2011-06-10 20:47:09
Publicystykę Remigiusza Okraski - choć nie zawsze się z nią zgadzam – cenię za swoisty radykalizm. Ale radykalizm rozumiany po marksowsku, jako próbę sięgnięcia do korzeni rzeczy, w poprzek zaciemniających nieraz realia ideologii. Z pozoru taką wartość ma też ostatni tekst ‘’Walka trwa – walka o nic’’(dostępny na stronie Obywatela). Jednak po głębszym wczytaniu się weń, dochodzę do wniosku, że autor przyjmuje tym razem nieco błędne założenia, co też prowadzi – według mnie – do niewłaściwych tez i postulatów.
Odniosę się teraz do nich pokrótce, starając się by niniejszy wpis nie był wyłącznie wewnątrzśrodowiskową polemiką ( wszak z redaktorem Okraską działam w jednym środowisku, co też bardzo sobie cenię) ale bardziej ogólnym głosem w dyskusji na temat powinności lewicy wobec mniejszości seksualnych. Jutrzejsza Parada Równości ta także złożenie w Sejmie zeszłym tygodniu projektu ustawy o związkach partnerskich przez SLD stanowi dodatkowy ku temu pretekst
Równe prawa?
Remigiusz Okraska sugeruje, że lewica robi błąd skupiając się na postulatach obyczajowych kosztem ekonomicznych. Jego zdaniem jest to tym bardziej bezzasadne, że w ostatnich latach sytuacja mniejszości seksualnych uległa poprawie, podczas gdy sytuacja grup de faworyzowanych ekonomicznie – pogorszeniu. Pisze on:”’ Podstawowy problem z popularnymi na lewicy zaklęciami o „wspólnej sprawie”, czyli podobnie trudnej sytuacji ofiar wyzysku i niesprawiedliwości społecznej oraz ofiar dyskryminacji kulturowej, polega na tym, że mają one bardzo słabe i wciąż słabnące oparcie w faktach. O ile bowiem w ostatnich dekadach ogromnie wzrósł poziom akceptacji społecznej dla rozmaitych postaw mniejszościowych oraz równość ich adeptów wobec prawa, w tym samym czasie znacznie pogorszył się status grup, które były „od zawsze” przedmiotem zainteresowania lewicy’’. Nie bardzo wiem czy ta diagnoza odnosi się do Polski czy ogólnie Cywilizacji Zachodniej. Jeśli to pierwsze, to jest to diagnoza moim zdaniem niezbyt trafna.
W większości krajów europejskich zmieniła się sytuacja prawna osób homoseksualnych. Obecnie w większości z nich pary jednopłciowe mogą rejestrować się jako związki, a gdzieniegdzie nawet jako małżeństwa. Tyle, że sytuacja ta nie ma miejsca w Polsce. W Polsce status prawny osób homoseksualnych nie zmienił się od początku lat 30 ( kiedy zniesiono penalizację praktyk homoseksualnych). Podczas gdy wówczas tamta zmiana stawiała nas niemalże w obyczajowej awangardzie, o tyle teraz ciągniemy się w ogonie. Nie wprowadziliśmy ustawy o związkach partnerskich, jak to miało miejsce w wielu krajach, a postulat ten ( choć jest raczej centrowo-liberalny i w wielu krajach nie budzący sprzeciwu nawet części formacji prawicowych) jest uważany u nas za przejaw lewackiego radykalizmu. Stąd też – dopóki nie wprowadzi się ustawy o związkach partnerskich – będzie o co walczyć w imię równouprawnienia. Także w sensie prawnym.
Po drugie, nawet jeśli przyjąć założenie, że istnieją pozytywne tendencje jeśli chodzi o sytuację społeczną mniejszości seksualnych, to czy jest to powód by odwrócić się od nich. Idąc tym tropem, w okresie powojennym – kiedy sytuacja klasy robotniczej się poprawiła – można byłoby powiedzieć, że poprawa i tak nastąpiła więc możemy zająć się czym innym. I rzeczywiście część lewicy właśnie tak zrobiła, odwracając się od spraw socjalno-bytowych. Nie jest to jednak podejście ani Remigiuszowi Okrasce ani mi bliskie czy miłe.
