kurskiego i jego niezwykłego talentu propagandowego w TVP. Powrót Tuska to powrót do bipolarnej sceny politycznej, która zostanie jeszcze bardziej zabetonowana. Politycy PiS z lubością będą pytać opinię publiczną czy chcą powrotu do tego, co było? Sam Donald Tusk przyznał, że popełnił błąd podwyższając wiek emerytalny oraz krytykując program 500 plus. Pytanie, kto mu uwierzy i jaką ma alternatywę dla rządów Jarosława Kaczyńskiego. Wyborcy, którzy się wahają, a to zwykle oni decydują o wyniku wyborczym, którzy są umiarkowani, bardziej kierują się własną kieszenią, raczej tego nie chcą. Powrót Tuska może wzmocnić Mateusza Morawieckiego wewnątrz PiS-u. Partia będzie chciała, żeby stał się zaprzeczeniem Tuska. Tak jak Andrzej Duda był antytezą Bronisława Komorowskiego. Powróci zapewne konflikt sprzed lat: polska liberalna vs polska solidarna. Polska polityka stanie się jeszcze bardziej plemienna.
Stracić może również lewica, która mogła korzystać, podobnie jak Hołownia, na problemach w PO. Stoczy ona zacięty bój o młodego wyborcę, dla którego sprawy światopoglądowe i kulturowe mają zasadnicze znaczenie. Decydującą rolę mogą odegrać tu kobiety, dla których lewica zdaje się mieć atrakcyjniejszą ofertę. W przeszłości jednak bywało tak, że nawet Kongres Kobiet wspierał kandydaturę Bronisława Komorowskiego na urząd Prezydenta RP, mimo, iż ten uważał „kompromis aborcyjny” za sukces polskiego demokracji i sam był konserwatystą. Donald Tusk może również przedstawiać się, a ma ku temu argumenty, za polityka europejskiego formatu, który doskonale orientuje się w budowie nowoczesnego społeczeństwa. Ten europejski blichtr będzie mocno eksponowany w kreowaniu PO jako partii tolerancyjnej, otwartej i walczącej z ciemnogrodem, jakim w ich przekonaniu jest PiS. To Tusk ma jednak większe argumenty na reprezentowanie europejskich wartości niż lewica, która po głosowaniu ramię w ramię z PiS mocno oberwała, nie tylko w mediach, ale również w sondażach. Dla elektoratu lewicy PiS jest synonimem zła, partią z którą nie siada się do rozmów. Wyborcy są trudni, i choć politycy lewicy mieli swoje racje, to nie oni będą oceniać samych siebie, tylko ich wyborcy. Sam Tusk przyznał, że współpraca z lewicą w tym momencie jest wykluczona. To również o czymś świadczy. W polityce pełnej podziałów, takiej jak polska, trzeciemu jest niezwykle trudno.
Donald Tusk wraca w najlepszym dla siebie momencie. W momencie, gdy po pierwsze w rządzie następują ogromne tąpnięcia. Dochodzą do tego problemy gospodarcze, wywołane przez pandemię. Po trzecie, sytuacja międzynarodowa również dla PiS staje się niekorzystna. Stracili bowiem potężnego sojusznika w osobie Donalda Trumpa a ich sojusz ze skrajną prawicą w Europie jest dla Tuska niezwykłym prezentem. Pytanie, czy będzie potrafił to wykorzystać i po raz kolejny uwieść wyborców, jak robił to wielokrotnie. Jeśli przegra, straci nie tylko szanse na powrót do władzy, ale straci twarz i zapewne sympatię Tomasza Lisa.
2021-04-15 21:59:44
Piotr Ikonowicz, zgodnie z przewidywaniami, przepadł w głosowaniu na funkcję Rzecznika Praw Obywatelskich. To oczywiście wielka strata i żal, ale tylko ktoś naiwny mógł sądzić, że PiS w Sejmie poprze socjalistę.
Łudził się oczywiście też sam kandydat, który w RMF FM stwierdził stanowczo, że nie musi nawet przekonywać posłów PiS. Dlaczego? Stwierdzał, że "oni go bardzo cenią", ale "zapytają Jarosława Kaczyńskiego". I to akurat prawda. Prezes zdecydował. Były poseł PPS, obrońca praw lokatorów, nie dostał z ław PiS nawet jednego głosu. Bardzo to symboliczne. Co więcej, sam Jarosław Kaczyński głosował przeciw.
Tymczasem to 12 posłanek i posłów z koalicji Obywatelskiej głosowało "za" kandydaturą Piotra Ikonowicza. Jasne, że KO jest pełna hipokryzji, biadolą o "zjednoczonej opozycji", która w ich języku oznacza zjednoczenie się tylko wokół ich wizji, ich programu, ich przywództwa. Silniejszy zawsze dyktuje warunki. Udowodnili to również o tym razem. Przeciwko Ikonowiczowi było 123 posłanek i posłów KO. Ręka w rękę z PiS.
W tym wszystkim najważniejsze jednak jest to, że obecna władza, która niewątpliwie ma wielkie zasługi w polityce wyrównywania szans, wystawia jako kandydata na RPO czynnego polityka własnej partii. To swoista aberracja, żeby polityk partii rządzącej był Rzecznikiem Praw Obywatelskich. Ma on stać na straży wolności i praw człowieka i obywatela. PiS pomylił funkcję Rzecznika Praw Obywatelskich z rzecznikiem rządu. Nie da się zbudować sprawiedliwości społecznej na gruzach demokracji i państwa prawa.
Łącznik GadzinowskiŁudził się oczywiście też sam kandydat, który w RMF FM stwierdził stanowczo, że nie musi nawet przekonywać posłów PiS. Dlaczego? Stwierdzał, że "oni go bardzo cenią", ale "zapytają Jarosława Kaczyńskiego". I to akurat prawda. Prezes zdecydował. Były poseł PPS, obrońca praw lokatorów, nie dostał z ław PiS nawet jednego głosu. Bardzo to symboliczne. Co więcej, sam Jarosław Kaczyński głosował przeciw.
Tymczasem to 12 posłanek i posłów z koalicji Obywatelskiej głosowało "za" kandydaturą Piotra Ikonowicza. Jasne, że KO jest pełna hipokryzji, biadolą o "zjednoczonej opozycji", która w ich języku oznacza zjednoczenie się tylko wokół ich wizji, ich programu, ich przywództwa. Silniejszy zawsze dyktuje warunki. Udowodnili to również o tym razem. Przeciwko Ikonowiczowi było 123 posłanek i posłów KO. Ręka w rękę z PiS.
W tym wszystkim najważniejsze jednak jest to, że obecna władza, która niewątpliwie ma wielkie zasługi w polityce wyrównywania szans, wystawia jako kandydata na RPO czynnego polityka własnej partii. To swoista aberracja, żeby polityk partii rządzącej był Rzecznikiem Praw Obywatelskich. Ma on stać na straży wolności i praw człowieka i obywatela. PiS pomylił funkcję Rzecznika Praw Obywatelskich z rzecznikiem rządu. Nie da się zbudować sprawiedliwości społecznej na gruzach demokracji i państwa prawa.
2019-09-20 11:24:29
Piotr Gadzinowski to postać wyjątkowa. Nie tylko znakomity dziennikarz i publicysta, człowiek wielu talentów i erudyta. To również świetny lewicowy polityk o szerokich horyzontach.
Kto nie zna Piotra Gadzinowskiego? Pełnego humoru i dystansu, także wobec siebie, dziennikarza, redaktora naczelnego Dziennika Trybuna? Jeśli jakimś cudem tacy są, to powinni jak najszybciej wybrać się do Hong Kongu. Tam jest znany jako Mao w Chinach. A tak poważniej, to był posłem dwóch kadencji, facetem, który nie tylko potrafi czytać ze zrozumieniem, ale potrafi, a to rzadka dziś umiejętność, przenieść swoje refleksje na papier. Ma świetne pióro, którym włada niczym Sylwia Gruchała szermierką. Wierny jednej partii- SLD. Wierny jedynej słusznej lewicowej ideologii. Wiele o nim można powiedzieć, ale na pewno nie to, że zwiedzał partie niczym Ryszard Henryk Czarnecki.
Obserwuje go od lat i jestem pełen podziwu wobec tego, jak prowadzi skromną redakcję Dziennika Trybuna. Jedyny lewicowy dziennik nie jest zamknięty na krytykę, na inne spojrzenie, na dialog. Na łamach Trybuny mogą pisać wszyscy, którzy mają serce po lewej stronie a zwłaszcza portfel. Zyskał sobie tym samym wierne grono czytelników i współpracowników. Jego mandat poselski z pewnością pomoże redakcji. Bo Piotr, to oczywiście zwierze polityczne, ale w głębi duszy pozostanie na zawsze pismakiem. Ale ten mandat pomoże przede wszystkim jego wyborcom. Zachęcam gorąco do głosowania na Piotra Gadzinowskiego na warszawskiej liście SLD. Możecie na niego liczyć!
Rzecznik naszych prawKto nie zna Piotra Gadzinowskiego? Pełnego humoru i dystansu, także wobec siebie, dziennikarza, redaktora naczelnego Dziennika Trybuna? Jeśli jakimś cudem tacy są, to powinni jak najszybciej wybrać się do Hong Kongu. Tam jest znany jako Mao w Chinach. A tak poważniej, to był posłem dwóch kadencji, facetem, który nie tylko potrafi czytać ze zrozumieniem, ale potrafi, a to rzadka dziś umiejętność, przenieść swoje refleksje na papier. Ma świetne pióro, którym włada niczym Sylwia Gruchała szermierką. Wierny jednej partii- SLD. Wierny jedynej słusznej lewicowej ideologii. Wiele o nim można powiedzieć, ale na pewno nie to, że zwiedzał partie niczym Ryszard Henryk Czarnecki.
Obserwuje go od lat i jestem pełen podziwu wobec tego, jak prowadzi skromną redakcję Dziennika Trybuna. Jedyny lewicowy dziennik nie jest zamknięty na krytykę, na inne spojrzenie, na dialog. Na łamach Trybuny mogą pisać wszyscy, którzy mają serce po lewej stronie a zwłaszcza portfel. Zyskał sobie tym samym wierne grono czytelników i współpracowników. Jego mandat poselski z pewnością pomoże redakcji. Bo Piotr, to oczywiście zwierze polityczne, ale w głębi duszy pozostanie na zawsze pismakiem. Ale ten mandat pomoże przede wszystkim jego wyborcom. Zachęcam gorąco do głosowania na Piotra Gadzinowskiego na warszawskiej liście SLD. Możecie na niego liczyć!
2019-06-25 19:05:28
Od kilku dni Rzecznik Praw Obywatelskich stał się dla mediów publicznych wrogiem numer jeden. Atmosfera nienawiści i szczucie jaką propagują posłuszni władzy dziennikarze jest wynikiem tego, że Adam Bodnar stanął w obronie uniwersalnych praw człowieka i zasady domniemania niewinności.
Każda osoba nie skazana przez Sąd jest w świetle prawa niewinna. Ta elementarna wydawać by się mogło oczywistość, nie jest powszechnie znana. Adam Bodnar stanął nie w obronie czynu, jaki popełnił podejrzany, zbrodni okrutnej i odrażającej, ale w obronie ludzkiej godności. A taka należy się w świetle prawa, zarówno polskiego jak i europejskiego, każdemu. Taka jest cywilizacja zachodnia w przeciwieństwie do standardów wschodnich.
Na takie zbrodnie reagujemy impulsywnie. Decydują emocje i chęć zemsty. To zrozumiałe. Oburzają nas zbrodnie, zwłaszcza na dzieciach w dodatku o podłożu seksualnym. To nie społeczeństwo jest od wymierzenia kary w imię zemsty. To państwo jest od wymierzenia sprawiedliwej kary. Adam Bodnar słusznie poddał w wątpliwość sposób zatrzymania podejrzanego. Na oczach opinii publicznej zobaczyliśmy podejrzanego w bieliźnie, co było ewidentnym nagięciem prawa i miało poniżyć podejrzanego. To był pokaz siła państwa policyjnego. Nikt o zdrowych zmysłach nie stanie w obronie czynu, jaki popełnił podejrzany.
Chyba niczego nie nauczył nas sprawa Tomasza Komendy. On był podejrzany o dokonanie podobnej zbrodni, choć nie na dziecku, to kontekst sprawy jest bardzo podobny. Jego też chciano zlinczować, choć nie było jeszcze wiadomo, czy dopuścić się tej zbrodni. Wyrok zapadł w sercach i głowach wielu. Dziś wiemy, że przyznanie się do winy Tomasza Komendy wymuszono biciem podczas przesłuchania. Zatem przyznanie się do winy o niczym jeszcze nie świadczy. To Sąd ma osądzić, przesłuchać i wydać sprawiedliwy wyrok, jeśli uzna, że podejrzany popełnił przestępstwo. Podobnie było zapewne w sprawie Arkadiusza Kraski, skazanego niewinnie na 20 lat pozbawienia wolności.
Żądając sprawiedliwości społeczeństwo często zapomina, nie tylko o domniemaniu niewinności, o którym mówi Art. 42 ust. 3 Konstytucji RP i co stanowi Kodeks postępowania sądowego, o znaczeniu roli obrońcy. Największy przecież zbrodniach powinien go mieć. Tak było w Norymberdze. Nikt przecież nie miał wątpliwości, że ci, którzy zasiedli na ławie oskarżonych, winni są okropności jakich dokonali. Ale cywilizowany świat chciał i potrafił wznieść się ponad emocje i ukazać ich zbrodnie w oparciu o prawo międzynarodowe. To fundament naszej cywilizacji. Tam nie było bicia czy wyprowadzania oskarżonych w bieliźnie. Taka jest rola obrońcy. Podobnie lekarz, który operuje, a zatem ratuje życie, jakiegoś przestępcy, który ma na koncie kilka morderstw. Czy powinien odejść od stołu operacyjnego? Nie, przecież to absurd!
To w imię fundamentalnych praw człowieka wystąpił Adam Bodnar. Rzecznik Praw Obywatelskich dobrze sprawuje swój urząd, ma stać na straży praw człowieka a od wymierzenia kary jest Sąd. Państwo i jego cały aparat nie może mścić się na podejrzanym, aby rzucić go na pożarcie opinii publicznej, ma wydać zapewne surowy wyrok. Podczas pielgrzymki do Polaki w 1991 roku Jan Paweł II, w przemówieniu do więźniów wygłoszonym w Płocku, powiedział m.in.: „Jestem tutaj wśród was, drodzy bracia i siostry - mówię: siostry, bo przemawiając do was tu, w więzieniu w Płocku, zwracam się do wszystkich osób uwięzionych w Polsce - mówię do was jako sługa Ewangelii. Jest ona także ewangelią więzień i więźniów. Chrystus był więźniem i został skazany na śmierć, więźniami byli apostołowie, a także wielu wśród tych, których Kościół czci jako świętych. Tak więc ewangelia więźniów ma długą i zróżnicowaną historię. Zapewne też wielu z tych, którzy do tej historii przynależą, znajdzie się kiedyś - podczas ostatecznego sądu - "po prawicy".
Prawa człowieka są wartością uniwersalną. I nie można ich stosować wybiórczo. To wielka wartość, która cechować powinna każdego cywilizowanego człowieka oraz każde państwo, które chce zbudować trwały, demokratyczny fundament. I w obronie tych fundamentalnych zasad wystąpił Adam Bondar. Jego postępowanie zasługuje na ogromne uznanie.
Ludwik CohnKażda osoba nie skazana przez Sąd jest w świetle prawa niewinna. Ta elementarna wydawać by się mogło oczywistość, nie jest powszechnie znana. Adam Bodnar stanął nie w obronie czynu, jaki popełnił podejrzany, zbrodni okrutnej i odrażającej, ale w obronie ludzkiej godności. A taka należy się w świetle prawa, zarówno polskiego jak i europejskiego, każdemu. Taka jest cywilizacja zachodnia w przeciwieństwie do standardów wschodnich.
Na takie zbrodnie reagujemy impulsywnie. Decydują emocje i chęć zemsty. To zrozumiałe. Oburzają nas zbrodnie, zwłaszcza na dzieciach w dodatku o podłożu seksualnym. To nie społeczeństwo jest od wymierzenia kary w imię zemsty. To państwo jest od wymierzenia sprawiedliwej kary. Adam Bodnar słusznie poddał w wątpliwość sposób zatrzymania podejrzanego. Na oczach opinii publicznej zobaczyliśmy podejrzanego w bieliźnie, co było ewidentnym nagięciem prawa i miało poniżyć podejrzanego. To był pokaz siła państwa policyjnego. Nikt o zdrowych zmysłach nie stanie w obronie czynu, jaki popełnił podejrzany.
Chyba niczego nie nauczył nas sprawa Tomasza Komendy. On był podejrzany o dokonanie podobnej zbrodni, choć nie na dziecku, to kontekst sprawy jest bardzo podobny. Jego też chciano zlinczować, choć nie było jeszcze wiadomo, czy dopuścić się tej zbrodni. Wyrok zapadł w sercach i głowach wielu. Dziś wiemy, że przyznanie się do winy Tomasza Komendy wymuszono biciem podczas przesłuchania. Zatem przyznanie się do winy o niczym jeszcze nie świadczy. To Sąd ma osądzić, przesłuchać i wydać sprawiedliwy wyrok, jeśli uzna, że podejrzany popełnił przestępstwo. Podobnie było zapewne w sprawie Arkadiusza Kraski, skazanego niewinnie na 20 lat pozbawienia wolności.
Żądając sprawiedliwości społeczeństwo często zapomina, nie tylko o domniemaniu niewinności, o którym mówi Art. 42 ust. 3 Konstytucji RP i co stanowi Kodeks postępowania sądowego, o znaczeniu roli obrońcy. Największy przecież zbrodniach powinien go mieć. Tak było w Norymberdze. Nikt przecież nie miał wątpliwości, że ci, którzy zasiedli na ławie oskarżonych, winni są okropności jakich dokonali. Ale cywilizowany świat chciał i potrafił wznieść się ponad emocje i ukazać ich zbrodnie w oparciu o prawo międzynarodowe. To fundament naszej cywilizacji. Tam nie było bicia czy wyprowadzania oskarżonych w bieliźnie. Taka jest rola obrońcy. Podobnie lekarz, który operuje, a zatem ratuje życie, jakiegoś przestępcy, który ma na koncie kilka morderstw. Czy powinien odejść od stołu operacyjnego? Nie, przecież to absurd!
