Z tej perspektywy rywalizacja między Barackiem Obamą a Hillary Clinton była triumfem. Pokazała zarazem wielkie osiągnięcia w sferze zwalczania rasizmu i seksizmu, jak i dystans, który wciąż pozostał do pokonania. Innym słowy, ich pojedynek pokazał Amerykę jako kraj zmierzający w dobrym kierunku, nawet jeśli droga jeszcze daleka. Atrakcyjność tej wizji jest oczywista nie tylko dla samych Amerykanów, ale i dla reszty świata. Problem polega na tym, że to wizja fałszywa. Dzisiejsza Ameryka jest bez wątpienia społeczeństwem mniej dyskryminującym niż przed ruchem praw obywatelskich i umocnieniem feminizmu. Nie jest jednak społeczeństwem bardziej sprawiedliwym, otwartym i równym. Przeciwnie: dzisiejsza Ameryka jest mniej sprawiedliwa, mniej otwarta i o wiele mniej równa.
W 1947 roku – siedem lat przed werdyktem Sądu Najwyższego w sprawie Brown przeciwko Radzie Edukacji [1] i szesnaście lat przed publikacją The Feminin Mystique Betty Fridan – na górne 20% najlepiej zarabiających Amerykanów przypadało 43% ogólnego funduszu płac. Dzisiaj ten sam kwintyl zbiera 50,5%. W 1947 roku dolne 20% procent otrzymywało 5% wszystkich dochodów, dzisiaj – 3,4%. Po półwieczu antyrasizmu i feminizmu społeczeństwo Stanów Zjednoczonych jest dziś mniej równe niż rasistowskie i seksistowskie społeczeństwo czasów Jima Crowa. Co więcej, niemal cały wzrost nierówności nastąpił po uchwaleniu Ustawy o prawach obywatelskich w 1965 roku. Oznacza to, że sukces walki z dyskryminacją nie tyle łączył się z porażką w zakresie łagodzenia nierówności, ile towarzyszyła mu daleko idąca ekspansja nierówności. Więcej jeszcze: walka ta pomogła poszerzyć przepaść między biednymi a bogatymi.
Dlaczego tak się stało? Bo to wyzysk, a nie dyskryminacja jest dzisiaj głównym źródłem nierówności. To neoliberalizm, a nie rasizm czy seksizm (homofobia albo ageizm), tworzy największe w społeczeństwie amerykańskim nierówności. Rasizm i seksizm to jedynie urządzenia sortujące. Chcesz awansować kogoś na stanowisko kierownika sprzedaży w swoim przedsiębiorstwie? Musisz wybierać między białym heteroseksualnym mężczyzną a czarną lesbijką. Ona jest w rzeczywistości lepszym sprzedawcą niż on. Rasizm, seksizm i homofobia podpowiadają ci, żebyś zatrudnił jego. Lecz kapitalizm mówi, żebyś wybrał ją. Nawet jeśli niektórzy kapitaliści są rasistami, seksistami i homofobami, to sam kapitalizm taki nie jest.
Także z tego powodu rzeczywiste (jakkolwiek tylko częściowe) zwycięstwa nad rasizmem i seksizmem odniesione przez kampanie Obamy i Clinton nie są zwycięstwami nad neoliberalizmem, lecz zwycięstwami dla neoliberalizmu: dla koncepcji sprawiedliwości, która nie będzie dysponować żadnym argumentem przeciwko nierówności, dopóki jej beneficjanci będą tak samo rasowo i płciowo różnorodni jak ofiary. Taki sens mają określenia w rodzaju „szklany sufit” i wszelkie statystyki pokazujące, ile mniej kobiety zarabiają od mężczyzn, a Afroamerykanie od białych Amerykanów. Nie chodzi o to, że te statystyki są fałszywe. Po prostu jeśli z tego rodzaju badań uczyni się główny przedmiot troski, pojawi się myślenie, zgodnie z którym gdyby tylko kobiety mogły przebić się przez szklany sufit i zarobić takie pieniądze jak bogaci mężczyźni, a czarni byliby opłacani tak samo jak biali, to społeczeństwo amerykańskie byłoby bardziej sprawiedliwe.
Tymczasem to rosnąca przepaść między bogatymi a biednymi stanowi o nierówności. Przekształcenie struktury rasowej i płciowej tych, którzy odnoszą sukces, pozostawia samą nierówność nienaruszoną. W neoliberalnej rzeczywistości czarni i kobiety wciąż są nadreprezentowani wśród 20% najmniej i niedoreprezentowani wśród 20% najwięcej zarabiających. W neoliberalnej utopii, której wcieleniem jest kampania Obamy, czarni stanowiliby 13,2% (licznych) biednych i 13,2% (nielicznych) bogatych. Liczebność kobiet w obu grupach wynosiłaby 50,3%. Dla neoliberałów jest to utopia, bo zakłada, że w administrowaniu nierównością dyskryminacja nie odgrywałaby żadnej roli. Pozostaje ona jednak neoliberalna, bo zakłada, że nierówności się nie zmienią.
