RAPORT:
Gorczenica, 19.08.2008r.
Co czuje człowiek, który wpada do 1,5 m mieszalnika z miażdżącymi i rozcinającymi mieszadłami w ruchu? Jak czuje się załoga, do której docierają przeraźliwe krzyki, jęki i dźwięk łamanych kości tego nieszczęśnika, który chce żyć i odzyskuje nawet przytomność? Co czuje rodzina, która dostaje informacje od przejeżdżającego akurat kierowcy z fabryki, że ich dziecko miało tylko wypadek, po czym okazuje się, że "tylko wypadek" jest śmiertelny...
12.05 br. Krzysztof Pruszewicz skończyłby 21 lat. Zmarł 16 kwietnia 2008 r. w wyniku ciężkich obrażeń doznanych po tym, gdy wpadł do maszyny, którą obsługiwał od 16 dni. Jak to jest możliwe, że zamiast służyć kardynalnym humanitarnymi i etycznym zasadom ludzkiego życia – pozwala się ubabranemu w czekoladzie i własnej krwi człowiekowi wykrwawiać się na tłustej podłodze i zajmować się oczyszczaniem maszyny i wymyślaniem wiarygodnej wersji wydarzeń, tak by zakład na tym nie ucierpiał? Trudno oczekiwać refleksji na ten temat ze strony właściciela Zakładu Produkcji Cukierniczej Vobro w Brodnicy. Na podobnie zadane pytania – właściciel fabryki odpowiada zszokowanej i pogrążonej w rozpaczy matce, że "pozwie ją do sądu, za naruszenie godności i że on też boi się o swojego syna, bo właśnie kupił mu nowy skuter".
To była pierwsza praca Krzyśka - długo oczekiwana i w pewnym stopniu związana z wyuczonym zawodem, a na tym zależało Krzyśkowi. Miał wykształcenie średnie. Był technikiem żywienia i gospodarstwa domowego o specjalizacji: dietetyka. W niewielkiej Brodnicy trudno znaleźć pracę w zawodzie a i lokalizacja zakładu była dla Krzyśka atrakcyjna, bo zaledwie kilka minut od domu.
Zatrudniony w zakładzie był od 01.02.2008 roku na okres trzech miesięcy na stanowisku pomocnika robotnika w przemyśle spożywczym, przy czym jak ustaliła zarówno komisja zakładowa, jak i prokuratura: Krzysztof pracował (w kolejności uzyskiwanych przez rodzinę informacji) jako operator maszyn a w końcowych wersjach protokołów miał już status samodzielnego brygadzisty. Do tej pory uważamy, że to najszybszy pośmiertny awans zwykłego pomocnika do rangi brygadzisty.
Szkolenie:
Od samego początku uskarżał się na niedbalstwo w przeszkoleniu, które wg niego trwało zbyt krótko i odbywało się pod presją pracodawcy, któremu zależało na uzyskaniu maksymalnej wydajności przy jednoczesnych najniższych startach własnych. Szkolenie wstępne trwało kilkanaście minut. Szkolenie do kolejnej maszyny zajęło jedyne 48 h, przy czym jednocześnie wykonywał nowe obowiązki i musiał wykonać tzw. "normę". Za niewyrobienie normy zakładowej w początkowej fazie zatrudnienia groziło natychmiastowe "wyrzucenie" z pracy. Dane dotyczące norm znajdują się na tablicach informacyjnych. "Znikają" jednak, gdy pojawia się policja. Jako brygadzista nadzorujący pracę całej brygady- powinien mieć szkolenie pozwalające mu kontrolować prace brygady. Krzysztof nie miał takiego szkolenia. Na karcie zapoznania się z instrukcją obsługi maszyn i urządzeń z linii technologicznej czekoladek (niefortunne to określenie, bowiem Krzysiek przy produkcji czekoladek pracował od chwili zatrudnienia aż do 01.04.) widnieje czyjś podpis, aczkolwiek biegły grafolog nie jest w stanie stwierdzić, czy to podpis Krzysztofa. My jesteśmy pewni, że jest podrobiony. Według protokołów policji szkolenie stanowiskowe nie trwało dłużej niż 8 godzin!