To w imię fundamentalnych praw człowieka wystąpił Adam Bodnar. Rzecznik Praw Obywatelskich dobrze sprawuje swój urząd, ma stać na straży praw człowieka a od wymierzenia kary jest Sąd. Państwo i jego cały aparat nie może mścić się na podejrzanym, aby rzucić go na pożarcie opinii publicznej, ma wydać zapewne surowy wyrok. Podczas pielgrzymki do Polaki w 1991 roku Jan Paweł II, w przemówieniu do więźniów wygłoszonym w Płocku, powiedział m.in.: „Jestem tutaj wśród was, drodzy bracia i siostry - mówię: siostry, bo przemawiając do was tu, w więzieniu w Płocku, zwracam się do wszystkich osób uwięzionych w Polsce - mówię do was jako sługa Ewangelii. Jest ona także ewangelią więzień i więźniów. Chrystus był więźniem i został skazany na śmierć, więźniami byli apostołowie, a także wielu wśród tych, których Kościół czci jako świętych. Tak więc ewangelia więźniów ma długą i zróżnicowaną historię. Zapewne też wielu z tych, którzy do tej historii przynależą, znajdzie się kiedyś - podczas ostatecznego sądu - "po prawicy".
Prawa człowieka są wartością uniwersalną. I nie można ich stosować wybiórczo. To wielka wartość, która cechować powinna każdego cywilizowanego człowieka oraz każde państwo, które chce zbudować trwały, demokratyczny fundament. I w obronie tych fundamentalnych zasad wystąpił Adam Bondar. Jego postępowanie zasługuje na ogromne uznanie.
2019-05-16 17:28:01
Ludwik Cohn, bohater monografii Przemysława Prekiela, to wybitny polski socjalista i demokrata, działacz społeczny i polityczny, żołnierz. Po wojnie działacz PPS, aktywny członek opozycji demokratycznej w Polsce Ludowej, adwokat.
To wielowymiarowa, wspaniała postać, pełna zaangażowania i ideowej żarliwości, ukazana na tle epoki, która dla niego, jak i dla Polski, nie była w XX wieku łaskawa.
Ludwik Cohn był jednym z najbardziej znanych przywódców młodego pokolenia PPS w II Rzeczypospolitej. Walczył w wojnie 1920 roku z bolszewikami. Łączył talenty organizatora i publicysty. Po studiach na UW podjął praktykę adwokacką. Miał bogate doświadczenia w kontaktach i współpracy z działaczami socjalistycznymi całej ówczesnej Europy.
Dzięki wielomiesięcznej pracy i drobiazgowej kwerendzie Przemysław Prekiel ustalił nieznane dotąd szerzej fakty z życia Ludwika Cohna, przybliżył go jako polityka, przedstawił także jego dzieciństwo, rodzinę, okres nauki i studiów oraz życie prywatne.
Wielką zasługą autora jest przywrócenie pamięci o tym szlachetnym socjaliście, którego nie można pominąć, pisząc o okresie międzywojennym i roli PPS w tamtym czasie, ale także o okresie walki o demokratyczny kształt i charakter Polski Ludowej po 1945 roku. Trzeba zwrócić uwagę na rzetelnie opisany w książce, niezwykle aktywny okres działalności Ludwika Cohna w ramach opozycji demokratycznej po przesileniu 1956 roku, tworzenie jej założeń ideowych i organizacyjnych oraz aktywnej działalności w jej strukturach.
Książka ta opowiada o losach Ludwika Cohna i środowisk, w których działał, od czasu tworzenia państwa w 1918 r. do momentu wprowadzenia stanu wojennego w roku 1981. Jego heroiczny, pełen dramatycznych zwrotów, znaczony osobistym poświęceniem żywot, zasługuje na upamiętnianie oraz naukową refleksję. Dzięki rzetelnej pracy autora, książka spełnia te obydwa cele, dokładnie przedstawiając polityczną biografię tego wybitnego polskiego socjalisty i demokraty.
Należy podkreślić, że książka ta jest pierwszą pełną biografią Ludwika Cohna wydaną w Polsce.
Książka „Ludwik Cohn. Od PPS po KOR” to blisko 300 stron tekstu podzielonego na 11 rozdziałów, to bardzo bogata bibliografia i indeks nazwisk zawierający ponad 650 pozycji.
Andrzej Ziemski
---
Przemysław Prekiel, Ludwik Cohn. Od PPS po KOR. Wydawnictwo "Kto jest Kim", Warszawa 2019.
Wiosna Biedronia To wielowymiarowa, wspaniała postać, pełna zaangażowania i ideowej żarliwości, ukazana na tle epoki, która dla niego, jak i dla Polski, nie była w XX wieku łaskawa.
Ludwik Cohn był jednym z najbardziej znanych przywódców młodego pokolenia PPS w II Rzeczypospolitej. Walczył w wojnie 1920 roku z bolszewikami. Łączył talenty organizatora i publicysty. Po studiach na UW podjął praktykę adwokacką. Miał bogate doświadczenia w kontaktach i współpracy z działaczami socjalistycznymi całej ówczesnej Europy.
Dzięki wielomiesięcznej pracy i drobiazgowej kwerendzie Przemysław Prekiel ustalił nieznane dotąd szerzej fakty z życia Ludwika Cohna, przybliżył go jako polityka, przedstawił także jego dzieciństwo, rodzinę, okres nauki i studiów oraz życie prywatne.
Wielką zasługą autora jest przywrócenie pamięci o tym szlachetnym socjaliście, którego nie można pominąć, pisząc o okresie międzywojennym i roli PPS w tamtym czasie, ale także o okresie walki o demokratyczny kształt i charakter Polski Ludowej po 1945 roku. Trzeba zwrócić uwagę na rzetelnie opisany w książce, niezwykle aktywny okres działalności Ludwika Cohna w ramach opozycji demokratycznej po przesileniu 1956 roku, tworzenie jej założeń ideowych i organizacyjnych oraz aktywnej działalności w jej strukturach.
Książka ta opowiada o losach Ludwika Cohna i środowisk, w których działał, od czasu tworzenia państwa w 1918 r. do momentu wprowadzenia stanu wojennego w roku 1981. Jego heroiczny, pełen dramatycznych zwrotów, znaczony osobistym poświęceniem żywot, zasługuje na upamiętnianie oraz naukową refleksję. Dzięki rzetelnej pracy autora, książka spełnia te obydwa cele, dokładnie przedstawiając polityczną biografię tego wybitnego polskiego socjalisty i demokraty.
Należy podkreślić, że książka ta jest pierwszą pełną biografią Ludwika Cohna wydaną w Polsce.
Książka „Ludwik Cohn. Od PPS po KOR” to blisko 300 stron tekstu podzielonego na 11 rozdziałów, to bardzo bogata bibliografia i indeks nazwisk zawierający ponad 650 pozycji.
Andrzej Ziemski
---
Przemysław Prekiel, Ludwik Cohn. Od PPS po KOR. Wydawnictwo "Kto jest Kim", Warszawa 2019.
2019-02-04 11:09:52
Z dużej chmury mały deszcz. Tak w skrócie można opisać konwencję nowej partii politycznej byłego prezydenta Słupska. Show, owszem, było, ale zabrakło zarówno konkretów jak i wielu ważnych aspektów dotyczących polityki gospodarczej jak i zagranicznej.
Od kilku miesięcy Robert Biedroń podnosił napięcie. Na Torwarze zaprezentował się jako pełnokrwisty lider, pełen werwy i wiary w to, co mówi. Ewidentnym minusem jako założeń programowych- głównie jednak światopoglądowych, jak świeckie państwo, aborcja, prawa kobiet- był brak przedstawienia koncepcji z czego zrealizuje swoje plany, takie jak gwarantowana emerytura w wysokości 1600 zł. Co więcej, nie przedstawił swojego ekonomicznego lidera, choć przedstawiał takich od polityki edukacyjnej, samorządowej czy do spraw przedsiębiorczości. Mając na uwadze fakt, iż z wielką ochotą Robert Biedroń korzystał z pomocy i rady Leszka Balcerowicza, można mieć wątpliwości co do prospołecznego kierunku jego działalności.
Nie od dziś wiadomo, że nie ma wysokiego socjalu bez wysokich podatków. Socjaldemokratyczna polityka społeczna może być realizowana tylko tam, gdzie istnieje progresywny system podatkowy. W programie Roberta Biedronia nie ma ani słowa o tym, jaki w przyszłości miałby on być. Noe było również nic o prawach pracowniczych, było za to o pomocy i ułatwieniach dla przedsiębiorców. Jest za to coś, co było już w programie Ruchu Palikota: Likwidacja ZUS i KRUS. Jest na szczęście postulat zwiększenia podniesienia nakładów na opiekę zdrowotną. To jednak zrobił już PiS. Kontrowersyjny jest również pomysł odejścia od węgla do 2035 roku. Walka ze smogiem jest polską racją stanu, ale należy to robić z głowy i bez demagogii. Likwidacja smogu nad Polską wymaga przede wszystkim likwidacji źródeł niskiej emisji, przeprowadzenia na szeroką skalę termomodernizacji budynków, zwiększenia podaży ciepła systemowego do gospodarstw domowych, a tam gdzie to niemożliwe - wymiany obecnie używanych urządzeń grzewczych na ekologiczne. Robert Biedroń zarzucił również górnikom typową liberalną nagonkę stwierdzając, iż „rząd dopłaca rocznie 10 mld zł rocznie- to 10 tys zł na każdego górnika”. Ta bzdura wymaga jednak komentarza. Według raportu NIK w latach 2007-2015, a więc w najgorszych pod względem zarządzania latach dla polskiego górnictwa, kiedy kopalnie osiągnęły skumulowaną stratę netto ponad -1,1 mld zł, całkowita pomoc dla górnictwa wyniosła 7,3 mld zł. Nie rocznie, lecz niemal za całą dekadę. W tym samym okresie górnictwo wniosło w formie różnych płatności publicznoprawnych kwotę 64,5 mld zł. To zatem nie my dokładamy do górnictwa, to górnictwo generuje olbrzymie zyski. Dziś energetyka węglowa jest polską racją stanu. Nie ma bowiem na razie szans na rozwinięcie na wielką saklę alternatywnych źródeł energii. Odejście od węgla jest potrzebne, ale nie można robić tego, co z górnictwem zrobiła w Wielkiej Brytanii premier Margaret Thatcher, spychając olbrzymie rzesze górników na bruk.
Nie wiem dlaczego były poseł Ruchu Palikota nie poruszył spraw dotyczących polityki międzynarodowej i miejsca Polski w Unii Europejskiej. Sprawa tym bardziej aktualna, bowiem już w maju wybory do Parlamentu Europejskiego. W jakiej frakcji zasiedliby posłowie i posłanki Wiosny? Tego nie wiemy. A to ważne, bowiem w PE rządzą europejskie rodziny. Czy bliżej Biedroniowi do Partii Europejskich Socjalistów, czy Europejskich Liberałów? Jaką w ogóle wizję wspólnoty ma Robert Biedroń? Jakie relacje z USA? Jak rozwiązać pasywne stosunki z Rosją? Oprócz tych tematów zabrakło spraw związanych z kulturą. Wiadomo, to temat bardzo niewygodny. Każdy oczywiście podkreśla potrzebę ich zwiększenia, ale jak jest, widzimy wszyscy. Robert Biedroń nie odniósł się również do bardzo ważnego tematu, zwłaszcza dla tradycyjnego lewicowego elektoratu, czyli polityki pamięci. Kuriozalna z kolei była jego deklaracja, iż wystartuje w wyborach do PE i natychmiast odda mandat. To wyborcze oszustwo. Jaki ma bowiem sens głosować na kogoś, kto za chwilę nie będzie nas reprezentować?
Robert Biedroń ma ogromną szansę wejść zarówno do PE jak i krajowego parlamentu. Odbierze trochę wyborców PO, Nowoczesnej i Kukizowi. Być może skusi czymś nowych wyborców, którzy zagłosują po raz pierwszy. Jego program jednak nie jest lewicowy a sam polityk ucieka od określenia własnej tożsamości. Trendem ostatnich lat w polskiej polityce jest jakaś nowa formacja bądź formuła partii politycznej. Był Palikot, Petru i Kukiz. Teraz czas na Roberta Biedronia i jego Wiosnę. Na lewicę jednak w Polsce przyjdzie nam jeszcze poczekać.
Ściema NowackiejOd kilku miesięcy Robert Biedroń podnosił napięcie. Na Torwarze zaprezentował się jako pełnokrwisty lider, pełen werwy i wiary w to, co mówi. Ewidentnym minusem jako założeń programowych- głównie jednak światopoglądowych, jak świeckie państwo, aborcja, prawa kobiet- był brak przedstawienia koncepcji z czego zrealizuje swoje plany, takie jak gwarantowana emerytura w wysokości 1600 zł. Co więcej, nie przedstawił swojego ekonomicznego lidera, choć przedstawiał takich od polityki edukacyjnej, samorządowej czy do spraw przedsiębiorczości. Mając na uwadze fakt, iż z wielką ochotą Robert Biedroń korzystał z pomocy i rady Leszka Balcerowicza, można mieć wątpliwości co do prospołecznego kierunku jego działalności.
Nie od dziś wiadomo, że nie ma wysokiego socjalu bez wysokich podatków. Socjaldemokratyczna polityka społeczna może być realizowana tylko tam, gdzie istnieje progresywny system podatkowy. W programie Roberta Biedronia nie ma ani słowa o tym, jaki w przyszłości miałby on być. Noe było również nic o prawach pracowniczych, było za to o pomocy i ułatwieniach dla przedsiębiorców. Jest za to coś, co było już w programie Ruchu Palikota: Likwidacja ZUS i KRUS. Jest na szczęście postulat zwiększenia podniesienia nakładów na opiekę zdrowotną. To jednak zrobił już PiS. Kontrowersyjny jest również pomysł odejścia od węgla do 2035 roku. Walka ze smogiem jest polską racją stanu, ale należy to robić z głowy i bez demagogii. Likwidacja smogu nad Polską wymaga przede wszystkim likwidacji źródeł niskiej emisji, przeprowadzenia na szeroką skalę termomodernizacji budynków, zwiększenia podaży ciepła systemowego do gospodarstw domowych, a tam gdzie to niemożliwe - wymiany obecnie używanych urządzeń grzewczych na ekologiczne. Robert Biedroń zarzucił również górnikom typową liberalną nagonkę stwierdzając, iż „rząd dopłaca rocznie 10 mld zł rocznie- to 10 tys zł na każdego górnika”. Ta bzdura wymaga jednak komentarza. Według raportu NIK w latach 2007-2015, a więc w najgorszych pod względem zarządzania latach dla polskiego górnictwa, kiedy kopalnie osiągnęły skumulowaną stratę netto ponad -1,1 mld zł, całkowita pomoc dla górnictwa wyniosła 7,3 mld zł. Nie rocznie, lecz niemal za całą dekadę. W tym samym okresie górnictwo wniosło w formie różnych płatności publicznoprawnych kwotę 64,5 mld zł. To zatem nie my dokładamy do górnictwa, to górnictwo generuje olbrzymie zyski. Dziś energetyka węglowa jest polską racją stanu. Nie ma bowiem na razie szans na rozwinięcie na wielką saklę alternatywnych źródeł energii. Odejście od węgla jest potrzebne, ale nie można robić tego, co z górnictwem zrobiła w Wielkiej Brytanii premier Margaret Thatcher, spychając olbrzymie rzesze górników na bruk.
Nie wiem dlaczego były poseł Ruchu Palikota nie poruszył spraw dotyczących polityki międzynarodowej i miejsca Polski w Unii Europejskiej. Sprawa tym bardziej aktualna, bowiem już w maju wybory do Parlamentu Europejskiego. W jakiej frakcji zasiedliby posłowie i posłanki Wiosny? Tego nie wiemy. A to ważne, bowiem w PE rządzą europejskie rodziny. Czy bliżej Biedroniowi do Partii Europejskich Socjalistów, czy Europejskich Liberałów? Jaką w ogóle wizję wspólnoty ma Robert Biedroń? Jakie relacje z USA? Jak rozwiązać pasywne stosunki z Rosją? Oprócz tych tematów zabrakło spraw związanych z kulturą. Wiadomo, to temat bardzo niewygodny. Każdy oczywiście podkreśla potrzebę ich zwiększenia, ale jak jest, widzimy wszyscy. Robert Biedroń nie odniósł się również do bardzo ważnego tematu, zwłaszcza dla tradycyjnego lewicowego elektoratu, czyli polityki pamięci. Kuriozalna z kolei była jego deklaracja, iż wystartuje w wyborach do PE i natychmiast odda mandat. To wyborcze oszustwo. Jaki ma bowiem sens głosować na kogoś, kto za chwilę nie będzie nas reprezentować?
Robert Biedroń ma ogromną szansę wejść zarówno do PE jak i krajowego parlamentu. Odbierze trochę wyborców PO, Nowoczesnej i Kukizowi. Być może skusi czymś nowych wyborców, którzy zagłosują po raz pierwszy. Jego program jednak nie jest lewicowy a sam polityk ucieka od określenia własnej tożsamości. Trendem ostatnich lat w polskiej polityce jest jakaś nowa formacja bądź formuła partii politycznej. Był Palikot, Petru i Kukiz. Teraz czas na Roberta Biedronia i jego Wiosnę. Na lewicę jednak w Polsce przyjdzie nam jeszcze poczekać.
2019-01-09 10:04:20
Barbara Nowacka zgłosiła projekt rozdziału Kościoła od państwa. W polityce jednak dominują przede wszystkim dwie kwestie: siła i wiarygodność. Mikroskopijna partia, która liczy kilkanaście osób, nie ma politycznej i organizacyjnej siły. Z kolei wiarygodności brakuje partii Grzegorza Schetyny,wspieranej przez Nowacką, która przez osiem lat udowodniła,że jest partią umiarkowanie konserwatywną.
Nie trudno oprzeć się wrażeniu, że Barbara Nowacka ma być wabikiem dla lewicowych wyborców w roku wyborczym. Wiadomo bowiem, że PO takiego projektu nie poprze. Takie sygnały jednoznacznie płyną ze strony polityków tej partii. Sama Nowacka powinna dobrze pamiętać srogą lekcję, jaką odebrała zaledwie rok temu, kiedy firmowany przez nią projekt "Ratujmy Kobiety" przepadł w Sejmie. Zabrakło wówczas zaledwie 9 głosów, by obywatelski projekt skierować do dalszych prac. Zabrakło, bo wielu przedstawicieli opozycji w ogóle nie wzięło udziału w głosowaniu. Nowacka grzmiała: Przed debatą nad "Ratujmy Kobiety" mieliśmy świetne spotkania z Nowoczesną, z Platformą. Jasne deklaracje Katarzyny Lubnauer i Grzegorza Schetyny. Dobre głosy w debacie.
A potem z posłów wyszedł koniunkturalizm i cynizm. Być mniej progresywnym od Macierewicza i Pawłowicz? Mega słabe.
Teraz spotkał ją podobny cios. Sprawę skomentował bowiem Tomasz Siemoniak, były szef MON i wiceszef PO: PO nie pójdzie na wojnę z Kościołem, ale z dużą życzliwością patrzę na to, że Barbara Nowacka stawia ten temat bardzo mocno. . Tłumacząc na język polski: niech Nowacka to zgłasza, niech lewicowi wyborcy przytulą się do nas, ale ostatecznie tego nie poprzemy, bo nam się to nie kalkuluje. Nowacka o tym dobrze wie, ale jakąś rolę w tzw. Koalicji Obywatelskiej mieć musi.