Jest jeszcze gorzej. W ramach tej utopii nierówność nie tylko pozostaje bez zmian, lecz także – ponieważ przestaje być skutkiem dyskryminacji – zyskuje uprawomocnienie. Wygląda na to, że amerykańscy liberałowie czują się o wiele lepiej w świecie, w którym 20% bogaci się kosztem reszty, jeśli wśród tych 20% jest proporcjonalnie równa liczba kobiet i Afroamerykanów. Kampania Obamy ma niezwykłą zdolność zapewniania nam dobrego samopoczucia i równoczesnej ochrony naszych pieniędzy. Świadczą o tym propozycje podatkowe, które mają obciążać „bogatych”, ale nie „klasę średnią”. Kim są bogaci? Sztab Obamy mówi, że to ci, którzy zarabiają ponad 250 tysięcy dolarów rocznie. To znaczy, że ci, którzy zarabiają na przykład 225 tysięcy (a zatem znajdują się, jeśli idzie o dochody, w grupie dolnych 97% Amerykanów), to już klasa średnia. I powinni być opodatkowani tak samo jak ci z dolnej połowy, zarabiający 49 tysięcy rocznie. Czy zarabiający 42 tysiące mają uwierzyć, że należą do tej samej klasy, co 15% obywateli zarabiających od 100 do 250 tysięcy? Partia Demokratyczna przekonuje ich o tym od dwudziestu lat. Nierówność ekonomiczna za Clintona rosła wolniej niż za obu Bushów, niemniej wciąż rosła. W 1992 roku, gdy Clintona wybrano na prezydenta, na górny kwintyl przypadało 46,9% dochodów, a na dolny 3,8%. Pod koniec jego kadencji było to odpowiednio 49,8% i 3,6%.
Nominacja Obamy jest świetną wieścią dla tych liberałów, którzy lubią równość, gdy w grę wchodzi rasa i płeć, ale nie lubią jej, gdy w grę wchodzą pieniądze. Uważają oni, że amerykańskie uniwersytety stały się bardziej otwarte, bo choć coraz częściej uczą się tu dzieci bogatych rodziców, to częściej niż kiedyś są to dzieci kolorowe (kampusowa popularność Obamy nie jest kwestią przypadku, Obama to pin-up różnorodności). Najpierw liberałowie przyczyniali się do tego, że biednych trzymano z dala od uniwersytetu, co gwarantowało, że pozostaną biedni. Dzisiaj ci sami liberałowie z podnieceniem wskazują, że ponadprzeciętnie sceptyczni wobec Obamy są biali wyborcy ze średnim wykształceniem. Pogardzają ignoranckim rasizmem ludzi, których ignorancję wspierali i których rasizm karmili. Kandydatura Obamy to wspaniały prezent dla liberalizmu elitarnego, jak go nazywają konserwatywni krytycy, choć oczywiście nie tak elitarnego, jak sami konserwatywni krytycy.
Między Obamą a McCainem istnieje realna różnica. Jest to jednak różnica między neoliberalnym centrum a neoliberlaną prawicą. Ktokolwiek wygra, amerykańska nierówność pozostanie zasadniczo nienaruszona. Ważne, by pamiętać o jej rozmiarach. Standardową miarą ekonomicznej nierówności jest wskaźnik Giniego, gdzie zero oznacza doskonałą równość (wszyscy mają tak sam dochód), a jeden doskonałą nierówność (jedna osoba zagarnia cały dochód). Amerykański współczynnik Giniego wynosi 0,470 (w 1968 roku było to 0,386). W Niemczech współczynnik ten wynosi 0,283, we Francji 0,327. Amerykanie wciąż lubią mówić o amerykańskim śnie. Lubią to robić nawet Europejczycy. Jednak marzenie to nigdy nie było tak dalekie od rzeczywistości jak dzisiaj. Nie tylko ze względu na ogrom nierówności, ale także dlatego, że w Stanach Zjednoczonych mobilność społeczna jest dziś w istocie niższa niż w Niemczech i Francji. Każdy człowiek urodzony w Chicago ma większe szanse, by urzeczywistnić amerykański sen, ucząc się niemieckiego i przeprowadzając do Berlina, niż zostając w domu.
Mniejsza z tym, czy amerykańska debata polityczna na temat rasy i płci skłania do samozachwytu nad postępem, jaki osiągnęliśmy, czy raczej do samobiczowania na myśl o tym, jak długa droga przed nami. Najgorszy jest spór o to, co jest bardziej zgubne: rasizm czy seksizm. To jasne, że dyskryminacja jest zła. Nikt w głównym nurcie amerykańskiej polityki nie będzie jej bronił. Nie zrobi tego żaden neoliberał świadom implikacji neoliberalizmu. Lecz to nie dyskryminacja wytworzyła nierówność na poziomie niemal bez precedensu. Zrobił to kapitalizm.
Określenie debaty rasa–płeć mianem „pustej” wymaga pewnego sprecyzowania. Odpowiedź na pytanie, dlaczego amerykańscy liberałowie cały czas zajmują się rasizmem i seksizmem, skoro powinni zajmować się kapitalizmem, wydaje się oczywista. Zajmują się rasizmem i seksizmem, by nie zajmować się kapitalizmem. A może dlatego, że naprawdę sądzą, że w nierówności nie ma nic złego, o ile nie wynika ona z dyskryminacji (są wówczas prawicowymi neoliberałami). Albo dlatego, że uważają, iż walka z rasową i płciową nierównością jest krokiem w kierunku rzeczywistej równości (wtedy to lewicowi neoliberałowie). Gdy idzie o podział na prawicowych i lewicowych neoliberałów, wydaje się, że pozycja pierwszych jest pewniejsza – historia gospodarcza ostatnich trzydziestu lat wskazuje, że elity zdywersyfikowane radzą sobie lepiej niż jednorodne. Tyle że nie jest to jedyny wybór, przed jakim stoimy.
Przypis:
[1] Orzeczenie z 1954 roku uznające segregację szkolną ze względu na rasę za niekonstytucyjną – przyp. tłum.
Walter Benn Michaels
tłumaczenie: Michał Kozłowski
Tekst pierwotnie ukazał się w 2008 roku w "New Left Review. Polskie tłumaczenie pochodzi z kwartalnika "Bez Dogmatu".