Po trzecie, samo zrównanie prawne nie wystarczy. Obaj wiemy, że wykluczenie i krzywda osób ubogich nie koniecznie bezpośrednio wynika z ich dyskryminacji prawnej, ale z praktyk społecznych. Toteż stawką działań na rzecz poprawy sytuacji mniejszości seksualnych jest nie tylko zrównanie prawne ich związków z tymi, które zawierają heretycy, ale kształtowanie takiej przestrzeni społecznej i debaty publicznej by byli oni w jak najmniejszym stopniu narażeni na przemoc, nieakceptację, wykluczenie, stygmatyzację. Stąd też wysiłki na rzecz zmiany nie tylko prawa, ale także podejścia wielu Polaków do osób heteroseksualnych, są uzasadnione. To czy działania są podejmowane w sposób słuszny i w nawiązaniu do słusznych wartości , to osobna sprawa ( sam nieraz mam obiekcje).
Walka trwa?
Kolejne, częściowo już zawarte w tytule tekstu redaktora Okraski, założenie mówi, ze w Polsce trwa jakaś wyrażna walka polityczna o status seksualnych mniejszości, a lewica staje się aktywną stroną tego sporu, godząc się na pominięcie innych( głównie ekonomicznych kwestii). Czy jest tak rzeczywiście?
Faktycznie ostatni tydzień, w którym SLD złożyło projekt ustawy o związkach partnerskich, debata miała miejsce ( choć o ile wiem felieton Okraski był opublikowany jeszcze przed tym wydarzeniem). Moment ten nie jest jednak raczej reprezentatywny dla funkcjonowania politycznych sporów w dłuższym okresie. Moim zdaniem problemem jest nie to, że debata publiczna bardziej koncentruje się na kwestiach obyczajowych kosztem socjalno-bytowych, ale na tym, że w ogóle nie koncentruje się w sposób systematyczny i merytoryczny na kwestiach społecznych. Tyle jeśli chodzi o mainstream.
Co jednak z obrzeżami mainstreamu, na którym obecnie znajduje się dyskurs i środowiska lewicowe? Czy tu mamy do czynienia z jakimś nadmiernym zainteresowaniem sprawą LGTB? Nie wydaje mi się. Wystarczy spojrzeć na portal lewica.pl w dowolnym momencie, by dostrzec, że problematyka ta ustępuje miejsca sprawom np. historycznym, antyklerykalnym, materialnym i bliskowschodnim. Także jeśli spojrzelibyśmy na profil programowy poszczególnych lewicowych środowisk, niewiele jest takich, które kwestią mniejszości seksualnych zajmują się w pierwszej kolejności, jako najważniejszą.
Które konkretnie środowiska Remigiusz Okraska ma zatem na myśli?
Kolejny zarzut jest taki, że lewica wciągając się do walki z prawicą w nadbudowie, traci na tym, a wraz z nią grupy, które tradycyjnie powinna reprezentować ( ubodzy, pracownicy najemni etc.). W cieniu rzekomo intensywnej walki obyczajowej neoliberałowie i neokonerwatyści finalizują demontaż państwa dobrobytu. Cóż, mam wątpliwość czy akurat z tego wynika niezdolność zatrzymania tego procesu. Moim zdaniem powodem jest raczej niezdolność myślenia strategicznego o projektach alternatywnych i merytorycznego obronienia dotychczasowych instytucji socjalnych i ich umiejętnego przekształcenia zgodnie z wyzwaniami współczesności. Gdyby ta umiejętność była bardziej wśród reprezentantów lewicy pogłębiona i powszechna, a ci zaś bliżej kręgów decyzyjnych, powstrzymanie demontażu welfare state było by łatwiejsze, niezależnie od tego czy równolegle prowadzimy spór o prawa mniejszości kulturowych.