Praca
Pracę w zakładzie rozpoczyna się od systemu 12 godzin pracy na 12 godzin "wolnego". Kto nie był na tyle wydolny, by sprostać oczekiwaniom zakładu, tego po prostu zwalniano. Okres takiej morderczej harówki to 2 tygodnie - także w nocy. Podobnie działo się z osobami, które nie godziły się na warunki pracy lub powiadamiały Państwową Inspekcję Pracy. Norma dla Krzysztofa wynosiła 1700 kg w ciągu zmiany. Jego poprzednik został usunięty z pracy w związku z tym, że nie "wyrabiał" normy, a co za tym idzie – miał złe stosunki ze swoimi podwładnymi, które nie otrzymały miesiąc wcześniej premii z tego powodu. W oficjalnych zeznaniach były kierownik produkcji twierdzi, że wyrabianie tzw. normy wiązało się jedynie z wypełnieniem ambitnych zamierzeń samych pracowników, a co za tym idzie, nie wiązało się z jakimikolwiek konsekwencjami.
Po kilkudniowym szkoleniu, także nocą, samodzielnie obsługiwał maszynę do wyrobu różnych mas czekoladowych, jednakże z braku pracowników kierownik produkcji przenosił go na inne maszyny oraz składnie kartonów. Każda maszyna to inny proces produkcji, inne parametry, składniki – dlatego sam musiał zdobywać od starszych stażem współpracowników informacje; podobnie pisania tzw. raportów o procesie produkcji uczył się metodą prób i błędów, a mylić się nie mógł.
Gdy zauważono, że się stara i że daje sobie radę z pierwsza wyuczoną maszyną – "przerzucono" go na mieszalnik, przy którym, jak zauważył, "nikt nie chciał pracować". Obiecywano mu stanowisko brygadzisty, a co za tym idzie także większe wynagrodzenie, natomiast nie poinformowano o grożącym niebezpieczeństwie. Automatycznie poprzedni operator tejże maszyny został wydalony z pracy. Kobiety nie dostały w marcu premii - przyczyny należy szukać nie tylko w kłopotliwych stosunkach z ówczesnym brygadzistą, ale przede wszystkim w złym stanie technicznym maszyny, która często się po prostu psuła, zapychała masą. Podczas awarii produkowano od 600-800 kg w ciągu 12 godz. pracy. Krzysztof szybko nauczył się "wyczuwać", kiedy masa jest gotowa, ponieważ wskaźniki temperatury masy i maszyny podawały mylne odczyty.
Do obsługi maszyn zakładowych, na których pracował od 01.04 potrzebne są przynajmniej 2 osoby. Zakład zatrudnia ludzi tak, aby przy maszynie stała jedna osoba. Kierownictwo uważało, że jedna osoba w zupełności wystarczy do przynoszenia składników, nadzorowania procesu produkcji i kontrolowania pozostałych pracowników. Także do tego mieszalnika, przy którym pracował Krzysztof na nocnej zmianie z 15/16 kwietnia konieczni byli dwaj pracownicy, co podkreślał za każdym razem, gdy wracał ze zmiany. W marcu na mniej odpowiedzialnym stanowisku dostał pomocnika do przerzucania kilogramów produktów do pojemnika, szybko jednak zrezygnował z niego, gdyż nie dość ze musiał dbać o swoje bezpieczeństwo, to jeszcze o owego pracownika, którego nazywał zwyczajnie "niedojdą". Niestety nie wiemy, kto to był. Taka sytuacja miała miejsce tylko raz w marcu. Potem Krzysztof pracował zupełnie sam, na zmianie poprzedzającej tragiczny wypadek również pracował przy obsłudze maszyny samodzielnie.