Polskie społeczeństwo jest umiarkowanie konserwatywne. Potwierdzają to ostatnie wybory w 2015 roku. Żałuję, że lewica zamiast postulatów socjalnych, takich jak debata nad podatkami, prawami pracowniczymi, ochrony zdrowia. Jakby nie wyciągając wniosków z tego, co zrobił PiS i jak przeorał polskie społeczeństwo swoimi reformami. Zgłaszając taki projekt lewica, chcąc nie chcąc, wzmacnia liberalny biegun polityki. Liberalni wyborcy, jeśli będą mieli do wyboru wciąż silną PO, otrzymująca olbrzymie wsparcie elit społecznych, czy Nowoczesną i KOD, to dlaczego mieliby wybierać mniejsze podmioty lewicowe? Beneficjentem takich sporów zawsze będą liberałowie.
Warto zatem wyciągać wnioski z tego, co stało się z socjaldemokracją na Zachodzie. Dla lewicy zawsze rosło wtedy, kiedy pojawiały się jakieś zagrożenia o charakterze socjalnym, a kiedy wybuchały konflikty kulturowe, lewica traciła. Barbara Nowacka jeszcze nie zdała sobie sprawy z tego, że większe wpływy w PO ma mec. Roman Giertych i jego konserwatywne poglądy. A może po prostu nie chce?
SLD jeszcze możeNie trudno oprzeć się wrażeniu, że Barbara Nowacka ma być wabikiem dla lewicowych wyborców w roku wyborczym. Wiadomo bowiem, że PO takiego projektu nie poprze. Takie sygnały jednoznacznie płyną ze strony polityków tej partii. Sama Nowacka powinna dobrze pamiętać srogą lekcję, jaką odebrała zaledwie rok temu, kiedy firmowany przez nią projekt "Ratujmy Kobiety" przepadł w Sejmie. Zabrakło wówczas zaledwie 9 głosów, by obywatelski projekt skierować do dalszych prac. Zabrakło, bo wielu przedstawicieli opozycji w ogóle nie wzięło udziału w głosowaniu. Nowacka grzmiała: Przed debatą nad "Ratujmy Kobiety" mieliśmy świetne spotkania z Nowoczesną, z Platformą. Jasne deklaracje Katarzyny Lubnauer i Grzegorza Schetyny. Dobre głosy w debacie.
A potem z posłów wyszedł koniunkturalizm i cynizm. Być mniej progresywnym od Macierewicza i Pawłowicz? Mega słabe.
Teraz spotkał ją podobny cios. Sprawę skomentował bowiem Tomasz Siemoniak, były szef MON i wiceszef PO: PO nie pójdzie na wojnę z Kościołem, ale z dużą życzliwością patrzę na to, że Barbara Nowacka stawia ten temat bardzo mocno. . Tłumacząc na język polski: niech Nowacka to zgłasza, niech lewicowi wyborcy przytulą się do nas, ale ostatecznie tego nie poprzemy, bo nam się to nie kalkuluje. Nowacka o tym dobrze wie, ale jakąś rolę w tzw. Koalicji Obywatelskiej mieć musi.
Polskie społeczeństwo jest umiarkowanie konserwatywne. Potwierdzają to ostatnie wybory w 2015 roku. Żałuję, że lewica zamiast postulatów socjalnych, takich jak debata nad podatkami, prawami pracowniczymi, ochrony zdrowia. Jakby nie wyciągając wniosków z tego, co zrobił PiS i jak przeorał polskie społeczeństwo swoimi reformami. Zgłaszając taki projekt lewica, chcąc nie chcąc, wzmacnia liberalny biegun polityki. Liberalni wyborcy, jeśli będą mieli do wyboru wciąż silną PO, otrzymująca olbrzymie wsparcie elit społecznych, czy Nowoczesną i KOD, to dlaczego mieliby wybierać mniejsze podmioty lewicowe? Beneficjentem takich sporów zawsze będą liberałowie.
Warto zatem wyciągać wnioski z tego, co stało się z socjaldemokracją na Zachodzie. Dla lewicy zawsze rosło wtedy, kiedy pojawiały się jakieś zagrożenia o charakterze socjalnym, a kiedy wybuchały konflikty kulturowe, lewica traciła. Barbara Nowacka jeszcze nie zdała sobie sprawy z tego, że większe wpływy w PO ma mec. Roman Giertych i jego konserwatywne poglądy. A może po prostu nie chce?
2018-10-23 12:09:11
Słaby wynik wyborów samorządowych dla SLD nie jest ostatecznie taki zły, jaki mógłby się wydawać. Nie można jednak udawać, że nic się nie stało. Lewicę czeka długi marsz. Wymaga to jednak gigantycznej pracy organizacyjnej i intelektualnej.
Sojusz Lewicy Demokratycznej jest poobijany, trafiony, ale jeszcze nie liczony. Wynik 6.6% do sejmików wojewódzkich nie powala, ale takie jest dziś realnie poparcie dla lewicy w kraju. Na rzeczywistość nie ma co się obrażać. Wybory samorządowe mają swoją specyfikę i rządzą się swoimi prawami. Tu dużą role odgrywają lokalne komitety, które zbierają wysokie oceny a których nie ma następnie w wyborach parlamentarnych. Gdyby taki wynik powtórzył się w wyborach do Sejmu, to SLD miałby większe poparcie niż PSL, który w 2015 roku ledwo przekroczył próg wyborczy zdobywając 5,13% głosów i wprowadzając zaledwie 15 posłów. To jednak wystarczyło, żeby stać się silną i wyrazistą opozycją wobec PiS.
Lewica w Polsce znajduje się w najtrudniejszym historycznym momencie po 1989 roku. W bipolarnej debacie publicznej SLD musi bowiem stawiać czoła zarówno PiS-owi, akcentując przywiązanie do wartości europejskich, praworządności i obronie Konstytucji, jak i liberalnej opozycji, której marzy się do rządów ciepłej wody w kranie i realizacją jej antyspołecznych rozwiązań. Walka z PiS odbywa się również, co bardzo istotne dla elektoratu Sojuszu, na płaszczyźnie walki historycznej. SLD wrócił do gry po tym, jak PiS rozpoczęło walkę z nazewnictwem ulic oraz przeprowadzeniem ustawy represyjnej. W roku 100-lecie odzyskania niepodległości spór historyczny nabiera szczególnego znaczenia. Martwi zwłaszcza to, że SLD nie potrafi przyciągnąć do siebie młodzieży, która jest dziś niemal wyłącznie prawicowa. Historia odgrywa tu niebagatelną rolę. Po stronie Sojuszu nie widać zaplecza intelektualnego, które miałoby pomysł jak historię wykorzystać dla własnych celów. A wydaje się to nie trudne, bowiem lewica nie ma powodów, aby wstydzi się swojej historii. Obok Jarosława Kaczyńskiego aż roi się od młodych gwiazd, drapieżnych i bezwzględnych. Podobnie przy Grzegorzu Schetynie, przy którym znajdują się wyrachowani politycy młodego pokolenia. Dziś młodzież nie jest przyszłością lewicy, tylko starsi wyborcy. I to do nich powinni zabiegać w pierwszej kolejności liderzy SLD, aby nie stracić tego, co najcenniejszy, żelaznego elektoratu. Ale jeśli dziś nie podejmie się wysiłku, aby zdobyć zaufanie młodych, to elektorat SLD umrze śmiercią naturalną. Jeśli Włodzimierz Czarzasty nie znajdzie na to recepty, będzie ostatnim przewodniczącym SLD.
SLD może być w sejmikach języczkiem uwagi i stać się niezbędnym elementem układanki w walce z PiS. Wynik w sejmikach nie jest taki zły, jak wynik Andrzeja Rozenka w Warszawie, który miał gorszy wynik od Sebastiana Wierzbickiego w 2014 roku, gorszy nawet niż sam osiągnął w 2014 startując z własnego komitetu. SLD w Warszawie nie wyciągnęło wniosków z klęski Magdaleny Ogórek. Elektorat lewicy jest wrażliwy i pamiętliwy. Nie lubi, gdy ma reprezentować go ktoś, kto wcześniej robił wszystko, żeby Sojusz zniszczyć. A taka była droga parlamentarna Rozenka w Sejmie jako posła Ruchu Palikota, kiedy głosował za najbardziej antyspołecznymi postulatami.
Włodzimierz Czarzasty z gronem najbliższych współpracowników wykonał gigantyczną pracę podczas tych wyborów odwiedzając ponad 160 powiatów. To było widać, czego efektem jest przekroczenie progu. A mając na uwadze fakt, że SLD wypadł z Sejmu, był wewnętrznie podzielony, wszyscy wieszczyli, że to już koniec. Sojusz nadal pozostaje jedyną lewicą w kraju, na która chce głosować społeczeństwo. Żadnej partii nie udało się zaistnieć w kontrze do SLD. Wybory europejskie powinny skłonić liderów Sojuszu do zawarcia szerokiej koalicji z Robertem Biedroniem na czele, który również nie uległ pokusie przejścia do tzw. Koalicji Obywatelskiej, zachowując swoją tożsamość i wykazując się przy tym wielką odwaga cywilną. Zapłacił za to ogromną cenę, wściekle zaatakowany przez liberalny mainstream. Jeśli za rok zabraknie choćby skromnej reprezentacji SLD w Sejmie to wiem, że długo nie będzie w Polsce żadnej lewicy. Czego sobie i wyborcom lewicy nie życzę. Przyszłoroczne wybory parlamentarne będę bojem o przetrwanie. Wszystkie ręce na pokład.
Ciekawa kandydaturaSojusz Lewicy Demokratycznej jest poobijany, trafiony, ale jeszcze nie liczony. Wynik 6.6% do sejmików wojewódzkich nie powala, ale takie jest dziś realnie poparcie dla lewicy w kraju. Na rzeczywistość nie ma co się obrażać. Wybory samorządowe mają swoją specyfikę i rządzą się swoimi prawami. Tu dużą role odgrywają lokalne komitety, które zbierają wysokie oceny a których nie ma następnie w wyborach parlamentarnych. Gdyby taki wynik powtórzył się w wyborach do Sejmu, to SLD miałby większe poparcie niż PSL, który w 2015 roku ledwo przekroczył próg wyborczy zdobywając 5,13% głosów i wprowadzając zaledwie 15 posłów. To jednak wystarczyło, żeby stać się silną i wyrazistą opozycją wobec PiS.
Lewica w Polsce znajduje się w najtrudniejszym historycznym momencie po 1989 roku. W bipolarnej debacie publicznej SLD musi bowiem stawiać czoła zarówno PiS-owi, akcentując przywiązanie do wartości europejskich, praworządności i obronie Konstytucji, jak i liberalnej opozycji, której marzy się do rządów ciepłej wody w kranie i realizacją jej antyspołecznych rozwiązań. Walka z PiS odbywa się również, co bardzo istotne dla elektoratu Sojuszu, na płaszczyźnie walki historycznej. SLD wrócił do gry po tym, jak PiS rozpoczęło walkę z nazewnictwem ulic oraz przeprowadzeniem ustawy represyjnej. W roku 100-lecie odzyskania niepodległości spór historyczny nabiera szczególnego znaczenia. Martwi zwłaszcza to, że SLD nie potrafi przyciągnąć do siebie młodzieży, która jest dziś niemal wyłącznie prawicowa. Historia odgrywa tu niebagatelną rolę. Po stronie Sojuszu nie widać zaplecza intelektualnego, które miałoby pomysł jak historię wykorzystać dla własnych celów. A wydaje się to nie trudne, bowiem lewica nie ma powodów, aby wstydzi się swojej historii. Obok Jarosława Kaczyńskiego aż roi się od młodych gwiazd, drapieżnych i bezwzględnych. Podobnie przy Grzegorzu Schetynie, przy którym znajdują się wyrachowani politycy młodego pokolenia. Dziś młodzież nie jest przyszłością lewicy, tylko starsi wyborcy. I to do nich powinni zabiegać w pierwszej kolejności liderzy SLD, aby nie stracić tego, co najcenniejszy, żelaznego elektoratu. Ale jeśli dziś nie podejmie się wysiłku, aby zdobyć zaufanie młodych, to elektorat SLD umrze śmiercią naturalną. Jeśli Włodzimierz Czarzasty nie znajdzie na to recepty, będzie ostatnim przewodniczącym SLD.
SLD może być w sejmikach języczkiem uwagi i stać się niezbędnym elementem układanki w walce z PiS. Wynik w sejmikach nie jest taki zły, jak wynik Andrzeja Rozenka w Warszawie, który miał gorszy wynik od Sebastiana Wierzbickiego w 2014 roku, gorszy nawet niż sam osiągnął w 2014 startując z własnego komitetu. SLD w Warszawie nie wyciągnęło wniosków z klęski Magdaleny Ogórek. Elektorat lewicy jest wrażliwy i pamiętliwy. Nie lubi, gdy ma reprezentować go ktoś, kto wcześniej robił wszystko, żeby Sojusz zniszczyć. A taka była droga parlamentarna Rozenka w Sejmie jako posła Ruchu Palikota, kiedy głosował za najbardziej antyspołecznymi postulatami.
Włodzimierz Czarzasty z gronem najbliższych współpracowników wykonał gigantyczną pracę podczas tych wyborów odwiedzając ponad 160 powiatów. To było widać, czego efektem jest przekroczenie progu. A mając na uwadze fakt, że SLD wypadł z Sejmu, był wewnętrznie podzielony, wszyscy wieszczyli, że to już koniec. Sojusz nadal pozostaje jedyną lewicą w kraju, na która chce głosować społeczeństwo. Żadnej partii nie udało się zaistnieć w kontrze do SLD. Wybory europejskie powinny skłonić liderów Sojuszu do zawarcia szerokiej koalicji z Robertem Biedroniem na czele, który również nie uległ pokusie przejścia do tzw. Koalicji Obywatelskiej, zachowując swoją tożsamość i wykazując się przy tym wielką odwaga cywilną. Zapłacił za to ogromną cenę, wściekle zaatakowany przez liberalny mainstream. Jeśli za rok zabraknie choćby skromnej reprezentacji SLD w Sejmie to wiem, że długo nie będzie w Polsce żadnej lewicy. Czego sobie i wyborcom lewicy nie życzę. Przyszłoroczne wybory parlamentarne będę bojem o przetrwanie. Wszystkie ręce na pokład.
2018-06-22 09:24:21
Kandydatem komitetu SLD-Lewica Razem na prezydenta Warszawy został Andrzej Celiński. Człowiek wielkiej skromności, empatii, o ogromnym politycznym doświadczeniu. Ma realne szanse włączyć się w walkę o drugą turę.
Andrzej Celiński życiorys ma niebanalny. Od młodych lat zaangażowany w działalność opozycji demokratycznej w czasach PRL. W latach 70-tych był działaczem Komitetu Obrony Robotników, następnie Solidarności. Co więcej, bliskie są mu tradycje PPS. Jest siostrzeńcem Jana Józefa Lipskiego, byłego przewodniczącego PPS. Zna doskonale etos i dorobek niepodległościowej lewicy. Ta piękna biografia ma jednak swoje wady i zalety. Zalety są oczywiste- trudno będzie lewicowemu kandydatowi zarzucić, że jest kandydatem postkomunistycznej lewicy, wszak do PZPR nigdy nie należał, co więcej, był więziony w czasie stanu wojennego. Ale te plusy mogą być jednocześnie dla elektoratu SLD, który jest w komitecie koalicyjnym przewodnią siła, wadą. Dlaczego? Otóż był on po 1989 roku posłem Unii Demokratycznej i Unii Wolności. Swego czasu były redaktor naczelny „Trybuny” Marek Barański napisał o nim pogardliwie „ostatni uwol”.
Z Andrzejem Celiński może być jednak tak, jak w 2002 rok z Markiem Balickim, który również przez lata związany był ze środowiskiem UW, będąc posłem i wiceministrem zdrowia w rządzie premier Hanny Suchockiej. Wówczas to niespodziewanie wszedł do drugiej tury, eliminując przy okazji faworyzowanego Andrzeja Olechowskiego, kandydata PO, zdobywając w drugiej turze niemal 30% głosów. Przegrał ostatecznie nieznacznie z Lechem Kaczyńskim. Patryk Jaki to jednak nie Lech Kaczyński. Dlatego kandydatura Andrzeja Celińskiego, obliczona na wejście do drugiej tury, ma ogromne szanse na sukces. Kandydat lewicy będzie musiał jednak skutecznie punktować nie tylko PiS i Patryka Jakiego, co nie będzie dla niego trudne, ale również, zwłaszcza w pierwszej turze, działanie PO w Warszawie a tym samym Rafała Trzaskowskiego. To niezbędne, aby głosy anty-PiS poszły na stronę kandydata SLD-Lewica Razem.
Ta kandydatura to zapewne zła wiadomość dla Rafała Trzaskowskiego i warszawskiej PO. Andrzej Celiński bowiem ewidentnie zabiegać będzie mniej więcej o ten sam elektorat, co były wiceszef MSZ. Z jednym jednak ogromnym plusem na korzyść kandydata lewicy. Andrzej Celiński nie jest członkiem PO, tak skompromitowanej w Warszawie. To będzie miało swoje znaczenie w dniu wyborczym i w całej kampanii wyborczej. To również próba wyjścia poza duopol w debacie publicznej, którą zdominowały PiS i PO. Na razie kampania Rafała Trzaskowskiego wygląda ospale i niemrawo. Wyborcy w Warszawie, którzy nie chcą Patryka Jakiego na swojego prezydenta, będą mieć realny wybór pomiędzy politykiem, który wspierał obecną prezydent Warszawy a osobą spoza jakiegokolwiek układu. Ryszard Bugaj stwierdził swego czasu, że po tym, co PO zrobiła w Warszawie, partia Grzegorza Schetyny w ogóle nie powinna wystawiać swojego kandydata.
Andrzej Celiński podkreśla, że chce rozbić duopol dwóch partii, których spór trwa już ponad dekadę. Polskie społeczeństwo jest egalitarne, co potwierdzają wszystkie badania i należy wyjść temu naprzeciw. Grzegorz Schetyna, który przy każdej okazji powtarza, że potrzebna jest szeroka koalicja, aby walczyć z PiS, jest niewiarygodny. Tok rozumowania lidera PO jest taki: Walczmy z PiS, wszyscy razem, ale na naszych warunkach, opierając się o naszych ludzi i nasz program. To w demokracji niedopuszczalne. Włodzimierz Czarzasty zdradził kilka tygodni temu, jak PO chciała kupczyć SLD w Warszawie, proponując szefowi stołecznych struktur Sebastianowi Wierzbickiemu miejsce na liście PO.