Okraska pisze, że należy wyciszyć spory światopoglądowe i budować wspólny front przeciwko rozwojowi neoliberalnej wizji kapitalizmu. Z jednej strony to nie pozbawiony logicznych podstaw postulat, z drugiej strony jednak logika ta może prowadzić na manowce. Wyobraźmy sobie, że nie chodzi o mniejszości seksualne, a etniczne. Zgodnie z rozumowaniem redaktora Okraski należałoby np. nie prowadzić sporu ze środowiskami jawnie antysemickimi ( od razu zaznaczam, że chodzi mi o środowiska autentycznie antysemickie, a nie takie, którym się tę łatkę przykleja, ze względu na to, że na przykład krytykują politykę współczesnego Izraela) i traktować je jako sojusznika, o ile tylko swój antysemityzm łączą z retoryką socjalną. Czy na pewno jest to dla lewicy słuszna droga? Oczywiście wiem, że Okraska nie ma nic wspólnego z antysemityzmem ( o czym przekonująco niegdyś w Obywatelu pisał) ale jeśli mielibyśmy trzymać się konsekwentnie jego założeń, można by dojść do podobnych postulatów.
(Nie tylko) ekonomia, głupcze!
Tego ‘’głupcze’’, mam nadzieję, że Remigiusz Okraska nie weźmie do siebie, bo nie taki był mój zamiar. Chcę jednak zwrócić uwagę na pewne ograniczenia podejścia zgodnie z którym powinniśmy skoncentrować się na problemach ludzi wykluczonych ekonomicznie, zaś wobec mniejszości seksualnych lewica ( zwłaszcza na tym etapie społecznego rozwoju) nie ma już w zasadzie dalszych powinności. Polemizowałbym.
Faktycznie, niegdyś lewica zajmowała się głównie kwestią robotniczą. Jednak czy to wystarczający powód by nie rozszerzyć zainteresowań o nowe kwestie społeczne i inne grupy? Moim zdaniem to, że lewica wówczas zajmowała się kwestią robotniczą ( i ze w ogóle powstała) było wtórne wobec potrzeby systemowego przeciwdziałania krzywdzie i poszerzenia ludzkiej wolności i społecznej sprawiedliwości. Wobec powyższego, nie ma powodu utożsamiania lewicy z konkretnymi grupami społecznymi czy problemami, ale warto nadać temu bardziej uniwersalny wymiar i rozszerzyć je o nowe pojawiająca się sytuacje, w którym mamy do czynienia ze społeczną krzywdą.
Wprawdzie podzielam intuicję samego Okraski, że już sama poprawa warunków życia i budowa bardziej zintegrowanego, solidarnego społeczeństwa pośrednio podnosi poziom tolerancji w społeczeństwie( a przynajmniej zmniejsza poziom nietolerancji, gdyż ogranicza potencjał gniewu ekonomicznego, który może zostać kulturowo skanalizowany, przeciw ‘’odmieńcom’’). W tym sensie uważam, że środowisko Nowego Obywatela łącznie przysługuje się sprawie budowania bardziej tolerancyjnego i pluralistycznego społeczeństwa, mimo że nie umieszcza tego postulatu na swoich sztandarach.
Jednak, moim zdaniem, to nie wystarczy, podobnie jak nie wystarczy – co sugeruje Remigiusz Okraska - liczyć na długofalowe tendencje, które sprzyjają równouprawnieniu. Moim zdaniem liczenie na to, że ta sama sprawa się ureguluje, uzasadniania kwietyzm, bierność. A do tego czasu będzie jeszcze wiele cierpienia. Kiedy więc słyszę pogląd, że nie musimy nic robić, gdyż niemal samoistnie emancypacja nastąpi za jakiś czas, przypomina mi się wymowne zdanie Keynesa ‘’za jakiś czas.. wszyscy będziemy martwi’’.