Do przenoszenia ciężkich produktów (ponad 35kg) lub innej ciężkiej pracy prosił o pomoc albo koleżankę z linii produkcyjnej albo przypadkowych współpracowników z hali produkcyjnej.
Jego praca polegała na:
- przygotowaniu surowców do produkcji: musiał sam je przynosić, odważać, transportować z magazynów do hali, nakładać do mieszalników; cykl powtarzał, co godzinę
- wyprodukowaniu określonej ilości masy – jak mówił "masa produktu musiała się co do grama zgadzać z normą zakładową"
- dopilnowaniu jakości produktu – całej technologii produkcji, ciepłoty surowców
- dbaniu o maszynę – myciu i konserwacji po skończonej zmianie
- przygotowaniu kolejnej porcji masy dla następnej zmiany, tak żeby była zachowana ciągłość produkcji
- pisaniu końcowego raportu z odbytej zmiany, gdzie wyszczególniał m.in. co wyprodukował, w jakiej ilości, kto był z nim na linii produkcyjnej
- kontrolowaniu współpracowników- tzn. pięcioosobowej grupy kobiet, pracujących przy taśmie, pakujących cukierki
Kontrole, czyli "permanentna inwigilacja"
Od lutego w zakładzie Vobro zostały przeprowadzone 2 inspekcje. W lutym podczas wizytacji komisji ISO kazano Krzyśkowi przejść na inne stanowisko tak, by nie spotkał się z członkami komisji, bo nie posiadał uprawnień do obsługi maszyn. Z jego relacji wiemy, że inspekcje są zapowiedziane, pracownicy biorą sobie urlopy w te dni, a produkcja jest prowadzona oszczędnie, żeby wszystko było czyste. W luty/marzec powiadomiono Państwową Inspekcję Pracy o nadużyciach pracodawcy względem pracowników i przepracowanych nadgodzin. Podczas kontroli żaden z pracowników nie przyznał się, że pracuje ponad 8 godz. z obawy o miejsce pracy. Niebagatelny wpływ na prace zakładu ma obecnie toruńska firma "Tarcza", oferująca kompleksowe usługi w zakresie bhp a brat właściciela tejże firmy dokonuje w zakładzie kontroli z zamienia PIP. Dwie osoby, które zgłosiły nadużycia, zostały szybko "odnalezione" przez kierowników i zwolnione jako przestroga dla pozostałych.
Umowa o pracę podpisana była na 3 miesiące na okres próbny.
Odzież ochronna
Krzysztof miał zakładową odzież ochronną (fartuch, bluzę i spodnie, czepek). Zakład miał obowiązek prać go raz na tydzień, lecz Krzysztof był zmuszony prać odzież w domu. Obuwie miał prywatne, ponieważ dopiero po 3 miesiącach pracy obiecywano mu specjalne antypoślizgowe obuwie. W czasie dwóch miesięcy pracy zniszczył 3 pary prywatnego obuwia. Kierownik produkcji stwierdził, że Krzysiek "sam chciał chodzić w trampach" (sic.!)
Stosunki w pracy
Relacje z koleżankami i kolegami miał nienaganne. Był niekonfliktowym i lubianym pracownikiem. Chwalił znajome panie z linii produkcyjnej, które pomagały mu, gdy miał wątpliwości, co do raportów, pilnowały żeby nie przekroczył normy zakładowej. To one namówiły go, żeby nie odchodził jeszcze z pracy, co miał w planach, bo pracował ponad siły. Tymczasem po śmierci okazało się, że żadna z tych pań nie chce zeznawać, ponieważ boją się o pracę. Właściciel Vobro wezwał wszystkich pracowników po wypadku i ustalił jedną wersję wydarzeń wspólną dla wszystkich pracowników. Wiemy, że kontaktował się nawet ze zwolnionymi pracownikami. Współpraca nie układała się Krzysztofowi z jednym kierownikiem produkcji – Robertem Karczewskim – zakładowym tyranem, który "przyczepiał się o byle co", np. gdy nie wyrabiano planu. Był złośliwy i niegrzeczny w stosunku do każdego pracownika: "jak ci się nie podoba to wypierdalaj" i wskazywał drzwi. W zeznaniach stwierdził, że Krzyśka charakteryzowała wybujała nadmiernie ambicja.