Niektórzy Liberalni i lewicowi publicyści chcieliby, niczym Grzegorz Schetyna, aby wyborcy mieli wybór tylko między Jakim a Trzaskowskim. Tak swego czasu pisali Sławomir Sierakowski i Dominika Wielowiejska. Oboje zgodnie uznali, że tylko Rafał Trzaskowski jest w stanie zatrzymać w Warszawie PiS, a kolejne kandydatury tylko sprzyjają Patrykowi Jakiemu. Politycy PO tak straszyli PiS-em w ostatniej kampanii parlamentarnej, że dwa byli wicepremierzy w rządzie PiS znaleźli się na jej listach wyborczych. Wiarygodność w polityce to cecha ludzi wielkich. I te podobieństwa między PO i PiS będzie musiał Andrzej Celiński wypunktować. Takie jak wspólne powołanie CBA, IPN, czy zbieżność interesów w sprawie odpowiedzialności zbiorowej. To bowiem w 2009 roku politycy PO przeforsowali tzw. ustawę dezubekizacyjną, która objęła ok. 25 tysięcy osób. Lewicowi wyborcy o tym wiedzą i pamiętają.
Biedroń nie zbawi lewicyAndrzej Celiński życiorys ma niebanalny. Od młodych lat zaangażowany w działalność opozycji demokratycznej w czasach PRL. W latach 70-tych był działaczem Komitetu Obrony Robotników, następnie Solidarności. Co więcej, bliskie są mu tradycje PPS. Jest siostrzeńcem Jana Józefa Lipskiego, byłego przewodniczącego PPS. Zna doskonale etos i dorobek niepodległościowej lewicy. Ta piękna biografia ma jednak swoje wady i zalety. Zalety są oczywiste- trudno będzie lewicowemu kandydatowi zarzucić, że jest kandydatem postkomunistycznej lewicy, wszak do PZPR nigdy nie należał, co więcej, był więziony w czasie stanu wojennego. Ale te plusy mogą być jednocześnie dla elektoratu SLD, który jest w komitecie koalicyjnym przewodnią siła, wadą. Dlaczego? Otóż był on po 1989 roku posłem Unii Demokratycznej i Unii Wolności. Swego czasu były redaktor naczelny „Trybuny” Marek Barański napisał o nim pogardliwie „ostatni uwol”.
Z Andrzejem Celiński może być jednak tak, jak w 2002 rok z Markiem Balickim, który również przez lata związany był ze środowiskiem UW, będąc posłem i wiceministrem zdrowia w rządzie premier Hanny Suchockiej. Wówczas to niespodziewanie wszedł do drugiej tury, eliminując przy okazji faworyzowanego Andrzeja Olechowskiego, kandydata PO, zdobywając w drugiej turze niemal 30% głosów. Przegrał ostatecznie nieznacznie z Lechem Kaczyńskim. Patryk Jaki to jednak nie Lech Kaczyński. Dlatego kandydatura Andrzeja Celińskiego, obliczona na wejście do drugiej tury, ma ogromne szanse na sukces. Kandydat lewicy będzie musiał jednak skutecznie punktować nie tylko PiS i Patryka Jakiego, co nie będzie dla niego trudne, ale również, zwłaszcza w pierwszej turze, działanie PO w Warszawie a tym samym Rafała Trzaskowskiego. To niezbędne, aby głosy anty-PiS poszły na stronę kandydata SLD-Lewica Razem.
Ta kandydatura to zapewne zła wiadomość dla Rafała Trzaskowskiego i warszawskiej PO. Andrzej Celiński bowiem ewidentnie zabiegać będzie mniej więcej o ten sam elektorat, co były wiceszef MSZ. Z jednym jednak ogromnym plusem na korzyść kandydata lewicy. Andrzej Celiński nie jest członkiem PO, tak skompromitowanej w Warszawie. To będzie miało swoje znaczenie w dniu wyborczym i w całej kampanii wyborczej. To również próba wyjścia poza duopol w debacie publicznej, którą zdominowały PiS i PO. Na razie kampania Rafała Trzaskowskiego wygląda ospale i niemrawo. Wyborcy w Warszawie, którzy nie chcą Patryka Jakiego na swojego prezydenta, będą mieć realny wybór pomiędzy politykiem, który wspierał obecną prezydent Warszawy a osobą spoza jakiegokolwiek układu. Ryszard Bugaj stwierdził swego czasu, że po tym, co PO zrobiła w Warszawie, partia Grzegorza Schetyny w ogóle nie powinna wystawiać swojego kandydata.
Andrzej Celiński podkreśla, że chce rozbić duopol dwóch partii, których spór trwa już ponad dekadę. Polskie społeczeństwo jest egalitarne, co potwierdzają wszystkie badania i należy wyjść temu naprzeciw. Grzegorz Schetyna, który przy każdej okazji powtarza, że potrzebna jest szeroka koalicja, aby walczyć z PiS, jest niewiarygodny. Tok rozumowania lidera PO jest taki: Walczmy z PiS, wszyscy razem, ale na naszych warunkach, opierając się o naszych ludzi i nasz program. To w demokracji niedopuszczalne. Włodzimierz Czarzasty zdradził kilka tygodni temu, jak PO chciała kupczyć SLD w Warszawie, proponując szefowi stołecznych struktur Sebastianowi Wierzbickiemu miejsce na liście PO.
Niektórzy Liberalni i lewicowi publicyści chcieliby, niczym Grzegorz Schetyna, aby wyborcy mieli wybór tylko między Jakim a Trzaskowskim. Tak swego czasu pisali Sławomir Sierakowski i Dominika Wielowiejska. Oboje zgodnie uznali, że tylko Rafał Trzaskowski jest w stanie zatrzymać w Warszawie PiS, a kolejne kandydatury tylko sprzyjają Patrykowi Jakiemu. Politycy PO tak straszyli PiS-em w ostatniej kampanii parlamentarnej, że dwa byli wicepremierzy w rządzie PiS znaleźli się na jej listach wyborczych. Wiarygodność w polityce to cecha ludzi wielkich. I te podobieństwa między PO i PiS będzie musiał Andrzej Celiński wypunktować. Takie jak wspólne powołanie CBA, IPN, czy zbieżność interesów w sprawie odpowiedzialności zbiorowej. To bowiem w 2009 roku politycy PO przeforsowali tzw. ustawę dezubekizacyjną, która objęła ok. 25 tysięcy osób. Lewicowi wyborcy o tym wiedzą i pamiętają.
2018-05-04 15:00:10
Od klęski projektu Zjednoczonej Lewicy w 2015 roku cała lewica jest w rozsypce, intelektualnej, organizacyjnej i jakościowej. Co jakiś czas jednak na zbawcę lewicy kreowany jest Robert Biedroń, prezydent Słupska, który sam określił się liderem opozycji.
Ekscytacja mediów dotycząca kolejnych sondaży prezydenckich nabiera tempa. Pomijając ich celowość na dwa lata przed wyborami, należy zauważyć, że apetyt Roberta Biedronia rośnie. Staje się on wielką nadzieją części lewicy i liberalnego centrum, które znużone jałowym sporem pomiędzy PO i PiS szukają swojego idealnego kandydata. Kogoś, komu można zaufać i powierzyć losy państwa. Robert Biedroń do tej pory wykluczał start w wyborach prezydenckich. Teraz jego język się zmienia. Co więcej, nie wyklucza nawet, że założy swoją własną partię. Czy jednak jego ewentualna partia będzie klasyczną socjaldemokracją? Bardzo wątpliwe.
Robert Biedroń bardzo niechętnie wypowiada się o swojej własnej tożsamości ideowej i swojej wizji lewicy. Jego przeszłość jest dość klasyczna w polskiej polityce. Przez wiele lat był członkiem i działaczem SLD. Przez wiele lat stał na czele Kampanii Przeciw Homofobii, gdzie wykonywał tytaniczną pracę na walce ze stereotypami odnoście mniejszości seksualnych. W 2011 roku został posłem Ruchu Palikota, partii na czele której stał były polityk PO, Janusz Palikot. On również przez wielu uważany był za „mesjasza lewicy”. Wielu na tę lewicowość Janusza Palikota dało się nabrać. Andrzej Rozenek, wówczas rzecznik prasowy klubu poselskiego Ruchu Palikota, stwierdził w programie "Młodzież kontra”, że różnica pomiędzy SLD a Ruchem Palikota jest taka, iż ten pierwszy ma lewicowy program na gospodarkę a partia Janusza Palikota liberalny. Ten przypływ szczerości potwierdzały kolejne głosowania.
Od 2014 roku, kiedy Robert Biedroń został prezydentem Słupska, rozpoczęła się jego szybka medialna kariera. Dobrze ułożony, wykształcony, znający języki, epatujący językiem wolności, demokracji i poszanowania mniejszości, szybko zyskiwał w skostniałej i zabetonowanej scenie politycznej. Dziś Robert Biedroń to w dużej mierze celebryta. Jawił się jako jedyna alternatywa dla Schetyny i Kaczyńskiego. I nadal nim jest. Tyle tylko, że jego wizja lewicowości jest, delikatnie mówiąc, oderwana od praktycznych lewicowych koncepcji. Nie mam na myśli tego, że Robert Biedroń chyba nigdy, a przynajmniej publicznie się tym nie szczycił, nie uczestniczył w pochodzie 1 maja, tradycyjnym lewicowym święcie świata pracy. Szokuje coś zupełnie innego. Chodzi o jego otwartą współpracę z Leszkiem Balcerowiczem, guru polskiego neoliberalizmu.
Ta współpraca trwa już od jakiegoś czasu. Dla lewicowego elektoratu postać byłego ministra finansów jest synonimem darwinizmu społecznego, symbolem cięć socjalnych i schładzania gospodarki, osobą, która zaorała polski przemysł. Robert Biedroń sam przyznawał, że będąc prezydentem Słupska dostrzega społeczne oczekiwanie na aktywną politykę publiczną odpowiadającą na bolączki społeczne. Z Leszkiem Balcerowiczem będzie to bardzo trudno zrealizować. Robert Biedroń stwierdził- „Rozmawialiśmy o finansach miasta o możliwości restrukturyzacji budżetu. Pan premier Balcerowicz jest ekspertem w tej dziedzinie i dlatego cieszę się, że chce nam pomóc”.
Czy głosując na Roberta Biedronia nie głosujemy czasem za powrotem neoliberalnej wizji rozwoju? Wizji, która wyklucza olbrzymie rzesze społeczeństwa i skazuje na degradację? Z PiS nie wygra się broniąc tylko demokracji i swobód obywatelskich. Do tego potrzebny jest zrównoważony rozwój, czyli coś, czego zabrakło przez wszystkie lata po 1989 roku. Państwo prawa to nie tylko wolne sądy, swobody obywatelskie, przestrzeganie Konstytucji. To również przestrzeganie zasady sprawiedliwości społecznej, którą gwarantuje nam obecna Konstytucja. Robert Biedroń to zatem wymarzony kandydat liberalnego centrum. Prezydent Słupska zapewniał, że Leszek Balcerowicz doradzać będzie za darmo. A podobno nie ma darmowych obiadów.
Stanisław Dubois - niepoprawny idealistaEkscytacja mediów dotycząca kolejnych sondaży prezydenckich nabiera tempa. Pomijając ich celowość na dwa lata przed wyborami, należy zauważyć, że apetyt Roberta Biedronia rośnie. Staje się on wielką nadzieją części lewicy i liberalnego centrum, które znużone jałowym sporem pomiędzy PO i PiS szukają swojego idealnego kandydata. Kogoś, komu można zaufać i powierzyć losy państwa. Robert Biedroń do tej pory wykluczał start w wyborach prezydenckich. Teraz jego język się zmienia. Co więcej, nie wyklucza nawet, że założy swoją własną partię. Czy jednak jego ewentualna partia będzie klasyczną socjaldemokracją? Bardzo wątpliwe.
Robert Biedroń bardzo niechętnie wypowiada się o swojej własnej tożsamości ideowej i swojej wizji lewicy. Jego przeszłość jest dość klasyczna w polskiej polityce. Przez wiele lat był członkiem i działaczem SLD. Przez wiele lat stał na czele Kampanii Przeciw Homofobii, gdzie wykonywał tytaniczną pracę na walce ze stereotypami odnoście mniejszości seksualnych. W 2011 roku został posłem Ruchu Palikota, partii na czele której stał były polityk PO, Janusz Palikot. On również przez wielu uważany był za „mesjasza lewicy”. Wielu na tę lewicowość Janusza Palikota dało się nabrać. Andrzej Rozenek, wówczas rzecznik prasowy klubu poselskiego Ruchu Palikota, stwierdził w programie "Młodzież kontra”, że różnica pomiędzy SLD a Ruchem Palikota jest taka, iż ten pierwszy ma lewicowy program na gospodarkę a partia Janusza Palikota liberalny. Ten przypływ szczerości potwierdzały kolejne głosowania.
Od 2014 roku, kiedy Robert Biedroń został prezydentem Słupska, rozpoczęła się jego szybka medialna kariera. Dobrze ułożony, wykształcony, znający języki, epatujący językiem wolności, demokracji i poszanowania mniejszości, szybko zyskiwał w skostniałej i zabetonowanej scenie politycznej. Dziś Robert Biedroń to w dużej mierze celebryta. Jawił się jako jedyna alternatywa dla Schetyny i Kaczyńskiego. I nadal nim jest. Tyle tylko, że jego wizja lewicowości jest, delikatnie mówiąc, oderwana od praktycznych lewicowych koncepcji. Nie mam na myśli tego, że Robert Biedroń chyba nigdy, a przynajmniej publicznie się tym nie szczycił, nie uczestniczył w pochodzie 1 maja, tradycyjnym lewicowym święcie świata pracy. Szokuje coś zupełnie innego. Chodzi o jego otwartą współpracę z Leszkiem Balcerowiczem, guru polskiego neoliberalizmu.
Ta współpraca trwa już od jakiegoś czasu. Dla lewicowego elektoratu postać byłego ministra finansów jest synonimem darwinizmu społecznego, symbolem cięć socjalnych i schładzania gospodarki, osobą, która zaorała polski przemysł. Robert Biedroń sam przyznawał, że będąc prezydentem Słupska dostrzega społeczne oczekiwanie na aktywną politykę publiczną odpowiadającą na bolączki społeczne. Z Leszkiem Balcerowiczem będzie to bardzo trudno zrealizować. Robert Biedroń stwierdził- „Rozmawialiśmy o finansach miasta o możliwości restrukturyzacji budżetu. Pan premier Balcerowicz jest ekspertem w tej dziedzinie i dlatego cieszę się, że chce nam pomóc”.
Czy głosując na Roberta Biedronia nie głosujemy czasem za powrotem neoliberalnej wizji rozwoju? Wizji, która wyklucza olbrzymie rzesze społeczeństwa i skazuje na degradację? Z PiS nie wygra się broniąc tylko demokracji i swobód obywatelskich. Do tego potrzebny jest zrównoważony rozwój, czyli coś, czego zabrakło przez wszystkie lata po 1989 roku. Państwo prawa to nie tylko wolne sądy, swobody obywatelskie, przestrzeganie Konstytucji. To również przestrzeganie zasady sprawiedliwości społecznej, którą gwarantuje nam obecna Konstytucja. Robert Biedroń to zatem wymarzony kandydat liberalnego centrum. Prezydent Słupska zapewniał, że Leszek Balcerowicz doradzać będzie za darmo. A podobno nie ma darmowych obiadów.
2018-02-07 09:52:46
Stanisław Dubois zaliczany do grona Wielkich Socjalistów jest postacią znaną, choć niezbyt upowszechnianą i lubianą przez historyków i media m.in. ze względu na swe usytuowanie polityczne na lewicy Polskiej Partii Socjalistycznej i nietrzymające się konwencji zasady działania. Zawsze wznosił się ponad interes własny, był niepoprawnym idealistą, których w PPS było wielu. On jednak wyróżniał się zawsze swą ideowością i patriotyzmem. Był jednym z niewielu, który przyszłość widział w młodzieży rozumiejącej procesy społeczne i polityczne, dobrze wykształconej, rozumiejącej drugiego człowieka. Przeciwstawiał się wszystkiemu, co deptało godność człowieka, ograniczało jego wolność i swobodę decyzji. Walczył z przejawami dyktatury w życiu publicznym, z faszyzacją polskiej polityki.
Wyrósł przez lata Polski międzywojennej na lidera młodzieży socjalistycznej, pełnego temperamentu działacza walczącego z niesprawiedliwością ówczesnego systemu zbudowanego na gruncie nieludzkiego kapitalizmu. Własną postawą i zaangażowaniem udowodnił czynem swój głęboki patriotyzm, biorąc udział jako ochotnik w wojnie z bolszewikami w 1920 roku oraz w powstaniach śląskich.
Stanisław Dubois był jednym z niewielu liderów ówczesnej lewicy, który rozumiał procesy globalne, umiał wyciągnąć wnioski z przyczyn i skutków I wojny światowej, przede wszystkim dla społeczeństw europejskich. W jednym ze swych wystąpień w 1931 roku mówił: Widzieliśmy w Polsce Brześć, ów Brześć, który nie jest jakimś epizodem, ale koniecznym etapem systemu, widzieliśmy haniebną pacyfikację Małopolski Wschodniej i oto, aby odwrócić uwagę ludu polskiego od tych bezeceństw, faszyści nasi zwracają mu głowę planami pochodu na Rosję, to znów groźbą najazdu Niemców; w tych warunkach wojna staje się koniecznością, a źródłem jej, obok dyktatury, jest gnicie kapitalizmu, nędza, wyzysk, bezrobocie w całym świecie, które narody zniosą tylko wtedy, gdy się je zmusi do podłej walki między sobą…
Stanisław Dubois, bohater prezentowanej biografii, napisanej przez Przemysława Prekiela, był postacią dotychczas nieodkrytą, mimo upływu 75 lat od momentu jego śmierci. Ukazało się co prawda szereg publikacji, w których znajdujemy fakty i nowe interpretacje dotyczące jego działalności, to jednak ta ostatnia książka, wydaje się być najpełniejsza i dokładnie dopracowana. Zawiera ona, poza znanymi już elementami biografii Dubois, nowe dokumenty odnalezione w ostatnich miesiącach pracy nad książką oraz opisy nieznanych wydarzeń z jego życia a także tragicznej śmierci w Auschwitz. Dotyczy to szczególnie, i jest efektem pasji poszukiwawczych autora, następujących faktów i dokumentów:
- miejsca, gdzie został ranny jako ochotnik Wojska Polskiego w wojnie z bolszewikami w Borkowie, w sierpniu 1920 roku,
- pobytu po I Powstaniu śląskim w obozie w Szczakowej,
- wniosku o nadaniu Krzyża Walecznych za III Powstanie Śląskie oraz faktu, że zwrócił następnie ten krzyż po procesie brzeskim,
- okoliczności poznania się z przyszłą żoną i opisy kolejnych miejsc zamieszkania,
- wyjazdu jako dziennikarza „Robotnika” do Palestyny w 1935 roku,
- warunków odosobnienia w więzieniu w Brześciu, a później w więzieniu mokotowskim.
