2011-09-14 22:16:28
Parę dni temu spacerowałem z Ukochaną po Starej Ochocie, jednej z piękniejszych dzielnic mojej Warszawy. Kiedy przyglądaliśmy się wymarzonym domom, o których trudno nawet fantazjować nim pęknie cenowa bańka nieruchomości, mój wzrok natrafił na plakat z okładką numeru „Polityki”, której redakcja się tu mieści. Zapowiadał on artykuł nt. nowej klasy: prekariatu. Termin ów w uproszczeniu określa zatrudnionych na umowach śmieciowych, pozbawionych perspektyw i zabezpieczeń jakiegokolwiek typu. Jak większość młodych (60% początkujących pracowników zasuwa na umowach tego typu) mogę identyfikować się z tą klasą. Nie sądziłem, że dowiem się czegoś nowego, ale byłem ciekaw jak poczytny periodyk przedstawi to zagadnienie. Raport Młodzi 2011 czy niedawna afera z formami zatrudnienia w centrum Nowy Wspaniały Świat prowadzonym przez „Krytykę Polityczną” spopularyzowały temat, wykraczając poza media lewicowe. To cieszy, bo zjawisko jest powszechne, jego skala rośnie, a trudno oczekiwać pomocy od instytucji zajmujących się rynkiem pracy, gdy w mniejszym czy większym stopniu kieruje nimi dogmatyzm gloryfikujący elastyczność. Nawet związkom zawodowym zdarza się wpychać własnych pracowników w grono przedstawicieli prekariatu!
Autor artykułu Prekariusze wszystkich krajów łączcie się nie dokonuje wielkich odkryć, ale wskazuje na powszechność zjawiska, krótko je opisując. Wawrzyniec Smoczyński pozytywnie zaskakuje wytykając autorom Młodych 2011 iż mimo opisu fatalnej sytuacji Polaków poniżej 35 r.ż., nie rezygnują z postulatu uelastyczniania rynku pracy. „Żałosne trzydziestolecie”, jak nazywa okres triumfu neoliberalizmu Michel Husson i dwudziestolecie polskiego turbokapitalizmu, nie inspirują badaczy do zrozumienia, że elastyczność skutkuje pogłębieniem dysproporcji oraz utrudnieniem przenikalności klasowej. Dzisiejsza, młoda generacja będzie prawdopodobnie pierwszą po wojnie, której będzie żyło się trudniej niż jej rodzicom.
Recepty lewicowe są jednak niebezpieczne i nawet porażka rynkowego fetyszyzmu nie jest w stanie przerwać jego hegemonii. Smoczyński hołduje w istocie tej ideologii, ponieważ dostrzegając problem i rozumiejąc jego przyczyny… sugeruje rozwiązania w myśl tej samej doktryny. Ekspertem, którego recepty kierują tekstem jest prof. Guy Standing. Brytyjski ekonomista proponuje wprowadzenie dochodu powszechnego. Brzmi to jak socjalistyczna utopia, ale w rzeczywistości jest jej antytezą. Dochód powszechny (inaczej: podstawowy) to postulat zapewnienia minimalnego wynagrodzenia wszystkim obywatelom. Ów uniwersalny zasiłek nie oznacza, choć te pojęcia bywają mylone, dochodu gwarantowanego, będącego swoistą płacą minimalną, którą dostaniemy nawet jeżeli szef będzie odmawiać nam etatu.
Dochód gwarantowany uczyni dla pracodawców nieopłacalnym stosowanie alternatywnych form zatrudnienia, a zatrudnionym pozwoli korzystać z takich dobrodziejstw jak płatne urlopy. To sposób walki z dumpingiem płacowym, niekolidujący jakkolwiek z postulatem uspołecznienia usług czy redystrybucji dochodów. Cóż natomiast oferują w zamian entuzjaści dochodu podstawowego? Klasyczną dla wolorynkowców obsesję utowarowienia: likwidację większości świadczeń na rzecz ograniczonego zasiłku dla wszystkich. Czy można wierzyć, że to zadziała? Należy oczekiwać, iż takie wynagrodzenie ulokuje się na poziomie utrudniającym wyjście z ubóstwa. Podzieli los polskich progów uprawniających do pomocy społecznej. Nie zmieniono ich od 2004 r., co oznacza, że większość biednych nie ma prawa do pomocy, albowiem w myśl sztywnych regulacji są za mało biedni.
