"Miasto białych kart" jest pierwszą powieścią Jose Saramago o tak wyraźnym charakterze ideologicznym i politycznym. Co prawda już "Rok śmierci Richardo Reissa" nosi znamiona powieści politycznej, ale ten polityczny charakter polega na rozliczaniu salazarowskiej przeszłości Portugalii, co nie jest niczym nadzwyczajnym w literaturze światowej, bo literatura każdego narodu ma w swoim dorobku takie dzieła, co sprawia, że owe dzieła polityczne, są polityczne jedynie w znaczeniu historycznym. Bo do bolesnej przeszłości się po prostu, nawet mimo woli, wraca. Ponadto "Rok śmierci Richardo Reissa" nie jest książką udaną. Nazwisko autora obiecywało więcej.
"Miasto białych kart" tę obietnicę spełniło z nawiązką. Jest to powieść kompletna, w której objawia się cały kunszt i światopogląd autora. Zawiera wszystko to co czyni dorobek Jose Saramago niepowtarzalnym. Moralitet, groteskę, przewrotny humor i ostrą satyrę. Do tego thrillerowe napięcie i typową dla kryminału tajemnicę. Zawiera elementy utopii, o wiele bardziej prawdopodobnej niż utopie klasyczne i antyutopii, o wiele łatwiejszej do wyobrażenia niż "Nowy wspaniały świat", "Pianola" czy sławny "Rok 1984" Czy jest też manifestem politycznym? Jest czymś więcej. Nie może być ostrzeżeniem dla wyobcowanej władzy, bo taka władza, zgodnie z własną logiką przesłania powieści nie może zrozumieć, a to przesłanie jest jak wrzask dziecka z baśni Andersena: "Król jest nagi". Nagość czyni bezbronnym, Saramago obnażając władzę mówi: "macie ich wystawionych do strzału". To więcej niż manifest polityczny. To wskazanie drogi buntu.
Historia nie jest zbyt skomplikowana, a mimo wszystko tajemnicza. W pewnym mieście wyborcy wrzucili do urn białe głosy. Na kandydatów głosowało zaledwie 17 procent wyborców. Władze opuszczają miasto, żeby ukarać nieposłusznych wyborców. Prezydent, premier i parlament wiedzą już, że ich władza utraciła wszelką legitymizację, nie wynika już z woli ludu, bo lud odrzucił ja w całości. Zamach na demokratyczne instytucje – brzmi diagnoza rządu. Wyborcy mają wprawdzie prawo wrzucić do urny głos, w którym nie głosują na nikogo, ale nie można nadużywać swoich praw – mówi prawicowy prezydent – gdybyśmy dokładnie i dosłownie trzymali się prawa, nie dałoby się rządzić, prawo należy traktować jako wskazówkę, a nie sztywne zasady. Do władz przyłączają się zgodnie media. Należy opuścić miasto, ogłosić stan oblężenia i przeprowadzić dochodzenie – brzmi stanowisko resortów siłowych – jeśli miasto zostanie bez władzy, zapanuje chaos, bezprawie i zbuntowani na kolanach poproszą nas o powrót. Tymczasem w mieście spokój, ludzie sami się organizują i pilnują porządku, dochodzenie służb specjalnych i prowokacje władzy w postaci zamachów bombowych i plądrowania domów wykazują tylko tyle, że przekonanie władzy o jej niezbędności jest tylko jej własnym przekonaniem i nie ma pokrycia w rzeczywistości. Władza jest potrzebna sama sobie. To wywołuje jej wściekłość i bezsilność.
Pomysły na metody rodem z totalitarnych reżimów. Podsłuchy, agentów, prowokacje.
Ale czy to jest typowe tylko dla totalitaryzmu? Czy może jednak prawdą jest to co pisze Saramago, co kiedyś streścił Kult w piosence : "Rząd oficjalny – ustrój totalitarny"? A w dodatku wyobcowany i potrzebny tylko sobie i swoim kolegom. I ta zasiana wątpliwość, czy wybierając jak zwykle "mniejsze zło" spośród obcych nam ideowo i mających swoje własne, inne niż nasze interesy, tworzących "klasę polityczną w sobie i dla siebie", nie dokarmiamy pasożyta. Po lekturze "Miasta białych kart" będzie o czym pomyśleć. Czy zwykła karta wyborcza może zostać czerwoną kartką dla władzy? Może trzeba kiedyś sprawdzić?
Jose Saramago, "Miasto białych kart", tłum. Wojciech Charchalis, Rebis 2009, s. 352.
Jarosław Niemiec
Recenzja ukazała się na stronie Nowej Lewicy (www.nowalewica.pl).