Ponadto autor na podstawie danych ze sprawozdań sytuacyjnych Wojewódzkiego Urzędu w Białymstoku ustalił aktywność poselską Dubois w jego okręgu wyborczym. Z danych Archiwum Państwowego w Warszawie ustalił jego aktywność w Warszawie, gdzie był radnym. Opisał też jego wyjazd wraz z Stefanem Korbońskim na pogrzeb prezydenta Czechosłowacji Tomasa Masaryka.
Do najważniejszych osiągnięć autora należy odkrycie i zbadanie działalności Antoniego Opęchowskiego, agenta Gestapo, który zadenuncjował Dubois na Pawiaku, przyczyniając się tym bezpośrednio do jego uwięzienia i śmierci w Auschwitz.
Książka „Stanisław Dubois 1901 – 1942” jest wydarzeniem na polskim rynku czytelniczym z kilku powodów. Ukazuje się ona w roku obchodów stulecia niepodległości Polski uzyskanej po 123 latach zaborów, prezentując udział w tym wielkim dziele środowisk polskich socjalistów. Ukazuje ona jednego z wielkich bohaterów Polskiej Partii Socjalistycznej na tle epoki i realnych wydarzeń, w których uczestniczył, w ważnym okresie kształtowania się II Rzeczypospolitej. Ukazuje ona realia II Rzeczypospolitej, która w okresie dwudziestolecia międzywojennego przeszła drogę od zapoczątkowania swego odrodzenia poprzez program socjalistyczny rządów Daszyńskiego i Moraczewskiego, poprzez zamach majowy i proces brzeski, do dyktatorskich rządów sanacji i odrodzenia się zalążków faszyzmu.
Książka ta zawiera jeszcze jedno istotne przesłanie – poprzez losy Stanisława Dubois na tle losów II Rzeczypospolitej ukazuje degenerację ówczesnych polskich prawicowych elit politycznych, których celem był własny interes, sytuowany częściowo zagranicą poprzez układy kapitałowe, a nie interes szerokich rzesz narodu.
Książka ta nawiązuje pośrednio do rzeczywistości dzisiejszej Polski, daje wiele do myślenia, bowiem na jej stronach, jak w krzywym zwierciadle, odbija się nasza rzeczywistość – dziś, tu i teraz.
Książka Przemysława Prekiela „Stanisław Dobois 1901 – 1942” to 10 rozdziałów uporządkowanych chronologicznie z bogatą literaturą i dokumentacją historyczną. To także bogaty indeks nazwisk zawierający ponad 500 pozycji.
Andrzej Ziemski
---
Przemysław Prekiel, "Stanisław Dubois (1901 - 1942)", Wydawnictwo "Kto jest Kim" 2018, stron 260.
Przegląd Socjalistyczny
Wielki powrót SLD?Wyrósł przez lata Polski międzywojennej na lidera młodzieży socjalistycznej, pełnego temperamentu działacza walczącego z niesprawiedliwością ówczesnego systemu zbudowanego na gruncie nieludzkiego kapitalizmu. Własną postawą i zaangażowaniem udowodnił czynem swój głęboki patriotyzm, biorąc udział jako ochotnik w wojnie z bolszewikami w 1920 roku oraz w powstaniach śląskich.
Stanisław Dubois był jednym z niewielu liderów ówczesnej lewicy, który rozumiał procesy globalne, umiał wyciągnąć wnioski z przyczyn i skutków I wojny światowej, przede wszystkim dla społeczeństw europejskich. W jednym ze swych wystąpień w 1931 roku mówił: Widzieliśmy w Polsce Brześć, ów Brześć, który nie jest jakimś epizodem, ale koniecznym etapem systemu, widzieliśmy haniebną pacyfikację Małopolski Wschodniej i oto, aby odwrócić uwagę ludu polskiego od tych bezeceństw, faszyści nasi zwracają mu głowę planami pochodu na Rosję, to znów groźbą najazdu Niemców; w tych warunkach wojna staje się koniecznością, a źródłem jej, obok dyktatury, jest gnicie kapitalizmu, nędza, wyzysk, bezrobocie w całym świecie, które narody zniosą tylko wtedy, gdy się je zmusi do podłej walki między sobą…
Stanisław Dubois, bohater prezentowanej biografii, napisanej przez Przemysława Prekiela, był postacią dotychczas nieodkrytą, mimo upływu 75 lat od momentu jego śmierci. Ukazało się co prawda szereg publikacji, w których znajdujemy fakty i nowe interpretacje dotyczące jego działalności, to jednak ta ostatnia książka, wydaje się być najpełniejsza i dokładnie dopracowana. Zawiera ona, poza znanymi już elementami biografii Dubois, nowe dokumenty odnalezione w ostatnich miesiącach pracy nad książką oraz opisy nieznanych wydarzeń z jego życia a także tragicznej śmierci w Auschwitz. Dotyczy to szczególnie, i jest efektem pasji poszukiwawczych autora, następujących faktów i dokumentów:
- miejsca, gdzie został ranny jako ochotnik Wojska Polskiego w wojnie z bolszewikami w Borkowie, w sierpniu 1920 roku,
- pobytu po I Powstaniu śląskim w obozie w Szczakowej,
- wniosku o nadaniu Krzyża Walecznych za III Powstanie Śląskie oraz faktu, że zwrócił następnie ten krzyż po procesie brzeskim,
- okoliczności poznania się z przyszłą żoną i opisy kolejnych miejsc zamieszkania,
- wyjazdu jako dziennikarza „Robotnika” do Palestyny w 1935 roku,
- warunków odosobnienia w więzieniu w Brześciu, a później w więzieniu mokotowskim.
Ponadto autor na podstawie danych ze sprawozdań sytuacyjnych Wojewódzkiego Urzędu w Białymstoku ustalił aktywność poselską Dubois w jego okręgu wyborczym. Z danych Archiwum Państwowego w Warszawie ustalił jego aktywność w Warszawie, gdzie był radnym. Opisał też jego wyjazd wraz z Stefanem Korbońskim na pogrzeb prezydenta Czechosłowacji Tomasa Masaryka.
Do najważniejszych osiągnięć autora należy odkrycie i zbadanie działalności Antoniego Opęchowskiego, agenta Gestapo, który zadenuncjował Dubois na Pawiaku, przyczyniając się tym bezpośrednio do jego uwięzienia i śmierci w Auschwitz.
Książka „Stanisław Dubois 1901 – 1942” jest wydarzeniem na polskim rynku czytelniczym z kilku powodów. Ukazuje się ona w roku obchodów stulecia niepodległości Polski uzyskanej po 123 latach zaborów, prezentując udział w tym wielkim dziele środowisk polskich socjalistów. Ukazuje ona jednego z wielkich bohaterów Polskiej Partii Socjalistycznej na tle epoki i realnych wydarzeń, w których uczestniczył, w ważnym okresie kształtowania się II Rzeczypospolitej. Ukazuje ona realia II Rzeczypospolitej, która w okresie dwudziestolecia międzywojennego przeszła drogę od zapoczątkowania swego odrodzenia poprzez program socjalistyczny rządów Daszyńskiego i Moraczewskiego, poprzez zamach majowy i proces brzeski, do dyktatorskich rządów sanacji i odrodzenia się zalążków faszyzmu.
Książka ta zawiera jeszcze jedno istotne przesłanie – poprzez losy Stanisława Dubois na tle losów II Rzeczypospolitej ukazuje degenerację ówczesnych polskich prawicowych elit politycznych, których celem był własny interes, sytuowany częściowo zagranicą poprzez układy kapitałowe, a nie interes szerokich rzesz narodu.
Książka ta nawiązuje pośrednio do rzeczywistości dzisiejszej Polski, daje wiele do myślenia, bowiem na jej stronach, jak w krzywym zwierciadle, odbija się nasza rzeczywistość – dziś, tu i teraz.
Książka Przemysława Prekiela „Stanisław Dobois 1901 – 1942” to 10 rozdziałów uporządkowanych chronologicznie z bogatą literaturą i dokumentacją historyczną. To także bogaty indeks nazwisk zawierający ponad 500 pozycji.
Andrzej Ziemski
---
Przemysław Prekiel, "Stanisław Dubois (1901 - 1942)", Wydawnictwo "Kto jest Kim" 2018, stron 260.
Przegląd Socjalistyczny
2018-02-03 07:49:43
Od klęski Zjednoczonej Lewicy i kandydatki SLD w wyborach prezydenckich mija trzy lata. Sojuszu miało nie być, miał rozmyć się, podzielić, sztandar miał zostać wyprowadzony. A jednak Sojusz przetrwał najgorszy okres w swojej historii. I ma się całkiem dobrze.
W styczniu 2016 roku Włodzimierz Czarzasty i Jerzy Wenderlich, decyzją członków SLD, spotykają się w drugiej turze wewnętrznych wyborów na przewodniczącego SLD. Partii, którą wielu jej członków określało syndykiem masy upadłościowej. Zwycięstwo Włodzimierza Czarzastego było zapowiedzią tego, że nowy lider zrobi wszystko, aby przywrócić partii blask i odzyskać zaufanie lewicowych wyborców, pogubionych po wyborach i słusznie obrażonych za kandydaturę Magdaleny Ogórek, która nie ukrywała, że partii się brzydzi a jej zgłoszenie w wyborczym wyścigu traktuje jako tylko i wyłącznie promocję swojej osoby. Lewicowy wyborca ma to do siebie, że potrafi pokochać, ale nie potrafi zapomnieć tego, że chce się z niego zrobić idiotę. Odium Magdaleny Ogórek jeszcze długo ciążyć będzie nad Sojuszem. Za błędy się płaci. Wybór Włodzimierza Czarzastego, jedynej dziś wyrazistej i rozpoznawalnej postaci w SLD, był wydarzeniem ważnym dla całej lewicy, której Sojusz pozostaje przewodnią siłą. Ważnym , ponieważ rozproszona dziś lewica musi szukać porozumienia i współdziałania w niełatwych dla niej czasach. W dużej mierze od SLD zależy dziś to, w która stronę pójdzie lewica. Czy zdoła wydobyć z siebie jeszcze jakikolwiek pierwiastek zainteresowania wyborców, czy też podzieli los AWS i przejdzie do historii.
Kadry i struktury
Zaczynając od odbudowy partii, Włodzimierz Czarzasty postawił na odbudowanie poranionych struktur, które zawsze traktowane były w góry, potrzebne tylko do zbierania głosów i płacenie składek. Działaczki i działaczy należało natchnąć nadzieją, że SLD nie jest partią przeszłości, ale jest w stanie odegrać jeszcze jakąś rolę. I to w dużej mierze okazało się strzałem w dziesiątkę. Przewodniczący SLD wraz z nowym sekretarzem generalnym, Marcinem Kulaskiem, pokonali w tym celi tysiące kilometrów, odbywając setki spotkań w terenie. Wszystko po to, aby nie stracić tego, co zostało i ocalić tych, którzy z SLD nie odeszli nadal wierzą z ten sztandar.
Siłą każdej partii politycznej są przede wszystkim struktury i aktywni członkowie. Sojusz ma tę cechę, co pozwoliło mu przetrwać w najtrudniejszych chwilach. Nie jest bowiem sztuką być w partii, która rządzi bądź współrządzi i jest reprezentowana w Sejmie. Sztuką jest w niej być, kiedy nie idzie. Zostają bowiem zawsze najcenniejsi. Warto bowiem zauważyć na pewną analogię, która wówczas wystąpiła. W szeregach SLD ostało się ponad 20 tysięcy członków, którzy wiążą z partią nadzieję, którzy chcą w niej działać i chcą być potrzebni. Na nowego przewodniczącego zgłosiło się dziesięć osób. To świadczy o tym, że funkcja szefa SLD, mimo, że partii nie ma w Sejmie, nadal jest atrakcyjna. Jest jeden wódz PiS, był jeden wódz w PO i mieliśmy 10 kandydatów na szefa SLD. To o czymś świadczy. W wyborach na przewodniczącego frekwencja wyniosła 64,5% aktywu SLD, kilka miesięcy po tym, jak SLD wypadł z Sejmu. To nie jest masa upadłościowa, jak chcieliby niektórzy. Liczba członków SLD przekracza 24 tysiące osób. Ten wynik ma jeszcze jeden ważny element. W podobnym czasie na funkcję przewodniczącego w wyborach powszechnym, zdecydował się PO, która przez osiem lat sprawowała władzę. Tylko 50 % członkiń i członków PO zdecydowało się wziąć udział w wyborach, czyli zaledwie osiem tysięcy osób spośród 17 tysięcy. Grzegorz Schetyna nie miał ponadto kontrkandydata. To wynik zdecydowanie na korzyść SLD, który świadczy o przywiązaniu do barw i sztandaru, jednym słowem, spuścizny partii. Co więcej, SLD jest pod względem płacenia składek na drugim miejscu za PiS. To zapewne ewenement, aby członkowie partii płacili więcej na partię, której nie ma w Sejmie niż na największa opozycyjna partię, która ma za sobą osiem lat rządów. Członkowie SLD wpłacili do partyjnej kasy w 2016 roku ponad milion złotych.
Walka o pamięć
Polityka historyczna odgrywa w Polskę ogromna rolę. Jest areną brutalnej walki, która lewica odpuściła na własne życzenie. Dzisiejsze młode pokolenie jest wychowywane w kulcie tzw. „żołnierzy wyklętych”. IPN, publiczna instytucja, ma ogromny budżet i co za tym idzie, ogromne możliwości wpływania na osądy historii. Jest to przekaz niemal wyłącznie zero-jedynkowy. IPN m budżet większy niż Polska Akademia Nauki, co świadczy o olbrzymim zaangażowaniu i trosce prawicy w walce o wychowanie młodego pokolenia.
Rządząca prawica potrafiła skutecznie narzucić swoją narrację historyczną. To sprawiło, że wielu, także tych, na lewicy, zaczęło wstydzić się własnej tożsamości. To poważny błąd, który kosztował lewicę zepchnięcie do bolszewickiego worka, bo tak bowiem dziś oceniana jest lewica przez młode pokolenie. Lewica nie ma najmniejszych powodów, aby wstydzić się własnej historii. Mowa tu zarówno o wielkim dorobku PPS, partii sponad 125-letnim stażem, a także dorobkiem Polski Ludowej, której rozwój zapewnił awans społeczny milionom polskich obywateli. Zbliżająca się setna rocznica odzyskania przez Polskę niepodległości, będzie z pewnością próbą wykorzystania całej machiny propagandy, aby przedstawić historię według własnych reguł. A to nie kto inny jak socjalista Ignacy Daszyński stanął na czele rządu lubelskiego w nocy z 6 na 7 listopada 1918 roku. Socjaliści przed wojną właśnie tę datę czcili jako dzień niepodległości. Mało kto wie, że czerwony sztandar 11 listopad zawisł na Zamku Królewskim w Warszawie, co miało symbolizować nie tylko odzyskaną niepodległości, ale również ustrój, w jakim odrodzone państwo będzie funkcjonować. Niepodległość nie była bowiem jedyną walką, jaką toczyła PPS. Tę walkę toczono również o sprawiedliwość społeczną i demokrację.
To rząd Ignacego Daszyńskiego a następnie Jędrzeja Moraczewskiego wprowadzał, rewolucyjne, jak na ówczesne warunki społeczne, standardy, takie jak prawo do strajku, 8-godzinny dzień pracy, ubezpieczenie społeczne, równość płci. Dzięki staraniom i zaangażowaniu SLD i PPS, w tym roku, co jest już przesądzone, stanie w Warszawie pomnik Ignacego Daszyńskiego. Do tej pory bowiem każdy z tzw. ojców niepodległości miał swój pomnik w Warszawie. Co roku państwowe delegacje będą zatem pochylać czoła przed tym wielkim socjalistą. To co prawda tylko symboliczny gest, ale jakże ważny w toczącej się bitwie o pamięć.
Samorządowcy SLD
Partii, której nie ma w Sejmie, a która posiada na szczeblu sejmików, rad powiatu, miast i gmin, ogromną rzeszę radnych, musi postawić na samorządowców, którzy w swoich lokalnych społecznościach są cenieni i rozpoznawalni. Pod względem ilości radnych, SLD jest drugą partią po PO. To jest dziś największa siła Sojuszu i jednocześnie nadzieja, bowiem jesienne wybory samorządowe określą przyszłość tej partii.
SLD ma kilka samorządowych gwiazd, które mogą przynieść wygraną w nadchodzących wyborach. Jedną z nich jest Krzysztof Matyjaszczyk, prezydent Częstochowy, jeden z najlepiej ocenianych samorządowców w kraju, prezydent Rzeszowa, Tadeusz Ferenc, wiceprezydent Łodzi Tomasz Trela, wiceprezydent Kalisza Karolina Pawliczak i wielu innych. W wielu miastach SLD współrządzi i ma realny wpływa na to, co dzieje się w mieście bądź powiecie. Włodzimierza Czarzasty zapowiedział, że w wyborach samorządowych SLD idzie pod szyldem SLD Lewica Razem, takim samym, jak w poprzednich wyborach. SLD może liczyć na kanapowe partie, które tworzyły Kongres Lewicy. Przed wyborami samorządowymi jest jednak jeszcze wiele pytań, choćby takie, jaką PiS przygotuje ordynację i czy zmienione będą okręgi wyborcze. Jedno jest pewne. SLD jest dziś w stanie wystawić kilkanaście tysięcy kandydatów we wszystkich okręgach wyborczych na wszystkich szczeblach. Wybory samorządowe mają to do siebie, że struktury lokalne odkrywają pierwszorzędną rolę. Bez tej bazy, partie, które są w Sejmie, a które nie zbudowały struktur, zazwyczaj przepadają. Tak było w przypadku Ruchu Palikota i tak będzie zapewne w przypadku Kukiz 15. Nie posiada dziś tej zdolności ani Inicjatywa Polska Barbary Nowackiej, ani Robert Biedroń, wysoko oceniany w rankingach zaufania, ale jednak polityczny plankton.
Ustawa represyjna
Dziś jedynym elementem wyróżniającym SLD na tle innych partii, jest jej stosunek do PRL i ludzi, którzy żyli i pracowali w tamtym okresie. To jest tożsamość Sojuszu i elektorat, który przez niemal trzy dekady tzw. wolnej Polski, czuje się zepchnięty na margines. Zdaje się, że zrozumiał to Włodzimierza Czarzasty i jego współpracownicy, którzy zaangażowali się w wyrównanie krzywdy, jaka dotknęła byłych funkcjonariuszy. Chodzi o tzw. ustawę dezubekizacyjną, która przez wielu określana jest jako niekonstytucyjna i łamiąca standardy państwa prawa. PiS za pomocą mediów udało się wmówić społeczeństwu, że to ustawa, która przywraca elementarną sprawiedliwość. Andrzej Rozenek, wcześniej poseł Ruchu Palikota, od niedawna członek i działacz SLD, stanął na czele Obywatelskiego Komitetu Inicjatywy Ustawodawczej Federacji Służb mundurowych. Podkreśla, że to nie ustawa dezubekizacyjna, tylko represyjna w wyniku której, już kilka osób odebrało sobie życie. I trudno się z tym nie zgodzić. W 2010 roku Trybunał Konstytucyjny orzekł, , każdy funkcjonariusz organów bezpieczeństwa PRL, pozytywnie zweryfikowany, ma w pełni gwarantowane prawa z tymi, którzy służbę rozpoczęli od połowy 1990 roku. W 2009 roku to rządząca ówcześnie PO uchyliła drzwi zabierając prawa nabyte a teraz PiS te same drzwi otworzył na oścież stosując zasadę odpowiedzialności zbiorowej.