Co więcej – i to być może będzie dla Okraski najciekawszy argument z mojego wywodu – skuteczne działania na rzecz równouprawnienia, pluralizmu tożsamościowego i tolerancji może, według mnie, wzmocnić walkę o prawa pracownicze i solidarny ład społeczny, a nie go osłabić. Jeden z najbardziej znanych w Europie badaczy stosunków przemysłowych, prof. Richard Hyman w tekście ‘’Oblicza starej i nowej solidarność’’, który opublikowaliśmy w jednym z ostatnich numerów Dialogu wskazywał, że solidarność związkowa ( a szerzej społeczna) musi być budowana nowym fundamencie, uwzględniając fakt, że tożsamość pracowników jest dziś znacznie bardziej zróżnicowana i hybrydalna.
Pracownicy zaś często mają wiele tożsamości oprócz pracowniczej i ruch związkowy powinien umieć wchłonąć tą wielość , przekraczając np. kulturowe zróżnicowania, ale nie przekreślając ich ( Dialog. Pismo Dialogu Społecznego, 4/2010(27). Posiłkując się tymi przemyśleniami, sądzę, że ruchowi pracowniczemu, a także autentycznie prospołecznej lewicy może więc służyć otwarcie się na kwestie tożsamościowe, na większą inkluzję także w tym zakresie.
Dla dobra wspólnego!
Problem ze skutecznością wykorzystania tego potencjału zdaje się wynikać nie tyle z tego że w ogóle podnosi się np. kwestie LGTB obok problemów ekonomicznych, ale że robi się to często nie w imię inkluzji do wspólnoty i kultury, tylko jakby w kontrze do niej. Nieraz można mieć wrażenie, że niektórzy zwolennicy emancypacji seksualnej, przeciwstawiają jednostkę i jej prawa wspólnocie ( oraz jej tradycyjnym instytucjom), zamiast zakorzeniać je w niej ( co byłoby moim zdaniem zgodne z aspiracjami i problemami przynajmniej części osób, które czują się w społeczeństwie marginalizowane ze względu na swoją orientację. Przecież, np.w postulacie sformalizowania związków partnerskich nie chodzi o to by zwalczyć instytucję rodziny, ale by rozszerzyć jej zakres ( a rozszerzenie to w żaden sposób nie uderzy w rodziny heteroseksualne). Zresztą podobnie jest z innymi ‘’tradycyjnymi’’ instytucjami. Kiedy się obserwuje się debatę publiczną można mieć wrażenie, że homoseksualizm i religia to są dwie sprzeczne światy. A przecież jest wiele osób wierzących wśród mniejszości homoseksualnych, które nie chcą walczyć z światopoglądem religijnym, ale go wyznawać i praktykować tak jak heterycy, jednocześnie nie musząc wypierać się własnej tożsamości seksualnej. Oczywiście nie chcę powiedzieć, że powinno się wyłącznie koncentrować na włączaniu wykluczonych do dominującej kulturę, a ją samą traktować bez krytycznie, jako granicę której nie można przekraczać. Chodzi o to by możliwość uczestnictwa w określonych praktykach społecznych ( oraz możliwość rezygnacji z nich) była związana z wyborem i potrzebami ludzi, a nie z ich orientacją czy innymi biologicznymi uwarunkowaniami.
Żeby była jasność, nie mam pretensji ani żalu, że akurat Nowy Obywatel nie podejmuje na swoich łamach tematyki LGBT ( na szczęście robi to wiele innych organizacji, choć brakuje mi w ich działaniach trochę argumentacji wspólnotowej, o której pisałem wyżej). Nie wiem jednak czemu ma służyć deprecjonowanie tych problemów i potrzeb jako rzekomo drugorzędnych? Myślę, że może to działać dla wielu osób o takiej orientacji nieco odpychająco względem naszego środowiska. Tym bardziej, że jak bardzo słusznie Okraska zauważył – osoby te mają prawo do nadmiernej wrażliwości na tym punkcie. Czy warto dystansować tych ludzi do nas, zamiast ich przyciągać. Czy nie warto ‘’Dla dobra wspólnego’’ jednak nieco lekceważącą postawę wobec problemów osób nieheteroseksualnych zrewidować?
