2008-12-05 17:23:43
„Ludzi szkoda, związków żal” – dramatycznie wzdycha Maciej Manicki, były przywódca OPZZ, w rozmowie, którą przeprowadził z nim Rafał Kalukin z „Gazety Wyborczej”. Manicki spowiada się z grzechów i składa samokrytykę: „Przyczyniłem się do uchwalenia urlopów na żądanie. Pan wie, jak trudno było mi to przeprowadzić w negocjacjach z pracodawcami? Niestety, nie przewidziałem, że te urlopy będą potem wykorzystywane do bezkarnego wywoływania nielegalnych strajków.” Ciekawe - Manicki nie zastanawia się, dlaczego w świetle przepisów ustawy o rozwiązywaniu sporów zbiorowych niemal nie sposób przeprowadzić legalnego strajku. Natomiast zbiorowe wykorzystywanie przez pracowników urlopów na żądanie beztrosko określa jako… nielegalne! Faktycznie – straszne to, że nie ma kary na te pielęgniarki czy tramwajarzy, którzy w ten sposób walczyli o podwyżki. Manicki ma również ciekawe podejście do kodeksu pracy – otóż, jak sam przyznaje, ludzie nie korzystają ze swoich kodeksowych praw, ponieważ boją się pracodawcy… więc związki powinny sobie obronę kodeksu pracy odpuścić. Wtedy nie będzie się już czego bać.
Dzięki tej osobliwej logice Manicki otrzymał od „Gazety Wyborczej” zaszczytny tytuł „ostatniego charyzmatycznego przywódcy związkowego”. Ma jednak konkurencję w postaci… Mariana Krzaklewskiego. W przeprowadzonym w „Polityce” wywiadzie z prof. Juliuszem Gardawskim, Janina Paradowska przedstawia swoją wersję historii ruchu związkowego w Polsce: „Faktem jednak jest, że może Krzaklewskiemu i Solidarności to poparcie się nie opłaciło, ale Polsce tak. (…) Krzaklewski nie był więc tuzinkowym liderem związkowym. Był przywódcą”.
Jednak starzy, charyzmatyczni przywódcy odeszli bezpowrotnie. Z obecnymi związkowcami jest dużo gorzej, jak ujawnia artykuł Aleksandra Daukszewicza z Gazety.pl i Marcina Lewandowicza z TOK FM pod obiecującym tytułem „Czym właściwie jest Sierpień 80?”. Aby to wyjaśnić, obaj panowie powołują się na wyżej wspomnianego Kalukina –który uchodzi za znawcę przedmiotu, ponieważ kilka miesięcy temu napisał o „Sierpniu” artykuł do „Dużego Formatu”. - Jest to organizacja, która odwołuje się do teorii walki klas, dowodząca, że tylko przez zorganizowany nacisk i walkę z pracodawcą, pracownik może coś wywalczyć – wyjaśnia Kalukin. Ocenę tę potwierdza prof. Gardawski, któremu Paradowska pozwoliła jednak na chwilę dojść do słowa: „Zawahałem się, czy użyć określenia walka klasowa, ale sądzę, że oni by tę definicję przyjęli. Sądzę, że teraz, wobec światowego kryzysu finansowego, są przekonani, że właśnie nadchodzi ich czas.” Powiało grozą. Jednak prof. Gardawski nie jest zbyt wygodnym źródłem dla dziennikarzy – nie chce na przykład zgodzić się z określeniem Paradowskiej „szantażyści”. Lepszy już jest Kalukin. To z niego, niczym z klasyka, czerpią autorzy „Dziennika Zachodniego” czy „Rzeczpospolitej” – niestety, dekonspirując przy tym jego informatorów. „Robią wrażenie, jakby byli strukturą paramilitarną: idzie Ziętek, w brązowej skórze, a zanim zawsze kilku chłopa w skórzanych, czarnych kurtkach, niczym obstawa” – mówi w Rzeczpospolitej Grzegorz Ilka, sekretarz prasowy OPZZ, który jeszcze w artykule Kalukina te same słowa wypowiadał jako „anonimowy związkowiec”. Ilka nie jest postacią na miarę Manickiego, ma jednak swoje zasługi teoretyczne – zasłynął jako propagator koncepcji związku zawodowego jako pasa transmisyjnego przekazującego wolę pracodawcy załodze. Nic dziwnego, że woli pozostawać anonimowy.