Andrzej Rozenek, najbardziej z SLD zaangażowany w tę sprawę, jeździ po całej Polsce i spotyka się z tymi, którym PiS zabrał część ich własnych, wypracowanych pieniędzy. Udało się zebrał 250 tysięcy podpisów pod projektem ustawy przywracającej emerytury funkcjonariuszom służb mundurowych. PiS ma jednak taką przewagę, że te ustawę zapewne wyrzuci do kosza. Nie to jednak jest najważniejsze, ale fakt, że za tymi ludźmi stanął ktoś w obronie i to partią mógł być tylko SLD. To będzie miało znaczenie przy urnach wyborczych.
Przed liderami Sojuszu jest odpowiedź na pytanie- co dalej? Czy ma być to partia resentymentu do PRL, co zapewni SLD dostanie się do Sejmu w liczbie około 20 osób. Czy partia potrafi jeszcze skusić czymś młodsze pokolenie, całkowicie wyalienowane od lewicowego myślenia? Tradycyjny elektorat SLD się kurczy z przyczyn naturalnych. Jeśli Włodzimierz Czarzasty na znajdzie na to recepty, będzie ostatnim przewodniczącym SLD.
Alarm TuskaW styczniu 2016 roku Włodzimierz Czarzasty i Jerzy Wenderlich, decyzją członków SLD, spotykają się w drugiej turze wewnętrznych wyborów na przewodniczącego SLD. Partii, którą wielu jej członków określało syndykiem masy upadłościowej. Zwycięstwo Włodzimierza Czarzastego było zapowiedzią tego, że nowy lider zrobi wszystko, aby przywrócić partii blask i odzyskać zaufanie lewicowych wyborców, pogubionych po wyborach i słusznie obrażonych za kandydaturę Magdaleny Ogórek, która nie ukrywała, że partii się brzydzi a jej zgłoszenie w wyborczym wyścigu traktuje jako tylko i wyłącznie promocję swojej osoby. Lewicowy wyborca ma to do siebie, że potrafi pokochać, ale nie potrafi zapomnieć tego, że chce się z niego zrobić idiotę. Odium Magdaleny Ogórek jeszcze długo ciążyć będzie nad Sojuszem. Za błędy się płaci. Wybór Włodzimierza Czarzastego, jedynej dziś wyrazistej i rozpoznawalnej postaci w SLD, był wydarzeniem ważnym dla całej lewicy, której Sojusz pozostaje przewodnią siłą. Ważnym , ponieważ rozproszona dziś lewica musi szukać porozumienia i współdziałania w niełatwych dla niej czasach. W dużej mierze od SLD zależy dziś to, w która stronę pójdzie lewica. Czy zdoła wydobyć z siebie jeszcze jakikolwiek pierwiastek zainteresowania wyborców, czy też podzieli los AWS i przejdzie do historii.
Kadry i struktury
Zaczynając od odbudowy partii, Włodzimierz Czarzasty postawił na odbudowanie poranionych struktur, które zawsze traktowane były w góry, potrzebne tylko do zbierania głosów i płacenie składek. Działaczki i działaczy należało natchnąć nadzieją, że SLD nie jest partią przeszłości, ale jest w stanie odegrać jeszcze jakąś rolę. I to w dużej mierze okazało się strzałem w dziesiątkę. Przewodniczący SLD wraz z nowym sekretarzem generalnym, Marcinem Kulaskiem, pokonali w tym celi tysiące kilometrów, odbywając setki spotkań w terenie. Wszystko po to, aby nie stracić tego, co zostało i ocalić tych, którzy z SLD nie odeszli nadal wierzą z ten sztandar.
Siłą każdej partii politycznej są przede wszystkim struktury i aktywni członkowie. Sojusz ma tę cechę, co pozwoliło mu przetrwać w najtrudniejszych chwilach. Nie jest bowiem sztuką być w partii, która rządzi bądź współrządzi i jest reprezentowana w Sejmie. Sztuką jest w niej być, kiedy nie idzie. Zostają bowiem zawsze najcenniejsi. Warto bowiem zauważyć na pewną analogię, która wówczas wystąpiła. W szeregach SLD ostało się ponad 20 tysięcy członków, którzy wiążą z partią nadzieję, którzy chcą w niej działać i chcą być potrzebni. Na nowego przewodniczącego zgłosiło się dziesięć osób. To świadczy o tym, że funkcja szefa SLD, mimo, że partii nie ma w Sejmie, nadal jest atrakcyjna. Jest jeden wódz PiS, był jeden wódz w PO i mieliśmy 10 kandydatów na szefa SLD. To o czymś świadczy. W wyborach na przewodniczącego frekwencja wyniosła 64,5% aktywu SLD, kilka miesięcy po tym, jak SLD wypadł z Sejmu. To nie jest masa upadłościowa, jak chcieliby niektórzy. Liczba członków SLD przekracza 24 tysiące osób. Ten wynik ma jeszcze jeden ważny element. W podobnym czasie na funkcję przewodniczącego w wyborach powszechnym, zdecydował się PO, która przez osiem lat sprawowała władzę. Tylko 50 % członkiń i członków PO zdecydowało się wziąć udział w wyborach, czyli zaledwie osiem tysięcy osób spośród 17 tysięcy. Grzegorz Schetyna nie miał ponadto kontrkandydata. To wynik zdecydowanie na korzyść SLD, który świadczy o przywiązaniu do barw i sztandaru, jednym słowem, spuścizny partii. Co więcej, SLD jest pod względem płacenia składek na drugim miejscu za PiS. To zapewne ewenement, aby członkowie partii płacili więcej na partię, której nie ma w Sejmie niż na największa opozycyjna partię, która ma za sobą osiem lat rządów. Członkowie SLD wpłacili do partyjnej kasy w 2016 roku ponad milion złotych.
Walka o pamięć
Polityka historyczna odgrywa w Polskę ogromna rolę. Jest areną brutalnej walki, która lewica odpuściła na własne życzenie. Dzisiejsze młode pokolenie jest wychowywane w kulcie tzw. „żołnierzy wyklętych”. IPN, publiczna instytucja, ma ogromny budżet i co za tym idzie, ogromne możliwości wpływania na osądy historii. Jest to przekaz niemal wyłącznie zero-jedynkowy. IPN m budżet większy niż Polska Akademia Nauki, co świadczy o olbrzymim zaangażowaniu i trosce prawicy w walce o wychowanie młodego pokolenia.
Rządząca prawica potrafiła skutecznie narzucić swoją narrację historyczną. To sprawiło, że wielu, także tych, na lewicy, zaczęło wstydzić się własnej tożsamości. To poważny błąd, który kosztował lewicę zepchnięcie do bolszewickiego worka, bo tak bowiem dziś oceniana jest lewica przez młode pokolenie. Lewica nie ma najmniejszych powodów, aby wstydzić się własnej historii. Mowa tu zarówno o wielkim dorobku PPS, partii sponad 125-letnim stażem, a także dorobkiem Polski Ludowej, której rozwój zapewnił awans społeczny milionom polskich obywateli. Zbliżająca się setna rocznica odzyskania przez Polskę niepodległości, będzie z pewnością próbą wykorzystania całej machiny propagandy, aby przedstawić historię według własnych reguł. A to nie kto inny jak socjalista Ignacy Daszyński stanął na czele rządu lubelskiego w nocy z 6 na 7 listopada 1918 roku. Socjaliści przed wojną właśnie tę datę czcili jako dzień niepodległości. Mało kto wie, że czerwony sztandar 11 listopad zawisł na Zamku Królewskim w Warszawie, co miało symbolizować nie tylko odzyskaną niepodległości, ale również ustrój, w jakim odrodzone państwo będzie funkcjonować. Niepodległość nie była bowiem jedyną walką, jaką toczyła PPS. Tę walkę toczono również o sprawiedliwość społeczną i demokrację.
To rząd Ignacego Daszyńskiego a następnie Jędrzeja Moraczewskiego wprowadzał, rewolucyjne, jak na ówczesne warunki społeczne, standardy, takie jak prawo do strajku, 8-godzinny dzień pracy, ubezpieczenie społeczne, równość płci. Dzięki staraniom i zaangażowaniu SLD i PPS, w tym roku, co jest już przesądzone, stanie w Warszawie pomnik Ignacego Daszyńskiego. Do tej pory bowiem każdy z tzw. ojców niepodległości miał swój pomnik w Warszawie. Co roku państwowe delegacje będą zatem pochylać czoła przed tym wielkim socjalistą. To co prawda tylko symboliczny gest, ale jakże ważny w toczącej się bitwie o pamięć.
Samorządowcy SLD
Partii, której nie ma w Sejmie, a która posiada na szczeblu sejmików, rad powiatu, miast i gmin, ogromną rzeszę radnych, musi postawić na samorządowców, którzy w swoich lokalnych społecznościach są cenieni i rozpoznawalni. Pod względem ilości radnych, SLD jest drugą partią po PO. To jest dziś największa siła Sojuszu i jednocześnie nadzieja, bowiem jesienne wybory samorządowe określą przyszłość tej partii.
SLD ma kilka samorządowych gwiazd, które mogą przynieść wygraną w nadchodzących wyborach. Jedną z nich jest Krzysztof Matyjaszczyk, prezydent Częstochowy, jeden z najlepiej ocenianych samorządowców w kraju, prezydent Rzeszowa, Tadeusz Ferenc, wiceprezydent Łodzi Tomasz Trela, wiceprezydent Kalisza Karolina Pawliczak i wielu innych. W wielu miastach SLD współrządzi i ma realny wpływa na to, co dzieje się w mieście bądź powiecie. Włodzimierza Czarzasty zapowiedział, że w wyborach samorządowych SLD idzie pod szyldem SLD Lewica Razem, takim samym, jak w poprzednich wyborach. SLD może liczyć na kanapowe partie, które tworzyły Kongres Lewicy. Przed wyborami samorządowymi jest jednak jeszcze wiele pytań, choćby takie, jaką PiS przygotuje ordynację i czy zmienione będą okręgi wyborcze. Jedno jest pewne. SLD jest dziś w stanie wystawić kilkanaście tysięcy kandydatów we wszystkich okręgach wyborczych na wszystkich szczeblach. Wybory samorządowe mają to do siebie, że struktury lokalne odkrywają pierwszorzędną rolę. Bez tej bazy, partie, które są w Sejmie, a które nie zbudowały struktur, zazwyczaj przepadają. Tak było w przypadku Ruchu Palikota i tak będzie zapewne w przypadku Kukiz 15. Nie posiada dziś tej zdolności ani Inicjatywa Polska Barbary Nowackiej, ani Robert Biedroń, wysoko oceniany w rankingach zaufania, ale jednak polityczny plankton.
Ustawa represyjna
Dziś jedynym elementem wyróżniającym SLD na tle innych partii, jest jej stosunek do PRL i ludzi, którzy żyli i pracowali w tamtym okresie. To jest tożsamość Sojuszu i elektorat, który przez niemal trzy dekady tzw. wolnej Polski, czuje się zepchnięty na margines. Zdaje się, że zrozumiał to Włodzimierza Czarzasty i jego współpracownicy, którzy zaangażowali się w wyrównanie krzywdy, jaka dotknęła byłych funkcjonariuszy. Chodzi o tzw. ustawę dezubekizacyjną, która przez wielu określana jest jako niekonstytucyjna i łamiąca standardy państwa prawa. PiS za pomocą mediów udało się wmówić społeczeństwu, że to ustawa, która przywraca elementarną sprawiedliwość. Andrzej Rozenek, wcześniej poseł Ruchu Palikota, od niedawna członek i działacz SLD, stanął na czele Obywatelskiego Komitetu Inicjatywy Ustawodawczej Federacji Służb mundurowych. Podkreśla, że to nie ustawa dezubekizacyjna, tylko represyjna w wyniku której, już kilka osób odebrało sobie życie. I trudno się z tym nie zgodzić. W 2010 roku Trybunał Konstytucyjny orzekł, , każdy funkcjonariusz organów bezpieczeństwa PRL, pozytywnie zweryfikowany, ma w pełni gwarantowane prawa z tymi, którzy służbę rozpoczęli od połowy 1990 roku. W 2009 roku to rządząca ówcześnie PO uchyliła drzwi zabierając prawa nabyte a teraz PiS te same drzwi otworzył na oścież stosując zasadę odpowiedzialności zbiorowej.
Andrzej Rozenek, najbardziej z SLD zaangażowany w tę sprawę, jeździ po całej Polsce i spotyka się z tymi, którym PiS zabrał część ich własnych, wypracowanych pieniędzy. Udało się zebrał 250 tysięcy podpisów pod projektem ustawy przywracającej emerytury funkcjonariuszom służb mundurowych. PiS ma jednak taką przewagę, że te ustawę zapewne wyrzuci do kosza. Nie to jednak jest najważniejsze, ale fakt, że za tymi ludźmi stanął ktoś w obronie i to partią mógł być tylko SLD. To będzie miało znaczenie przy urnach wyborczych.
Przed liderami Sojuszu jest odpowiedź na pytanie- co dalej? Czy ma być to partia resentymentu do PRL, co zapewni SLD dostanie się do Sejmu w liczbie około 20 osób. Czy partia potrafi jeszcze skusić czymś młodsze pokolenie, całkowicie wyalienowane od lewicowego myślenia? Tradycyjny elektorat SLD się kurczy z przyczyn naturalnych. Jeśli Włodzimierz Czarzasty na znajdzie na to recepty, będzie ostatnim przewodniczącym SLD.
2017-11-20 11:28:30
Dla liberalnej opozycji, Donald Tusk jest jedyną nadzieją na pokonanie zamordystycznej dyktatury PiS. Jego przyjazd na białym koniu, jako męża opatrznościowego ojczyzny, jest wyczekiwany tu, niczym pierwsza gwiazdka na Święta.
Rosną płace, mamy rekordowo niskie bezrobocie, program 500 plus działa, i, jak na złość, nie posypały się finanse publiczne państwa. Co gorsza, PiS zapowiada kolejne transfery socjalne, na co liberalna opozycja może zaproponować jedynie mityczną walkę o wolność. Jednak wolność bez pieniędzy, to niewola w nędzy. Jarosław Kaczyński doskonale zrozumiał największe społeczne bolączki i potrafił wyjść im naprzeciw. Europejskie standardy są dla społeczeństwa istotne tylko wówczas, kiedy jest za co opłacić prąd, gaz, wodę, kupić chleb. Niskie płace były dotąd emanacją polskiego pracownika. Byliśmy i nadal jesteśmy montownią Europy, miejscem, gdzie skleja się części do Opla.
Donald Tusk jest dziś bodaj jedynym polskim politykiem, który potrafi wyprowadzić Jarosława Kaczyńskiego z równowagi. Dla elektoratu PiS, skutecznie podgrzewanym przez partyjne media i rządową telewizję, Tusk jest dziś synonimem zdrady narodowej, targowicy, tym, który sprzedał się i teraz pluje na Ojczyznę z zagranicy. Dochodzą do tego nierozliczone afery, które PO skutecznie zamiatała pod dywan przez osiem lat swoich rządów. Już nie dziadek z Wermachtu jest postrachem dla pisowskiego ludu, ale przede wszystkim zdradziecki Zachód, który chce narzucić Polsce swoje standardy, z tak obrzydliwymi postulatami jak niezawisłość Trybunału Konstytucyjnego, wolność prasy i inne przeklęte i nikomu niepotrzebne banały. Był dziki Zachód, teraz mamy zgniły Zachód. A, nie, ten tez już był. Teraz Zachód jest lewacki.
Problem z Donaldem Tuskiem jest zupełnie inny, od tego, który próbuje wykreować PiS. To nie zażarta walka jest tu osią sporu, choć tak dla PiS byłoby wygodniej. Donald Tusk odpowiada przede wszystkim za brak zdecydowania i konsekwencji do działania.PO wiele razy zabrakło jaj. Podczas ośmiu lat swoich rządów, miał wielokrotnie okazję, aby postawić Kaczyńskiego, Kamińskiego,Ziobrę przed Trybunałem Stanu. Kiedy przyszło do głosowania, zabrakło już odwagi, aby zrobić to, co obiecywało się podczas lat 2005-2007. Wówczas zabrakło tylko pięciu głosów. Ciekawsze zajęcia mieli wówczas chociażby ówczesna premier Ewa Kopacz i były marszałek sejmu Radosław Sikorski. Ta pierwsza dała swoim wyborcom solidnego kopa, ten drugi, burzył Pałac Kultury i Nauki z klocków. Zbigniew Ziobro nazwał wówczas tych, którzy chcieli postawił go przed TK nieudacznikami, miał rację. Dzisiejsze deklaracje Grzegorza Schetyny, w których zarzeka się, że obroni Polskę przed PiS, są tyle warte, co deklaracja PiS, że jest redutą wolności. Donald Tusk ma jednak szczęście. Pamięć polskiego wyborcy jest krótka i zazwyczaj ulotna. Przewodniczący Rady Europejskiej rozpoczął już wyścig po miejsce pod żyrandolem. Donald Tusk nie musi bić na alarm, musi dziś uderzyć się w piersi.
Ani Trzaskowski, ani JakiRosną płace, mamy rekordowo niskie bezrobocie, program 500 plus działa, i, jak na złość, nie posypały się finanse publiczne państwa. Co gorsza, PiS zapowiada kolejne transfery socjalne, na co liberalna opozycja może zaproponować jedynie mityczną walkę o wolność. Jednak wolność bez pieniędzy, to niewola w nędzy. Jarosław Kaczyński doskonale zrozumiał największe społeczne bolączki i potrafił wyjść im naprzeciw. Europejskie standardy są dla społeczeństwa istotne tylko wówczas, kiedy jest za co opłacić prąd, gaz, wodę, kupić chleb. Niskie płace były dotąd emanacją polskiego pracownika. Byliśmy i nadal jesteśmy montownią Europy, miejscem, gdzie skleja się części do Opla.
Donald Tusk jest dziś bodaj jedynym polskim politykiem, który potrafi wyprowadzić Jarosława Kaczyńskiego z równowagi. Dla elektoratu PiS, skutecznie podgrzewanym przez partyjne media i rządową telewizję, Tusk jest dziś synonimem zdrady narodowej, targowicy, tym, który sprzedał się i teraz pluje na Ojczyznę z zagranicy. Dochodzą do tego nierozliczone afery, które PO skutecznie zamiatała pod dywan przez osiem lat swoich rządów. Już nie dziadek z Wermachtu jest postrachem dla pisowskiego ludu, ale przede wszystkim zdradziecki Zachód, który chce narzucić Polsce swoje standardy, z tak obrzydliwymi postulatami jak niezawisłość Trybunału Konstytucyjnego, wolność prasy i inne przeklęte i nikomu niepotrzebne banały. Był dziki Zachód, teraz mamy zgniły Zachód. A, nie, ten tez już był. Teraz Zachód jest lewacki.