Wypadek i to, co się działo po
15.04 o godz. 18.00 rozpoczęła się dwunastogodzinna zmiana Krzyśka. Z anonimowych telefonów wiemy, że tamtej nocy czuł się źle i skarżył się swoim współpracownikom – jednak nikt nie mógł go zastąpić, więc pracował dalej. Z raportu produkcji, pisanego już po śmierci Krzysztofa, wynika, że tej nocy wyprodukował 1830 kg masy.
O godz. 3.20 wg raportu zakładowego zakończył produkcję. Nie wiadomo, co robił do czasu wypadku. Kazano mu opróżnić 1,5 m głębokości pojemnik mieszalnika, o pojemności 200 l. Pozostało mu do wyciągnięcia 150 kg masy. Do dyspozycji miał służbowe narzędzia: (cytat) łopatkę i skrobaczkę. Prawdopodobnie zemdlał lub poślizgnął się. Jako ostatni rozmawiał z nim jeden z przechodzących do myjni pracowników, który potem wyciągał go z maszyny. Sugerowano, że wpadł mu tam pęk prywatnych kluczy i próbował je wydobyć – jedyne klucze jakie posiadał – były służbowe do otwierania pomieszczeń z ograniczonym dostępem dla personelu. Teoria ta została jednak obalona na rzecz teorii o blokowaniu krańcówki czujnika zabezpieczającego tzw. "pieluchą", czyli czyściwem do wycierania rąk. Trudno to kwestionować – jak wiemy od osoby, która para się przyuczaniem nowej siły roboczej do maszyn – blokowanie czujników jest standardową praktyką w zakładzie. Czujniki się często zużywały, więc je w ten sposób "oszczędzano". Ponadto przy wyłączonej maszynie nie sposób było dokonać oczyszczenia 1,5 m pojemnika – Krzysiek musiałby wejść do środka, żeby wygarnąć całość masy, ponieważ miał 175 cm wzrostu,, masa ta z racji gęstości natychmiast się "kawaliła" i zastygała. Na 4,czy 5 dni przed wypadkiem Krzysiek poparzył się, gdyż musiał rozmrażać masę czekoladową tzw. "farelką". Masa zastygła, bo chłopak został przerzucony na inne stanowisko przez kierownika produkcji, a potem musiał zostać po swojej zmianie, rozgrzać masę i przygotować maszynę dla następnej zmiany. Wtedy oparzył się w rękę.
Nikt nie widział, że to akurat Krzysiek zawiązał sobie czujniki pieluchą – natomiast są świadkowie, którzy przyznają, że tak się w zakładzie robiło. Krzysiek nie wpadłby na ten genialny pomysł, żeby sobie tak ułatwić sprawę – tak go nauczono, więc tak postępował. Zatem, jak wynika z zeznań, tej nocy maszyny też się psuły, kierownik zmiany często przebywał w pobliżu mieszalników i niczego nie zauważył. Krzysztof zdawał sobie sprawę, z tego, że blokowanie bezpieczników może się skończyć źle - jednak przełożeni bagatelizowali jego uwagi i grozili mu zwolnieniem.