Odniosę się teraz do nich pokrótce, starając się by niniejszy wpis nie był wyłącznie wewnątrzśrodowiskową polemiką ( wszak z redaktorem Okraską działam w jednym środowisku, co też bardzo sobie cenię) ale bardziej ogólnym głosem w dyskusji na temat powinności lewicy wobec mniejszości seksualnych. Jutrzejsza Parada Równości ta także złożenie w Sejmie zeszłym tygodniu projektu ustawy o związkach partnerskich przez SLD stanowi dodatkowy ku temu pretekst
Równe prawa?
Remigiusz Okraska sugeruje, że lewica robi błąd skupiając się na postulatach obyczajowych kosztem ekonomicznych. Jego zdaniem jest to tym bardziej bezzasadne, że w ostatnich latach sytuacja mniejszości seksualnych uległa poprawie, podczas gdy sytuacja grup de faworyzowanych ekonomicznie – pogorszeniu. Pisze on:”’ Podstawowy problem z popularnymi na lewicy zaklęciami o „wspólnej sprawie”, czyli podobnie trudnej sytuacji ofiar wyzysku i niesprawiedliwości społecznej oraz ofiar dyskryminacji kulturowej, polega na tym, że mają one bardzo słabe i wciąż słabnące oparcie w faktach. O ile bowiem w ostatnich dekadach ogromnie wzrósł poziom akceptacji społecznej dla rozmaitych postaw mniejszościowych oraz równość ich adeptów wobec prawa, w tym samym czasie znacznie pogorszył się status grup, które były „od zawsze” przedmiotem zainteresowania lewicy’’. Nie bardzo wiem czy ta diagnoza odnosi się do Polski czy ogólnie Cywilizacji Zachodniej. Jeśli to pierwsze, to jest to diagnoza moim zdaniem niezbyt trafna.
W większości krajów europejskich zmieniła się sytuacja prawna osób homoseksualnych. Obecnie w większości z nich pary jednopłciowe mogą rejestrować się jako związki, a gdzieniegdzie nawet jako małżeństwa. Tyle, że sytuacja ta nie ma miejsca w Polsce. W Polsce status prawny osób homoseksualnych nie zmienił się od początku lat 30 ( kiedy zniesiono penalizację praktyk homoseksualnych). Podczas gdy wówczas tamta zmiana stawiała nas niemalże w obyczajowej awangardzie, o tyle teraz ciągniemy się w ogonie. Nie wprowadziliśmy ustawy o związkach partnerskich, jak to miało miejsce w wielu krajach, a postulat ten ( choć jest raczej centrowo-liberalny i w wielu krajach nie budzący sprzeciwu nawet części formacji prawicowych) jest uważany u nas za przejaw lewackiego radykalizmu. Stąd też – dopóki nie wprowadzi się ustawy o związkach partnerskich – będzie o co walczyć w imię równouprawnienia. Także w sensie prawnym.
Po drugie, nawet jeśli przyjąć założenie, że istnieją pozytywne tendencje jeśli chodzi o sytuację społeczną mniejszości seksualnych, to czy jest to powód by odwrócić się od nich. Idąc tym tropem, w okresie powojennym – kiedy sytuacja klasy robotniczej się poprawiła – można byłoby powiedzieć, że poprawa i tak nastąpiła więc możemy zająć się czym innym. I rzeczywiście część lewicy właśnie tak zrobiła, odwracając się od spraw socjalno-bytowych. Nie jest to jednak podejście ani Remigiuszowi Okrasce ani mi bliskie czy miłe.