Problem z Donaldem Tuskiem jest zupełnie inny, od tego, który próbuje wykreować PiS. To nie zażarta walka jest tu osią sporu, choć tak dla PiS byłoby wygodniej. Donald Tusk odpowiada przede wszystkim za brak zdecydowania i konsekwencji do działania.PO wiele razy zabrakło jaj. Podczas ośmiu lat swoich rządów, miał wielokrotnie okazję, aby postawić Kaczyńskiego, Kamińskiego,Ziobrę przed Trybunałem Stanu. Kiedy przyszło do głosowania, zabrakło już odwagi, aby zrobić to, co obiecywało się podczas lat 2005-2007. Wówczas zabrakło tylko pięciu głosów. Ciekawsze zajęcia mieli wówczas chociażby ówczesna premier Ewa Kopacz i były marszałek sejmu Radosław Sikorski. Ta pierwsza dała swoim wyborcom solidnego kopa, ten drugi, burzył Pałac Kultury i Nauki z klocków. Zbigniew Ziobro nazwał wówczas tych, którzy chcieli postawił go przed TK nieudacznikami, miał rację. Dzisiejsze deklaracje Grzegorza Schetyny, w których zarzeka się, że obroni Polskę przed PiS, są tyle warte, co deklaracja PiS, że jest redutą wolności. Donald Tusk ma jednak szczęście. Pamięć polskiego wyborcy jest krótka i zazwyczaj ulotna. Przewodniczący Rady Europejskiej rozpoczął już wyścig po miejsce pod żyrandolem. Donald Tusk nie musi bić na alarm, musi dziś uderzyć się w piersi.
2017-11-05 11:03:51
Sławomir Sierakowski w przenikliwym i błyskotliwy felietonie, a każdy w jego wydaniu jest na podobnym poziomie, jest zdania, że kandydatura Rafała Trzaskowskiego jest jedyną alternatywą, aby w Warszawie zatrzymać PiS. Na rok przed wyborami taka deklaracja jest co najmniej zastanawiająca.
To prawda, że wybory w Warszawie mają wymiar symboliczny i mogą być trampoliną wyborczą dla tego, kto zasiądzie w fotelu prezydenta miasta. Mogą, jak w przypadku Lecha Kaczyńskiego, ale nie musza, bowiem trudno dziś sobie wyobrazić skompromitowaną Hannę Gronkiewicz-Waltz w polityce. Afera reprywatyzacyjna, za którą odpowiedzialność ponosi PO a jej emanacją jest urzędująca prezydent, powinna zmusić władze PO do oddania tych wyborów walkowerem. Polityka jednak nie ma nic wspólnego z braniem odpowiedzialności i uczciwością. Kandydatura Rafała Trzaskowskiego to gwarancja zamiecenie pod dywan wszystkiego tego, co było. Lata zaniedbań skutecznie podkopały zaufanie do tej władzy w Warszawie.
Politycy PO i PiS sprawnie narzucają własną narrację w debacie publicznej. Jedni i drudzy przekonują, że tylko ich kandydat może zatrzymać przeciwnika, dlatego pozostałe partie chcąc nie chcąc, muszą poprzeć ich kandydata i opowiedzieć się po którejś ze stron. Ulegają temu zwłaszcza dziennikarze, którzy nakręcają spiralę podziału, na którym wygrywają od lat dwie największe partie. Polskie społeczeństwo jest jednak egalitarne z pozostali kandydaci nie są na straconej pozycji. Taka postawa byłaby samobójcza dla lewicy. Najlepszym tego przykładem niech będzie Andrzej Duda, nikomu nie znamy poseł do PE, który pokonał w wyborach prezydenckich lidera sondaży, prezydenta Bronisława Komorowskiego.
Partia Grzegorza Schetyny zachowuje się tak, jakby miała monopol na przedstawianie się jako jedyna siła, która może powstrzymać PiS. To zrozumiała z punktu widzenia tej partii, bowiem nic tak w polityce nie wzmacnia, jak podział i polaryzacja. Jednak podobieństwa między PO a PiS są ogromne. Obie partie z obrzydzeniem patrzą na czasy PRL, obie powołały do życia IPN, obie głosowały za powołaniem CBA. Transfery polityczne między PO i PiS były bardzo częste. To musi o czymś świadczyć. Również głosowanie nad uchwałą upamiętniająca 75-tą rocznice powołania NSZ przeszło głosami posłów PO. To nie kto inny, jak Bronisław Komorowski podczas obchodów Święta Niepodległości kłaniał się pod pomnikiem Romana Dmowskiego. Postać Rafała Trzaskowskiego nie wzbudzi w lewicowym elektoracie namiętności i nadziei, bowiem jej wyborcy pamiętają to, co PO robiła w Warszawie przez lata swoich rządów.
Jeśli lewica chce przetrwać, musi zachować własną tożsamość i wystąpić zarówno przeciwko PiS jak i PO. SLD nie stać na to, aby nie wystawić w Warszawie własnego kandydata lub kandydatki. Lista nazwisk, które brane są pod uwagę, jest długa i rokująca. Wymieniany jest m.in. Ryszard Kalisz, postać niezwykle popularna, która w sondażach zajmuje wysokie trzecie miejsce. Taki ewentualnie wynik kandydata SLD dałby tej partii niezły wynik w wyborach samorządowych, mógłby pociągnąć lewicę w Warszawie. Dochodzą do tego jeszcze kandydatury Katarzyny Piekarskiej i Małgorzaty Szmajdzińskiej, które mają równie wysokie poparcie. Jest jeszcze Barbara Nowacka, liderka Inicjatywy Polskiej, która w 2015 roku osiągnęła w Warszawie świetny wynik. Postawa Sławomira Sierakowskiego jest wymarzonym prezentem dla liberalnego mainstreamu, który lewicę widzi małą i spolegliwą. Kiedyś lewicy wolno było mniej. Dziś nie wiele więcej.
W bipolarnej debacie publicznej SLD będzie musiał stawiać czoło dwóm wyzwaniom. Z jednej strony atakować rządzących jak i główny nurt opozycji, zarówno w postaci PO jak i Nowoczesnej. To lewica powinna być twarzą zmiany. Zmiany prawdziwie antysystemowej, która zaneguje obecny system z pozycji socjaldemokratycznych i wyjdzie naprzeciw społecznym oczekiwaniom.
LeninoTo prawda, że wybory w Warszawie mają wymiar symboliczny i mogą być trampoliną wyborczą dla tego, kto zasiądzie w fotelu prezydenta miasta. Mogą, jak w przypadku Lecha Kaczyńskiego, ale nie musza, bowiem trudno dziś sobie wyobrazić skompromitowaną Hannę Gronkiewicz-Waltz w polityce. Afera reprywatyzacyjna, za którą odpowiedzialność ponosi PO a jej emanacją jest urzędująca prezydent, powinna zmusić władze PO do oddania tych wyborów walkowerem. Polityka jednak nie ma nic wspólnego z braniem odpowiedzialności i uczciwością. Kandydatura Rafała Trzaskowskiego to gwarancja zamiecenie pod dywan wszystkiego tego, co było. Lata zaniedbań skutecznie podkopały zaufanie do tej władzy w Warszawie.
Politycy PO i PiS sprawnie narzucają własną narrację w debacie publicznej. Jedni i drudzy przekonują, że tylko ich kandydat może zatrzymać przeciwnika, dlatego pozostałe partie chcąc nie chcąc, muszą poprzeć ich kandydata i opowiedzieć się po którejś ze stron. Ulegają temu zwłaszcza dziennikarze, którzy nakręcają spiralę podziału, na którym wygrywają od lat dwie największe partie. Polskie społeczeństwo jest jednak egalitarne z pozostali kandydaci nie są na straconej pozycji. Taka postawa byłaby samobójcza dla lewicy. Najlepszym tego przykładem niech będzie Andrzej Duda, nikomu nie znamy poseł do PE, który pokonał w wyborach prezydenckich lidera sondaży, prezydenta Bronisława Komorowskiego.
Partia Grzegorza Schetyny zachowuje się tak, jakby miała monopol na przedstawianie się jako jedyna siła, która może powstrzymać PiS. To zrozumiała z punktu widzenia tej partii, bowiem nic tak w polityce nie wzmacnia, jak podział i polaryzacja. Jednak podobieństwa między PO a PiS są ogromne. Obie partie z obrzydzeniem patrzą na czasy PRL, obie powołały do życia IPN, obie głosowały za powołaniem CBA. Transfery polityczne między PO i PiS były bardzo częste. To musi o czymś świadczyć. Również głosowanie nad uchwałą upamiętniająca 75-tą rocznice powołania NSZ przeszło głosami posłów PO. To nie kto inny, jak Bronisław Komorowski podczas obchodów Święta Niepodległości kłaniał się pod pomnikiem Romana Dmowskiego. Postać Rafała Trzaskowskiego nie wzbudzi w lewicowym elektoracie namiętności i nadziei, bowiem jej wyborcy pamiętają to, co PO robiła w Warszawie przez lata swoich rządów.
Jeśli lewica chce przetrwać, musi zachować własną tożsamość i wystąpić zarówno przeciwko PiS jak i PO. SLD nie stać na to, aby nie wystawić w Warszawie własnego kandydata lub kandydatki. Lista nazwisk, które brane są pod uwagę, jest długa i rokująca. Wymieniany jest m.in. Ryszard Kalisz, postać niezwykle popularna, która w sondażach zajmuje wysokie trzecie miejsce. Taki ewentualnie wynik kandydata SLD dałby tej partii niezły wynik w wyborach samorządowych, mógłby pociągnąć lewicę w Warszawie. Dochodzą do tego jeszcze kandydatury Katarzyny Piekarskiej i Małgorzaty Szmajdzińskiej, które mają równie wysokie poparcie. Jest jeszcze Barbara Nowacka, liderka Inicjatywy Polskiej, która w 2015 roku osiągnęła w Warszawie świetny wynik. Postawa Sławomira Sierakowskiego jest wymarzonym prezentem dla liberalnego mainstreamu, który lewicę widzi małą i spolegliwą. Kiedyś lewicy wolno było mniej. Dziś nie wiele więcej.
W bipolarnej debacie publicznej SLD będzie musiał stawiać czoło dwóm wyzwaniom. Z jednej strony atakować rządzących jak i główny nurt opozycji, zarówno w postaci PO jak i Nowoczesnej. To lewica powinna być twarzą zmiany. Zmiany prawdziwie antysystemowej, która zaneguje obecny system z pozycji socjaldemokratycznych i wyjdzie naprzeciw społecznym oczekiwaniom.
2017-10-12 08:01:02
Żyjemy w czasach nasilonej propagandy historycznej prawicy. Tym bardziej, jakby na przekór tym tendencjom, przypomnienie bitwy pod Lenino i męstwa tych żołnierzy, jest naszą powinnością.
Dla prawicowych historyków tamci żołnierze to zdrajcy, sowieccy zdrajcy, komunistyczne pachołki w najlepszym przypadku żołnierze, którzy nie zasługują na pamięć i należy ich wyrugać ze społecznej świadomości. Od 1989 roku państwo konsekwentnie wypiera z pamięci historię Wojska Polskiego walczącego na froncie wschodnim podczas II wojny światowej. Umniejsza się ich rolę, skazując nie tylko na zapomnienie, ale, co gorsza, zarzuca im się zdradę. Nie wolno dzielić polskiej krwi na lepszą i gorszą. Bowiem to policzek dla polskiego państwa i nas samych.
Kim byli żołnierze, którzy walczyli u boku ZSRR i walczyli pod Lenino? To wcześniejsi zesłańcy na Sybir, do Kazachstanu i w inne rejony ZSRR. Przy okazji tworzenia polskiej armii w ZSRR otrzymali oni niebywałą wręcz okazję do wyrwania się z niewoli. Kierowała nimi nie tylko niepewność jutra, ale również gorący patriotyzm, który szedł w parze z oddaniem i poświęceniem, co udowodnili na całym szlaku bojowym. I tak faktem, który może dziś wydać się zaskakujący, jest chociażby fakt obecności w 1. Dywizji Piechoty kapelanów wojskowych. Odprawiane były msze święte, modlitwy, jednym słowem, nijak to się ma do kreowanej przez dzisiejszą propagandę rzeczywistości. Był odgrywany polski hymn, flaga była biało-czerwona, obchodzono święta religijne. Żołnierską przysięgę składano z dodaniem „Tak mi dopomóż Bóg”. W pamięci żołnierzy zapisał się ksiądz Wilhelm Kubsz, w stopniu majora, bardzo oddany polskiej sprawie, bliski żołnierzom towarzysz ich niedoli. Był Kapelanem Wojska Polskiego w ZSRR. Dostanie się do tej armii było nie tylko szansą walki z znienawidzonym wrogiem, ale również szansą na wydostanie się z nieludzkiej ziemi.
W Polsce Ludowej jedna bitwa stoczona przez Wojsko Polskie była czczona szczególnie. To bitwa pod Lenino. Miał być to symbol polsko-radzieckiego braterstwa broni. Był to chrzest bojowy polskich żołnierzy w ZSRR. Symboliczną datą był dzień 1 września 1943 roku, kiedy to Pierwsza Dywizja Piechoty wyruszyła na front. Cztery lata wcześniej rozpoczęła się bowiem wojna, której następstwem był obecność polskich żołnierzy w tym miejscu. Do symboliki przywiązywano olbrzymią rolę. W doktrynie wojennej ZSRR straty wojenne nie były najważniejsze, życie żołnierza było dość cynicznie wykorzystywane. I o ile to potężne imperium miało olbrzymie zapasy siły ludzkiej, o tyle każda kropla polskiej krwi kosztowała wiele. Ta historyczna, zwycięska bitwa kosztowała życie 510 kościuszkowców, 652 zaginęło bez wieści a 116 dostało się do niewoli. To bagatela 23,7 proc. stanu osobowego! Ta danina krwi nie może pozostać zapomniana! Polacy wykazali się męstwem i wielką walecznością. W bitwie pod Lenino Polacy zadali Niemcom duże straty – ok. 1500 żołnierzy niemieckich zginęło, a 326 dostało się do niewoli. To trzy razy więcej, niż straty własne! Warto przy tym zauważyć, iż pierwszy i ostatni raz w tej wojnie władze ZSRR uhonorowały troje Polaków tytułami Bohaterów Związku Radzieckiego. Wśród odznaczonych była kobieta. Z kolei podczas Powstania warszawskiego, olbrzymim męstwem wykazał się Edwin Rozłubirski ps. Gustaw, partyzant lewicowej Armii Ludowej, generał Wojska Polskiego. Za walki w Powstaniu otrzymał on od gen. Tadeusza Bora-Komorowskiego Krzyż Srebrny Orderu Wojennego Virtuti Militari.
Szlak bojowy żołnierzy gen. Zygmunta Berlinga, który tworzył zręby Wojska Polskiego w ZSRR, od Lenino do Berlina był olbrzymi. Podczas walk na Wale Pomorskim poniesiono największe straty w jednej operacji. Wówczas życie straciło ponad 3 tysięcy żołnierzy. Przełomowym momentem była jednak obecność żołnierzy Wojska Polskiego w bitwie o Berlin. Zdobycie stolicy III Rzeszy dla polskiego żołnierza to symbol nadzwyczajny. Oto bowiem nadarzała się okazja, aby po sześciu niemal latach od napaści Niemiec na Polskę, dokonać dziejowej sprawiedliwości. Ciekawostką może być to, że plany ZSRR nie przewidywały udziału Polaków w szturmie na stolicę Niemiec. Dopiero po interwencji Marszałka Michała Żymierskiego u Marszałka Żukowa, oraz po osobistej decyzji Stalina, zezwolono na udział polskich jednostek. Straty również były duże. Podczas operacji berlińskiej, trwającej od 16 kwietnia do 2 maja 1945 roku, straty bojowe wyniosły 4871 poległych, rannych i zaginionych żołnierzy WP. Polska flaga zawisła nad Berlinem, co dziś nie jest w ogóle eksponowane. Czy może być większa duma, niż biało-czerwona flaga powiewająca nad gruzami III Rzeszy zawieszona przez kapitana Henryka Jabłońskiego?
Im dalej od tych wydarzeń, im ostrzejsze padają opinie o tamtym wojsku, o tych ludziach, którzy z narażeniem życia walczyli o wolność swojego kraju. A jeszcze kilka lat temu Lech Kaczyński weteranów spod Lenino honorował, nie było mowy o wygłoszeniu w ich kierunku złego słowa. W 2008 roku, podczas 65 rocznicy bitwy pod Lenino, odczytano list Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, w którym prezydent wyraził uznanie dla ducha i determinacji polskich żołnierzy walczących pod Lenino stawiając ich w gronie bohaterów, którym należy się szacunek polskiego narodu. PiS często powołuje się na spuściznę po byłym prezydencie. Warto odrobić tę lekcję. Podobnie zachował się Aleksander Szczygło, najpierw jako szef MON a następnie jako szef BBN. W 2008 roku jako szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego złożył osobiście hołd żołnierzom Wojska Polskiego na Białorusi. Mówił słowa wyważona, jakże odmienne od tych, które dominują w obozie „dobrej zmiany”: W naszej historii jest miejsce dla wszystkich, dla których niepodległa Rzeczpospolita była i jest dobrem najwyższym. Dlatego w jednym szeregu należy wymieniać tych, którzy walczyli z dwoma okupantami w 1939 r., działających w konspiracji oraz idących ze Wschodu i z Zachodu. Podobnie brzmiały słowa gen. Franciszka Gągora, ówczesnego Szefa Sztabu Generalnego Wojska Polskiego Wojska Polskiego, który mówił: 12 października 1943 roku to jedna z ważnych dat w historii WP. Poległym w bitwie pod Lenino jesteśmy winni pamięć i szacunek na równi z wszystkimi innymi żołnierzami, którzy przelali krew walcząc o wolną Polskę na wielu frontach II wojny światowej - powiedział gen. Gągor. Dla polskich żołnierzy walczących pod Lenino udział w tej bitwie oznaczał szansę na powrót do Ojczyzny - najkrótszą z możliwych dróg – dodał. Czy dziś ktokolwiek z obecnego kierownictwa MON i Pałacu Prezydenckiego zdecydowałby się na taką odwagę? Prawda nam niestety staniała.
Odchodzą już ci żołnierze, którzy przelewali krew na froncie wschodnim. Żyją jednak rodziny tych żołnierzy. Sponiewieranym przez prawicową politykę historyczną żołnierzom, dziękuję i składam głębokie uznanie.
