2010-05-24 12:55:39
Zastanówmy się jak łatwo można byłoby pokonać wodę, gdyby każdy miał na własność fragment wału przeciwpowodziowego. Bardziej przedsiębiorczy obywatele mogliby na swojej części wałów organizować płatne piaskownice czy tarasy widokowe, a nawet pobierać opłaty od mieszkających w okolicy w zamian za to że nie rozmontują zabezpieczeń (zakaz ich likwidowania to niebezpieczny przejaw ingerowania w wolność przedsiębiorczości).
Niektóre fragmenty wałów mogłyby należeć nie, o zgrozo, do państwa, które zawsze jest gorszym gospodarzem, ale prywatnych firm. Jeśli kogoś by zalało, to firma taka z pewnością by upadła, a jej miejsce zajęłaby lepsza, skuteczniejsza.
Wolny rynek pokazuje również na ile skuteczna jest indywidualna praca. Wyobraźmy sobie, że każdy w czasie powodzi umacniałby własny fragment wału, korzystając przy tym z oferty jednego z wielu konkurencyjnych producentów worków oraz dostarczycieli pisaku. Firmy oferujące złe worki czy piasek, przyczyniające się do przerwania wałów, nie miałyby w przyszłości szans na wolnym rynku.
Wolnorynkowa walka z powodzią polegałaby również na wzywaniu konkurencyjnych straży pożarnych mających w ofercie np. pomoc przy umacnianiu zapór w zamian za umiarkowaną stawkę godzinową (konkurencja wymusza przecież obniżanie cen).
Tylko na karb przeżytków socjalistycznej mentalności należy złożyć fakt, że ludzie wciąż wolą przy okazji powodzi pracować wspólnie, za nic mając prywatna własność terenu i co gorsza nie licząc na żadne korzyści finansowe.
Politycy tacy jak Hanna Gronkiwiecz-Waltz zamieniający miasta w firmy, powinni obliczyć ile przeciętnego mieszkańca kosztuje, o zgrozo, utrzymywanie wałów przeciwpowodziowych, na które łożą również ci mieszkający z dala od rzek i zapewne nigdy nie muszący korzystać z ich ochrony.