Dziennikarka „Rzeczpospolitej” ma też własne przemyślenia: „związek, który działa głównie na Śląsku, gotów jest wesprzeć protesty każdej grupy pracowników: pielęgniarek, tramwajarzy, rybaków czy stoczniowców. (…)Słowem wszędzie ich pełno. Brali nawet udział w feministycznej manifie z okazji 8 marca.” A przecież wiemy, że właściwe miejsce związku jest przy stole negocjacyjnym… Dalej dziennikarze rozmaitych gazet są dosyć zgodni w zarzutach: „Sierpień” popiera Hugo Chaveza (a zapewne jest przez niego finansowany), wysłał do Warszawy żony strajkujących górników z „Budryka” (jak wiadomo te biedne kobiety są całkowicie pozbawione własnej woli i same z siebie nigdy by nie przyjechały), uzyskał poparcie Kena Loacha (pewnie za pomocą cynicznej manipulacji). O „Budryku” Paradowska mówi również, że pokazał, iż „radykalizm, nawet zniszczenie miejsca pracy, opłaca się”. Nie dodaje tylko, że może chodzić co najwyżej o miejsce pracy dyrektora.
Najkrótsze podsumowanie tego wszystkiego wygłasza „uznany ekonomista”, prof. Andrzej Barczak: „anarchiści, trockiści, lewacy”. Prof. Barczak jest uznany dlatego, że jako członek zarządu Kompanii Węglowej tłumaczył jej złą kondycję finansową tym, że pracownicy „wydają pensje, zamiast inwestować” i „mają świadomość niewolnika”.
Jeżeli spróbujemy zrekonstruować, jaki powinien być ten wymarzony przez dziennikarzy związek zawodowy, to okaże się, że wiemy głównie, czego ma nie robić – nie bronić kodeksu pracy. Nie popierać pielęgniarek, rybaków, ani stoczniowców – najlepiej nikogo nie popierać. Nie negocjować żadnych ustępstw na rzecz pracowników, bo jeszcze za kilka lat jakiś terrorysta wykorzysta je do organizacji nielegalnego strajku. Nie uznawać teorii walki klas. Powinien rozmawiać. Z pracodawcami. A potem przekazywać to, co powiedzieli robotnikom. Zaś prawdziwy przywódca związku charakteryzuje się tym, że zamiast myśleć egoistycznie o interesach związkowców, myśli o interesach Polski. Proste? Cóż, dużo prostsze niż rzeczywistość, widziana okiem dziennikarza „Wyborczej”, która przypomina skrzyżowanie filmu gangsterskiego z horrorem. Lewacy w skórzanych kurtkach i wenezuelscy agenci czyhają za każdym rogiem. Nowych charyzmatycznych przywódców, gotowych do likwidowania kopalń i kodeksu pracy, dziwnie brakuje.
Dziwią mnie tylko te biadolenia nad słabością polskich związków zawodowych, to wieszczenie ich rychłego zgonu. Oczywiście, polskie związki zawodowe są – choćby w skali europejskiej – tragicznie słabe. Czemu jednak dziennikarze nie odkryli tego parę lat temu, kiedy rocznie w Polsce było kilkadziesiąt strajków, ale teraz, kiedy było ich dwieście w ciągu pół roku? Czemu tak martwią się małą ilością ludzi na demonstracjach, kiedy te demonstracje są największe od kilkunastu lat? Jak widać – „wolne media” zaczynają żałować związków zawsze wtedy, kiedy te przystępują do jakiegokolwiek działania. Żałują zaś głównie tak wspaniałych przywódców, jak Krzaklewski. Cóż, niedługo mogą być zmuszeni, by przypomnieć sobie przysłowie: „Nie żal róż, gdy płoną lasy.”
Wojtek Orowiecki