Po trzecie, samo zrównanie prawne nie wystarczy. Obaj wiemy, że wykluczenie i krzywda osób ubogich nie koniecznie bezpośrednio wynika z ich dyskryminacji prawnej, ale z praktyk społecznych. Toteż stawką działań na rzecz poprawy sytuacji mniejszości seksualnych jest nie tylko zrównanie prawne ich związków z tymi, które zawierają heretycy, ale kształtowanie takiej przestrzeni społecznej i debaty publicznej by byli oni w jak najmniejszym stopniu narażeni na przemoc, nieakceptację, wykluczenie, stygmatyzację. Stąd też wysiłki na rzecz zmiany nie tylko prawa, ale także podejścia wielu Polaków do osób heteroseksualnych, są uzasadnione. To czy działania są podejmowane w sposób słuszny i w nawiązaniu do słusznych wartości , to osobna sprawa ( sam nieraz mam obiekcje).
Walka trwa?
Kolejne, częściowo już zawarte w tytule tekstu redaktora Okraski, założenie mówi, ze w Polsce trwa jakaś wyrażna walka polityczna o status seksualnych mniejszości, a lewica staje się aktywną stroną tego sporu, godząc się na pominięcie innych( głównie ekonomicznych kwestii). Czy jest tak rzeczywiście?
Faktycznie ostatni tydzień, w którym SLD złożyło projekt ustawy o związkach partnerskich, debata miała miejsce ( choć o ile wiem felieton Okraski był opublikowany jeszcze przed tym wydarzeniem). Moment ten nie jest jednak raczej reprezentatywny dla funkcjonowania politycznych sporów w dłuższym okresie. Moim zdaniem problemem jest nie to, że debata publiczna bardziej koncentruje się na kwestiach obyczajowych kosztem socjalno-bytowych, ale na tym, że w ogóle nie koncentruje się w sposób systematyczny i merytoryczny na kwestiach społecznych. Tyle jeśli chodzi o mainstream.
Co jednak z obrzeżami mainstreamu, na którym obecnie znajduje się dyskurs i środowiska lewicowe? Czy tu mamy do czynienia z jakimś nadmiernym zainteresowaniem sprawą LGTB? Nie wydaje mi się. Wystarczy spojrzeć na portal lewica.pl w dowolnym momencie, by dostrzec, że problematyka ta ustępuje miejsca sprawom np. historycznym, antyklerykalnym, materialnym i bliskowschodnim. Także jeśli spojrzelibyśmy na profil programowy poszczególnych lewicowych środowisk, niewiele jest takich, które kwestią mniejszości seksualnych zajmują się w pierwszej kolejności, jako najważniejszą.
Które konkretnie środowiska Remigiusz Okraska ma zatem na myśli?
Kolejny zarzut jest taki, że lewica wciągając się do walki z prawicą w nadbudowie, traci na tym, a wraz z nią grupy, które tradycyjnie powinna reprezentować ( ubodzy, pracownicy najemni etc.). W cieniu rzekomo intensywnej walki obyczajowej neoliberałowie i neokonerwatyści finalizują demontaż państwa dobrobytu. Cóż, mam wątpliwość czy akurat z tego wynika niezdolność zatrzymania tego procesu. Moim zdaniem powodem jest raczej niezdolność myślenia strategicznego o projektach alternatywnych i merytorycznego obronienia dotychczasowych instytucji socjalnych i ich umiejętnego przekształcenia zgodnie z wyzwaniami współczesności. Gdyby ta umiejętność była bardziej wśród reprezentantów lewicy pogłębiona i powszechna, a ci zaś bliżej kręgów decyzyjnych, powstrzymanie demontażu welfare state było by łatwiejsze, niezależnie od tego czy równolegle prowadzimy spór o prawa mniejszości kulturowych.