Ok. 5.00 (wg zakładu 5.10) zdarzył się wypadek
O godz. 5.30 – zjawia się pogotowie, tego nie potwierdzono - tak utrzymuje zakład
Między 7.00 – 7.30 – zjawia się dopiero (sic.!!!) policja
O godz. 8.30 – BHP,
Jak widać zakład miał sporo czasu na zatarcie wszystkich śladów, działających na ich niekorzyść, jak tłumaczono, żeby następna zmiana mogła zacząć pracę normalnie. I normalnie praca ruszyła. Po kilku tygodniach doszły nas słuchy, że pod wpływem presji społecznej zakład zaczął się zastanawiać, czy wycofać jakąś partię materiału, i ile miałoby to być towaru – czy cofnięto cokolwiek z obiegu nie zdołaliśmy ustalić - [osobiście śmiem wątpić i jestem przekonana, że hemoglobina mojego brata nadal krąży w sprzedaży].
W zakładzie nie było ani lekarza ani pielęgniarki. Na miejscu reanimowali Krzysztofa współpracownicy; krew tamowała kobieta, która kiedyś pracowała jako pielęgniarka. A firma ma status zakładu pracy chronionej!
O tym jak działa policja
Działania policji są nieudolnie. Policja nie ma nawet spisu całej linii produkcyjnej ze zmiany nocnej, która współpracowała z Krzysztofem, dokumentacja jest pobieżna a osoby przesłuchiwane nawet nie pracowały z poszkodowanym w tej samej hali. Zastrzeżenia mamy także do sposobu prowadzenia przesłuchań świadków – niektóre wiadomości zostały zasugerowane, a niektórych ważnych dla sprawy pytań wcale nie zadano. Mieliśmy utrudniony dostęp do akt [jako siostra poszkodowanego nie mogłam zapoznać się z ich treścią – bo pan śledczy skonsultował się uprzednio z "przełożonym", który zabronił wpuszczać mnie do pomieszczenia, gdzie znajdowały się akta]. Prokurator, podpisując się pod umorzeniem śledztwa, w uzasadnieniu uwłacza swoim zdolnościom intelektualnym.
Do 11.00 godz. 16-tego kwietnia trwała nasza batalia o wydanie rzeczy osobistych Krzysztofa – a przede wszystkim kluczy do samochodu. Zakład nie chciał ich wydać, a policjanci twierdzą, że nie byli obecni podczas otwierania szafki pracowniczej, gdzie znajdowały się klucze do samochodu, telefon, osobiste ubrania i dokumenty. Wszystkie kieszonki prywatnego ubrania były porozpinane, co nie świadczy dobrze o pracownikach Vobro!
O dobrych ludziach
Dyrektor Vobro natychmiast zaoferował pomoc – polegającą na przewiezieniu trumny do kościoła oraz udziale całego zakładu w uroczystości pogrzebowej – zdumiewająca wylewność! Odmówiliśmy.
Przed przyjazdem policji "znalazł" się także człowiek, który zeznał, że akurat tamtej nocy pracował z Krzysztofem na zmianie przy nieszczęsnej maszynie. Pan Mróz owszem pracował wtedy – ale w zastępstwie jednej z kobiet na linii produkcji. Kobieta akurat była na zwolnieniu lekarskim. Świadek poszedł czyścić szczotki do wspólnej dla wszystkich maszyn myjni – jak zeznał i kiedy wrócił, zorientował się, że Krzysztofa nie ma i że maszyna działa. Więc zerwał zabezpieczenie - czyli pieluchę (nie musiał tego robić, bo wystarczyło po prostu wcisnąć główny wyłącznik młyna – jako osoba podobno przyuczona do każdej pracy – nie musiał niszczyć jedynego dowodu). Nie wiadomo jak długo Krzysiek pozostawał w maszynie. Ów "świadek", który w zakładzie pełni funkcję: "przynieś, wynieś, pozamiataj" ukrywał się nawet przed policją, dla której jest jedynym wiarygodnym świadkiem – tylko jego zeznania są brane pod uwagę. A jak sugerowali znający go sąsiedzi – jakby to ująć grzecznie - to człowiek trochę ociężały umysłowo. Pan Mróz został ukarany za nieprzestrzeganie zasad bhp karą regulaminową – co de facto oznacza miesięczny urlop (sic.!)