Nie blokujcie miesięcznic! Dla prawicowych historyków tamci żołnierze to zdrajcy, sowieccy zdrajcy, komunistyczne pachołki w najlepszym przypadku żołnierze, którzy nie zasługują na pamięć i należy ich wyrugać ze społecznej świadomości. Od 1989 roku państwo konsekwentnie wypiera z pamięci historię Wojska Polskiego walczącego na froncie wschodnim podczas II wojny światowej. Umniejsza się ich rolę, skazując nie tylko na zapomnienie, ale, co gorsza, zarzuca im się zdradę. Nie wolno dzielić polskiej krwi na lepszą i gorszą. Bowiem to policzek dla polskiego państwa i nas samych.
Kim byli żołnierze, którzy walczyli u boku ZSRR i walczyli pod Lenino? To wcześniejsi zesłańcy na Sybir, do Kazachstanu i w inne rejony ZSRR. Przy okazji tworzenia polskiej armii w ZSRR otrzymali oni niebywałą wręcz okazję do wyrwania się z niewoli. Kierowała nimi nie tylko niepewność jutra, ale również gorący patriotyzm, który szedł w parze z oddaniem i poświęceniem, co udowodnili na całym szlaku bojowym. I tak faktem, który może dziś wydać się zaskakujący, jest chociażby fakt obecności w 1. Dywizji Piechoty kapelanów wojskowych. Odprawiane były msze święte, modlitwy, jednym słowem, nijak to się ma do kreowanej przez dzisiejszą propagandę rzeczywistości. Był odgrywany polski hymn, flaga była biało-czerwona, obchodzono święta religijne. Żołnierską przysięgę składano z dodaniem „Tak mi dopomóż Bóg”. W pamięci żołnierzy zapisał się ksiądz Wilhelm Kubsz, w stopniu majora, bardzo oddany polskiej sprawie, bliski żołnierzom towarzysz ich niedoli. Był Kapelanem Wojska Polskiego w ZSRR. Dostanie się do tej armii było nie tylko szansą walki z znienawidzonym wrogiem, ale również szansą na wydostanie się z nieludzkiej ziemi.
W Polsce Ludowej jedna bitwa stoczona przez Wojsko Polskie była czczona szczególnie. To bitwa pod Lenino. Miał być to symbol polsko-radzieckiego braterstwa broni. Był to chrzest bojowy polskich żołnierzy w ZSRR. Symboliczną datą był dzień 1 września 1943 roku, kiedy to Pierwsza Dywizja Piechoty wyruszyła na front. Cztery lata wcześniej rozpoczęła się bowiem wojna, której następstwem był obecność polskich żołnierzy w tym miejscu. Do symboliki przywiązywano olbrzymią rolę. W doktrynie wojennej ZSRR straty wojenne nie były najważniejsze, życie żołnierza było dość cynicznie wykorzystywane. I o ile to potężne imperium miało olbrzymie zapasy siły ludzkiej, o tyle każda kropla polskiej krwi kosztowała wiele. Ta historyczna, zwycięska bitwa kosztowała życie 510 kościuszkowców, 652 zaginęło bez wieści a 116 dostało się do niewoli. To bagatela 23,7 proc. stanu osobowego! Ta danina krwi nie może pozostać zapomniana! Polacy wykazali się męstwem i wielką walecznością. W bitwie pod Lenino Polacy zadali Niemcom duże straty – ok. 1500 żołnierzy niemieckich zginęło, a 326 dostało się do niewoli. To trzy razy więcej, niż straty własne! Warto przy tym zauważyć, iż pierwszy i ostatni raz w tej wojnie władze ZSRR uhonorowały troje Polaków tytułami Bohaterów Związku Radzieckiego. Wśród odznaczonych była kobieta. Z kolei podczas Powstania warszawskiego, olbrzymim męstwem wykazał się Edwin Rozłubirski ps. Gustaw, partyzant lewicowej Armii Ludowej, generał Wojska Polskiego. Za walki w Powstaniu otrzymał on od gen. Tadeusza Bora-Komorowskiego Krzyż Srebrny Orderu Wojennego Virtuti Militari.
Szlak bojowy żołnierzy gen. Zygmunta Berlinga, który tworzył zręby Wojska Polskiego w ZSRR, od Lenino do Berlina był olbrzymi. Podczas walk na Wale Pomorskim poniesiono największe straty w jednej operacji. Wówczas życie straciło ponad 3 tysięcy żołnierzy. Przełomowym momentem była jednak obecność żołnierzy Wojska Polskiego w bitwie o Berlin. Zdobycie stolicy III Rzeszy dla polskiego żołnierza to symbol nadzwyczajny. Oto bowiem nadarzała się okazja, aby po sześciu niemal latach od napaści Niemiec na Polskę, dokonać dziejowej sprawiedliwości. Ciekawostką może być to, że plany ZSRR nie przewidywały udziału Polaków w szturmie na stolicę Niemiec. Dopiero po interwencji Marszałka Michała Żymierskiego u Marszałka Żukowa, oraz po osobistej decyzji Stalina, zezwolono na udział polskich jednostek. Straty również były duże. Podczas operacji berlińskiej, trwającej od 16 kwietnia do 2 maja 1945 roku, straty bojowe wyniosły 4871 poległych, rannych i zaginionych żołnierzy WP. Polska flaga zawisła nad Berlinem, co dziś nie jest w ogóle eksponowane. Czy może być większa duma, niż biało-czerwona flaga powiewająca nad gruzami III Rzeszy zawieszona przez kapitana Henryka Jabłońskiego?
Im dalej od tych wydarzeń, im ostrzejsze padają opinie o tamtym wojsku, o tych ludziach, którzy z narażeniem życia walczyli o wolność swojego kraju. A jeszcze kilka lat temu Lech Kaczyński weteranów spod Lenino honorował, nie było mowy o wygłoszeniu w ich kierunku złego słowa. W 2008 roku, podczas 65 rocznicy bitwy pod Lenino, odczytano list Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, w którym prezydent wyraził uznanie dla ducha i determinacji polskich żołnierzy walczących pod Lenino stawiając ich w gronie bohaterów, którym należy się szacunek polskiego narodu. PiS często powołuje się na spuściznę po byłym prezydencie. Warto odrobić tę lekcję. Podobnie zachował się Aleksander Szczygło, najpierw jako szef MON a następnie jako szef BBN. W 2008 roku jako szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego złożył osobiście hołd żołnierzom Wojska Polskiego na Białorusi. Mówił słowa wyważona, jakże odmienne od tych, które dominują w obozie „dobrej zmiany”: W naszej historii jest miejsce dla wszystkich, dla których niepodległa Rzeczpospolita była i jest dobrem najwyższym. Dlatego w jednym szeregu należy wymieniać tych, którzy walczyli z dwoma okupantami w 1939 r., działających w konspiracji oraz idących ze Wschodu i z Zachodu. Podobnie brzmiały słowa gen. Franciszka Gągora, ówczesnego Szefa Sztabu Generalnego Wojska Polskiego Wojska Polskiego, który mówił: 12 października 1943 roku to jedna z ważnych dat w historii WP. Poległym w bitwie pod Lenino jesteśmy winni pamięć i szacunek na równi z wszystkimi innymi żołnierzami, którzy przelali krew walcząc o wolną Polskę na wielu frontach II wojny światowej - powiedział gen. Gągor. Dla polskich żołnierzy walczących pod Lenino udział w tej bitwie oznaczał szansę na powrót do Ojczyzny - najkrótszą z możliwych dróg – dodał. Czy dziś ktokolwiek z obecnego kierownictwa MON i Pałacu Prezydenckiego zdecydowałby się na taką odwagę? Prawda nam niestety staniała.
Odchodzą już ci żołnierze, którzy przelewali krew na froncie wschodnim. Żyją jednak rodziny tych żołnierzy. Sponiewieranym przez prawicową politykę historyczną żołnierzom, dziękuję i składam głębokie uznanie.
2017-07-10 18:09:42
Nie jestem fanem tzw. miesięcznic smoleńskich. Uważam ja za przede wszystkim partyjne wydarzenie, dzielące ludzi w których epatuje wroga narracja, pełna nienawiści i chęci zemsty. Ale blokowanie uważam za pomysł zupełnie absurdalny i bezsensowny, który tylko konserwuje sztuczny podział między PiS a PO.
Jarosław Kaczyński i jego najbliższe otoczenie systematycznie od katastrofy smoleńskiej buduje swój mit założycielski z fałszywą tezą o wybuchu i rosyjskiej odpowiedzialności. To szkodliwe dla polskiego państwa i polskiego społeczeństwa. Dochodzi wówczas do scen niegodnych i urągających pamięci ofiar i ich najbliższych, którym nie zależy na takim uczczeniu ich pamięci. Jarosław Kaczyński uwielbia podziały, rozbudzać lęki i strach. Jest w tym faktycznie naczelnikiem polskich obaw. Tym bardziej nie rozumiem, po co opozycja wpisuje się w ten scenariusz?
Od jakiegoś czasu miesięcznice smoleńskie blakły, traciły na znaczeniu, nie było wielkich tłumów, umarłyby śmiercią naturalną. PiS zdobył władze, nie było więc potrzebny śpiewać pieśni typu „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie”. Przychodzili tam w większości najwierniejsi zwolennicy PiS będący pod urokiem prezesa, który w słowach pełnego skupienia i powagi rugał polityków opozycji. Jest to jednak dzień, który dla sporej grupy ludzi jest po prostu ważny i tak już pozostanie. Odbywa się wówczas msza święta w intencji ofiar, odmawia się różaniec, wspomina zmarłych. Blokowanie tego typu uroczystości to dla tej części społeczeństwa nie tylko nieporozumienie, ale akt barbarzyństwa, co jestem w stanie zrozumieć. Jak bowiem można blokować pamięć czy chęć wspominania tych, którzy byli z nami? Wiece i pochody można przecież uprawiać każdego innego dnia, bez tworzenia napięcia i podwyższonego ryzyka. Demokracja działa, choć trwa jej demontaż.
Blokowanie miesięcznicy to wyraz bezradności pewnej części opozycji, która nie ma pomysłu na państwo. Jej jedyną odpowiedzią jest powrót do tego, co było. To już nie działa. PiS ma swoją wizję państwa, można się z nią nie zgadzać, nawet trzeba, ale opozycja kompletnie zatraciła poczucie tożsamości i odpowiedzialności. Polityka ciepłej wody w kranie nie może być zastąpiona przez zimny prysznic, jaki funduje nam obecny rząd. Od polityków opozycji wymagam odpowiedzialności i realnej alternatywy a nie emocji, które tylko umacniają PiS. Nie trzeba być bowiem szczególnie bystrym żeby wiedzieć, iż taki konflikt jest władzy na rękę. Tak samo było z blokowaniem tzw. Marszy Niepodległości i tak samo z blokowaniem Sejmu. Polskie społeczeństwo tak to odbiera, choć kompletnie nie potrafi zrozumieć tego liberalny mainstream. Aż 60% Polaków nie popiera blokowania miesięcznic. PiS ma ogromne szczęście do fatalnej opozycji.
Kiedy upadła komuna?Jarosław Kaczyński i jego najbliższe otoczenie systematycznie od katastrofy smoleńskiej buduje swój mit założycielski z fałszywą tezą o wybuchu i rosyjskiej odpowiedzialności. To szkodliwe dla polskiego państwa i polskiego społeczeństwa. Dochodzi wówczas do scen niegodnych i urągających pamięci ofiar i ich najbliższych, którym nie zależy na takim uczczeniu ich pamięci. Jarosław Kaczyński uwielbia podziały, rozbudzać lęki i strach. Jest w tym faktycznie naczelnikiem polskich obaw. Tym bardziej nie rozumiem, po co opozycja wpisuje się w ten scenariusz?
Od jakiegoś czasu miesięcznice smoleńskie blakły, traciły na znaczeniu, nie było wielkich tłumów, umarłyby śmiercią naturalną. PiS zdobył władze, nie było więc potrzebny śpiewać pieśni typu „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie”. Przychodzili tam w większości najwierniejsi zwolennicy PiS będący pod urokiem prezesa, który w słowach pełnego skupienia i powagi rugał polityków opozycji. Jest to jednak dzień, który dla sporej grupy ludzi jest po prostu ważny i tak już pozostanie. Odbywa się wówczas msza święta w intencji ofiar, odmawia się różaniec, wspomina zmarłych. Blokowanie tego typu uroczystości to dla tej części społeczeństwa nie tylko nieporozumienie, ale akt barbarzyństwa, co jestem w stanie zrozumieć. Jak bowiem można blokować pamięć czy chęć wspominania tych, którzy byli z nami? Wiece i pochody można przecież uprawiać każdego innego dnia, bez tworzenia napięcia i podwyższonego ryzyka. Demokracja działa, choć trwa jej demontaż.
Blokowanie miesięcznicy to wyraz bezradności pewnej części opozycji, która nie ma pomysłu na państwo. Jej jedyną odpowiedzią jest powrót do tego, co było. To już nie działa. PiS ma swoją wizję państwa, można się z nią nie zgadzać, nawet trzeba, ale opozycja kompletnie zatraciła poczucie tożsamości i odpowiedzialności. Polityka ciepłej wody w kranie nie może być zastąpiona przez zimny prysznic, jaki funduje nam obecny rząd. Od polityków opozycji wymagam odpowiedzialności i realnej alternatywy a nie emocji, które tylko umacniają PiS. Nie trzeba być bowiem szczególnie bystrym żeby wiedzieć, iż taki konflikt jest władzy na rękę. Tak samo było z blokowaniem tzw. Marszy Niepodległości i tak samo z blokowaniem Sejmu. Polskie społeczeństwo tak to odbiera, choć kompletnie nie potrafi zrozumieć tego liberalny mainstream. Aż 60% Polaków nie popiera blokowania miesięcznic. PiS ma ogromne szczęście do fatalnej opozycji.
2017-06-04 09:51:24
Dzień 4 czerwca jest w liberalnym mainstreamie wielkim świętem. Czci się upadek wrednej komuny, jako wielkie zwycięstwo polskiej demokracji. To mit założycielski elit po 1989 roku.
Ta data to doskonała okazja do bilansu polskiej transformacji. Tego jednak nie będzie, bowiem z jednej strony liberalny przekaz, który dominuje w mediach, jest głuchy na argumenty, z drugiej strony, konserwatywna partia rządząca podważa ówczesne reformy mając na uwadze jakiś wyimaginowany układ, choć sam Lech Kaczyński uważał, że nic takiego nie miało miejsca. A przecież można było inaczej. Bez takich kosztów, bez błędów, bez cięż, bez wyrugania ogromnej części społeczeństwa z tortu, jakim była ogromna prywatyzacja. To, co zbudowała komuna, sprzedano bardzo szybko. Owszem, nie wszystko było rentowne, ale dla liberałów niemal wszystko co publiczne, jest nierentowne. Prof. Tadeusz Kowalik należał wówczas do nielicznego grona intelektualistów, którzy przestrzegali przed pójściem w neoliberalny dogmat.
O ewentualnym sukcesie transformacji należy również patrzeć poprzez pryzmat społeczeństwa obywatelskiego. Pod tym względem jesteśmy w czarnej dupie. Na wybory chodzi garstka ludzi, rządzi więc nami mniejszość. I to praktycznie od samego początku. To jest praktyczny wymiar tej wolności. Obywatele nie mają zaufania do państwa i jego instytucji. Nie mówiąc już o ogromnej fali emigracji. Z Polski wyjechało więcej ludzi, niż podczas Stanu Wojennego, co się rzadko podkreśla. A to jest pewien symbol. Z polskiego „cudu gospodarczego” ludzie spieprzają tam, gdzie państwo nakłada na ludzi wyższe podatki. Bowiem to mit, że państwo ma być tanie. Tani, to może być barszcz. Państwo ma być efektywne. Kolejki po mięso zastąpiły kolejki po życie.
Ówczesne tuzy podkreślają dziś, przynajmniej ich znacząca część, że się pomylili. Marcin Król napisał bardzo ciekawą książkę pod znamiennym tytułem "Byliśmy głupi". Wydaje się, że jest dziś tylko jedna osoba w państwie, która nie wyciągnęła wniosków i jest ślepa na to, co dzieje się w świecie. To Leszek Balcerowicz, który trwa przy swoim.
Cztery lata po wyborach z 4 czerwca lewica wygrała wybory. Równie demokratyczne i wolne, które przerżnęła w 1989 roku. Taka była społeczna ocena reform Leszka Balcerowicza. To nie ruiny mury berlińskiego są symbolem wolności. To ruiny Stoczni Gdańskiej.
Ta data to doskonała okazja do bilansu polskiej transformacji. Tego jednak nie będzie, bowiem z jednej strony liberalny przekaz, który dominuje w mediach, jest głuchy na argumenty, z drugiej strony, konserwatywna partia rządząca podważa ówczesne reformy mając na uwadze jakiś wyimaginowany układ, choć sam Lech Kaczyński uważał, że nic takiego nie miało miejsca. A przecież można było inaczej. Bez takich kosztów, bez błędów, bez cięż, bez wyrugania ogromnej części społeczeństwa z tortu, jakim była ogromna prywatyzacja. To, co zbudowała komuna, sprzedano bardzo szybko. Owszem, nie wszystko było rentowne, ale dla liberałów niemal wszystko co publiczne, jest nierentowne. Prof. Tadeusz Kowalik należał wówczas do nielicznego grona intelektualistów, którzy przestrzegali przed pójściem w neoliberalny dogmat.
O ewentualnym sukcesie transformacji należy również patrzeć poprzez pryzmat społeczeństwa obywatelskiego. Pod tym względem jesteśmy w czarnej dupie. Na wybory chodzi garstka ludzi, rządzi więc nami mniejszość. I to praktycznie od samego początku. To jest praktyczny wymiar tej wolności. Obywatele nie mają zaufania do państwa i jego instytucji. Nie mówiąc już o ogromnej fali emigracji. Z Polski wyjechało więcej ludzi, niż podczas Stanu Wojennego, co się rzadko podkreśla. A to jest pewien symbol. Z polskiego „cudu gospodarczego” ludzie spieprzają tam, gdzie państwo nakłada na ludzi wyższe podatki. Bowiem to mit, że państwo ma być tanie. Tani, to może być barszcz. Państwo ma być efektywne. Kolejki po mięso zastąpiły kolejki po życie.
Ówczesne tuzy podkreślają dziś, przynajmniej ich znacząca część, że się pomylili. Marcin Król napisał bardzo ciekawą książkę pod znamiennym tytułem "Byliśmy głupi". Wydaje się, że jest dziś tylko jedna osoba w państwie, która nie wyciągnęła wniosków i jest ślepa na to, co dzieje się w świecie. To Leszek Balcerowicz, który trwa przy swoim.
Cztery lata po wyborach z 4 czerwca lewica wygrała wybory. Równie demokratyczne i wolne, które przerżnęła w 1989 roku. Taka była społeczna ocena reform Leszka Balcerowicza. To nie ruiny mury berlińskiego są symbolem wolności. To ruiny Stoczni Gdańskiej.