Okraska pisze, że należy wyciszyć spory światopoglądowe i budować wspólny front przeciwko rozwojowi neoliberalnej wizji kapitalizmu. Z jednej strony to nie pozbawiony logicznych podstaw postulat, z drugiej strony jednak logika ta może prowadzić na manowce. Wyobraźmy sobie, że nie chodzi o mniejszości seksualne, a etniczne. Zgodnie z rozumowaniem redaktora Okraski należałoby np. nie prowadzić sporu ze środowiskami jawnie antysemickimi ( od razu zaznaczam, że chodzi mi o środowiska autentycznie antysemickie, a nie takie, którym się tę łatkę przykleja, ze względu na to, że na przykład krytykują politykę współczesnego Izraela) i traktować je jako sojusznika, o ile tylko swój antysemityzm łączą z retoryką socjalną. Czy na pewno jest to dla lewicy słuszna droga? Oczywiście wiem, że Okraska nie ma nic wspólnego z antysemityzmem ( o czym przekonująco niegdyś w Obywatelu pisał) ale jeśli mielibyśmy trzymać się konsekwentnie jego założeń, można by dojść do podobnych postulatów.
(Nie tylko) ekonomia, głupcze!
Tego ‘’głupcze’’, mam nadzieję, że Remigiusz Okraska nie weźmie do siebie, bo nie taki był mój zamiar. Chcę jednak zwrócić uwagę na pewne ograniczenia podejścia zgodnie z którym powinniśmy skoncentrować się na problemach ludzi wykluczonych ekonomicznie, zaś wobec mniejszości seksualnych lewica ( zwłaszcza na tym etapie społecznego rozwoju) nie ma już w zasadzie dalszych powinności. Polemizowałbym.
Faktycznie, niegdyś lewica zajmowała się głównie kwestią robotniczą. Jednak czy to wystarczający powód by nie rozszerzyć zainteresowań o nowe kwestie społeczne i inne grupy? Moim zdaniem to, że lewica wówczas zajmowała się kwestią robotniczą ( i ze w ogóle powstała) było wtórne wobec potrzeby systemowego przeciwdziałania krzywdzie i poszerzenia ludzkiej wolności i społecznej sprawiedliwości. Wobec powyższego, nie ma powodu utożsamiania lewicy z konkretnymi grupami społecznymi czy problemami, ale warto nadać temu bardziej uniwersalny wymiar i rozszerzyć je o nowe pojawiająca się sytuacje, w którym mamy do czynienia ze społeczną krzywdą.
Wprawdzie podzielam intuicję samego Okraski, że już sama poprawa warunków życia i budowa bardziej zintegrowanego, solidarnego społeczeństwa pośrednio podnosi poziom tolerancji w społeczeństwie( a przynajmniej zmniejsza poziom nietolerancji, gdyż ogranicza potencjał gniewu ekonomicznego, który może zostać kulturowo skanalizowany, przeciw ‘’odmieńcom’’). W tym sensie uważam, że środowisko Nowego Obywatela łącznie przysługuje się sprawie budowania bardziej tolerancyjnego i pluralistycznego społeczeństwa, mimo że nie umieszcza tego postulatu na swoich sztandarach.
Jednak, moim zdaniem, to nie wystarczy, podobnie jak nie wystarczy – co sugeruje Remigiusz Okraska - liczyć na długofalowe tendencje, które sprzyjają równouprawnieniu. Moim zdaniem liczenie na to, że ta sama sprawa się ureguluje, uzasadniania kwietyzm, bierność. A do tego czasu będzie jeszcze wiele cierpienia. Kiedy więc słyszę pogląd, że nie musimy nic robić, gdyż niemal samoistnie emancypacja nastąpi za jakiś czas, przypomina mi się wymowne zdanie Keynesa ‘’za jakiś czas.. wszyscy będziemy martwi’’.