17.04.2008 o godz. 11.30 młodsza siostra Krzyśka odebrała telefon, w którym zapowiedziano wizytę w naszym domu na 15.00 pana Wojenkowskiego, właściciela Vobro. O 14.00 przyjechał proboszcz w obcym aucie z kierowcą i pasażerem z tyłu. Odjechali jednak, ponieważ nie było rodziców w domu. O 15.00 ponownie zjawił się proboszcz, tym razem - z ofertą od Vobro. Vobro za pośrednictwem osoby duchownej oferowało nam pieniądze "na pomnik". Mimo jego usilnych prób nakłonienia do przyjęcia oferty – kategorycznie odmówiliśmy. Proboszcz odjechał w stronę Brodnicy, zdać relacje swojemu nowemu szefowi.
Szpital
Zgłosiliśmy się w końcu - 11.08 br. do szpitala w Brodnicy z prośbą o wgląd i udostępnienie kopii protokołów z akcji ratunkowej przeprowadzonej przez pogotowie i tutejszą izbę przyjęć. Czy w tym mieście każda instytucja ma nakaz zbywania i mydlenia oczu naszej rodzinie? Szpital także zabrania dostępu do protokołów – poczekamy aż je poprawią – ufamy - że zrobią to na tyle skutecznie, żebyśmy przynajmniej do nich nie mieli żadnych pretensji!
Strach
Odebraliśmy kilka anonimowych telefonów, przysłano nam kilka anonimowych listów. Podobne listy nadesłano do Sądu Pracy oraz do redaktorów lokalnych czasopism. Strach przed utratą pracy jest tak silny, że nawet między pracownikami nie rozmawia się na ten temat. Pracownicy idą na zwolnienia, nikt nie chce zeznawać, obawiając się o pracę.
Kilka godzin przed wypadkiem Krzysztofa, na kobietę spadła szklana pokrywa (wstrząs mózgu) - zeznawać nie chce.
3 tygodnie przed naszą tragedią mężczyzna pośliznął się i upadł na podłogę (wstrząs mózgu) - też się boi.
Zadziwiające, że zakład ma status bezwypadkowego. Powszechnie uważa się, że jeżeli ktoś "nabruździ szefowi Vobro, to nie ma szans na pracę w Brodnicy, w jakimkolwiek zakładzie".
Zakład ustawicznie zmienia wersje wydarzeń. Panowie z BHP – nie mogą się zdecydować, co tak naprawdę zawiniło w maszynie, uznając za jedyną przyczynę nieszczęścia samego poszkodowanego. Nie mówi się o tym, że maszyna ma 23 lata, ani że powinni ją obsługiwać dwaj mężczyźni, ani że czujniki temperatury ciągle się psuły, a końcówkę bezpieczeństwa blokowała nie pielucha, ale taśma klejąca – co widać gołym okiem nawet na czarno-białej fotografii i każdy laik jest w stanie to zauważyć. Grafolog nie jest w stanie stwierdzić, czy podpis pod instrukcją obsługi należy do Krzysztofa, czy do kogokolwiek innego. Wiemy, ze zmieniono pojemnik z 200 l pojemności na 100 l. Natomiast od niedawna pojawiła się druga osoba nadzorująca pracę przy maszynie. Uciążliwy dla pracowników kierownik produkcji został w końcu zwolniony. Dopatrzyliśmy się sporych rozbieżności pomiędzy tym, co ustaliła policja zaraz po wypadku, a tym, co pojawiło się w końcowych dokumentach.
Im więcej wiemy, tym bardziej sprawa wydaje się kuriozalna.
Magdalena Pruszewicz
Autorka jest siostrą Krzysztofa. Tekst ukazał się na stronie Centrum Informacji Anarchistycznej (cia.bzzz.net).