Co więcej – i to być może będzie dla Okraski najciekawszy argument z mojego wywodu – skuteczne działania na rzecz równouprawnienia, pluralizmu tożsamościowego i tolerancji może, według mnie, wzmocnić walkę o prawa pracownicze i solidarny ład społeczny, a nie go osłabić. Jeden z najbardziej znanych w Europie badaczy stosunków przemysłowych, prof. Richard Hyman w tekście ‘’Oblicza starej i nowej solidarność’’, który opublikowaliśmy w jednym z ostatnich numerów Dialogu wskazywał, że solidarność związkowa ( a szerzej społeczna) musi być budowana nowym fundamencie, uwzględniając fakt, że tożsamość pracowników jest dziś znacznie bardziej zróżnicowana i hybrydalna.
Pracownicy zaś często mają wiele tożsamości oprócz pracowniczej i ruch związkowy powinien umieć wchłonąć tą wielość , przekraczając np. kulturowe zróżnicowania, ale nie przekreślając ich ( Dialog. Pismo Dialogu Społecznego, 4/2010(27). Posiłkując się tymi przemyśleniami, sądzę, że ruchowi pracowniczemu, a także autentycznie prospołecznej lewicy może więc służyć otwarcie się na kwestie tożsamościowe, na większą inkluzję także w tym zakresie.
Dla dobra wspólnego!
Problem ze skutecznością wykorzystania tego potencjału zdaje się wynikać nie tyle z tego że w ogóle podnosi się np. kwestie LGTB obok problemów ekonomicznych, ale że robi się to często nie w imię inkluzji do wspólnoty i kultury, tylko jakby w kontrze do niej. Nieraz można mieć wrażenie, że niektórzy zwolennicy emancypacji seksualnej, przeciwstawiają jednostkę i jej prawa wspólnocie ( oraz jej tradycyjnym instytucjom), zamiast zakorzeniać je w niej ( co byłoby moim zdaniem zgodne z aspiracjami i problemami przynajmniej części osób, które czują się w społeczeństwie marginalizowane ze względu na swoją orientację. Przecież, np.w postulacie sformalizowania związków partnerskich nie chodzi o to by zwalczyć instytucję rodziny, ale by rozszerzyć jej zakres ( a rozszerzenie to w żaden sposób nie uderzy w rodziny heteroseksualne). Zresztą podobnie jest z innymi ‘’tradycyjnymi’’ instytucjami. Kiedy się obserwuje się debatę publiczną można mieć wrażenie, że homoseksualizm i religia to są dwie sprzeczne światy. A przecież jest wiele osób wierzących wśród mniejszości homoseksualnych, które nie chcą walczyć z światopoglądem religijnym, ale go wyznawać i praktykować tak jak heterycy, jednocześnie nie musząc wypierać się własnej tożsamości seksualnej. Oczywiście nie chcę powiedzieć, że powinno się wyłącznie koncentrować na włączaniu wykluczonych do dominującej kulturę, a ją samą traktować bez krytycznie, jako granicę której nie można przekraczać. Chodzi o to by możliwość uczestnictwa w określonych praktykach społecznych ( oraz możliwość rezygnacji z nich) była związana z wyborem i potrzebami ludzi, a nie z ich orientacją czy innymi biologicznymi uwarunkowaniami.
Żeby była jasność, nie mam pretensji ani żalu, że akurat Nowy Obywatel nie podejmuje na swoich łamach tematyki LGBT ( na szczęście robi to wiele innych organizacji, choć brakuje mi w ich działaniach trochę argumentacji wspólnotowej, o której pisałem wyżej). Nie wiem jednak czemu ma służyć deprecjonowanie tych problemów i potrzeb jako rzekomo drugorzędnych? Myślę, że może to działać dla wielu osób o takiej orientacji nieco odpychająco względem naszego środowiska. Tym bardziej, że jak bardzo słusznie Okraska zauważył – osoby te mają prawo do nadmiernej wrażliwości na tym punkcie. Czy warto dystansować tych ludzi do nas, zamiast ich przyciągać. Czy nie warto ‘’Dla dobra wspólnego’’ jednak nieco lekceważącą postawę wobec problemów osób nieheteroseksualnych zrewidować?