Lewica mówi o uspołecznieniu, bo tylko ono daje równość. Zapewniając bezpłatną służbę zdrowia dajemy ten sam poziom usług wszystkim, z kolei gdyby każdy otrzymywał uniwersalny zasiłek, organizacją medyczną miałyby zająć się instytucje komercyjne. Wolny rynek zmotywowałby je do uzależnienia jakości od cen. Biedni nie mogliby pokryć tych kosztów, co bogatsi, a z pewnością niezależnie od modelu ekonomicznego zawsze będzie istnieć warstwa biednych. Dochód podstawowy zrzuci z pracodawców wszelką odpowiedzialność i podatki finansujące system o solidarnościowym charakterze. Standing chwali się, że pod koniec życia pomysł dochodu powszechnego poparł Milton Friedman. Nic dziwnego, to koncepcja neoliberalna, totalne utowarowienie. A Friedman to nie autorytet, tylko raczej lampka ostrzegawcza dla słuszności czegokolwiek.
Tymczasem PO podnosi płacę minimalną do 1500 zł. Neoliberałowie mają rację mówiąc, że to kiełbasa wyborcza: rok temu ramię w ramię z pracodawcami rząd złamał ustalenia Komisji Trójstronnej, ograniczając wzrost tego wynagrodzenia. Na szczęście kiełbasa to dobry zbieg okoliczności: pracownicy na etatach dostaną małe podwyżki. Głównonurtowi ekonomiści („Gazeta Wyborcza” pominęłaby wyraz głównonurtowi) sugerują, że podwyższanie płacy minimalnej zniechęci pracodawców do zatrudniania kogokolwiek. Innymi słowy mówią, że to normalka harować za 1386 zł jak jest obecnie. W praktyce nawet gdy płace były niższe niż obecnie, chętnie obchodzono i ówczesne, żenująco niskie progi przy pomocy umów śmieciowych. Wyższa płaca nikogo nie zaboli, natomiast niektórym da przywileje. Mówienie, że biednym będzie teraz gorzej jest argumentem klasy błagań Jeremiego Mordasiewicza i jego zatroskanych przyjaciół w perfekcyjnie skrojonych garniturach, postulujących obniżenie emerytur uprzywilejowanym grupom zawodowym w imię równości (sic!). Owszem, jak zabierzemy jednym, a nic nie damy drugim, to dysproporcje się zmniejszą. Ale może jednak lepiej byłoby nic nikomu nie zabierać, a uboższym dodać? Ktoś zyska, nikt nie straci: jak w przypadku podwyżki płacy minimalnej.
Autor artykułu Prekariusze wszystkich krajów łączcie się nie dokonuje wielkich odkryć, ale wskazuje na powszechność zjawiska, krótko je opisując. Wawrzyniec Smoczyński pozytywnie zaskakuje wytykając autorom Młodych 2011 iż mimo opisu fatalnej sytuacji Polaków poniżej 35 r.ż., nie rezygnują z postulatu uelastyczniania rynku pracy. „Żałosne trzydziestolecie”, jak nazywa okres triumfu neoliberalizmu Michel Husson i dwudziestolecie polskiego turbokapitalizmu, nie inspirują badaczy do zrozumienia, że elastyczność skutkuje pogłębieniem dysproporcji oraz utrudnieniem przenikalności klasowej. Dzisiejsza, młoda generacja będzie prawdopodobnie pierwszą po wojnie, której będzie żyło się trudniej niż jej rodzicom.
Recepty lewicowe są jednak niebezpieczne i nawet porażka rynkowego fetyszyzmu nie jest w stanie przerwać jego hegemonii. Smoczyński hołduje w istocie tej ideologii, ponieważ dostrzegając problem i rozumiejąc jego przyczyny… sugeruje rozwiązania w myśl tej samej doktryny. Ekspertem, którego recepty kierują tekstem jest prof. Guy Standing. Brytyjski ekonomista proponuje wprowadzenie dochodu powszechnego. Brzmi to jak socjalistyczna utopia, ale w rzeczywistości jest jej antytezą. Dochód powszechny (inaczej: podstawowy) to postulat zapewnienia minimalnego wynagrodzenia wszystkim obywatelom. Ów uniwersalny zasiłek nie oznacza, choć te pojęcia bywają mylone, dochodu gwarantowanego, będącego swoistą płacą minimalną, którą dostaniemy nawet jeżeli szef będzie odmawiać nam etatu.
Dochód gwarantowany uczyni dla pracodawców nieopłacalnym stosowanie alternatywnych form zatrudnienia, a zatrudnionym pozwoli korzystać z takich dobrodziejstw jak płatne urlopy. To sposób walki z dumpingiem płacowym, niekolidujący jakkolwiek z postulatem uspołecznienia usług czy redystrybucji dochodów. Cóż natomiast oferują w zamian entuzjaści dochodu podstawowego? Klasyczną dla wolorynkowców obsesję utowarowienia: likwidację większości świadczeń na rzecz ograniczonego zasiłku dla wszystkich. Czy można wierzyć, że to zadziała? Należy oczekiwać, iż takie wynagrodzenie ulokuje się na poziomie utrudniającym wyjście z ubóstwa. Podzieli los polskich progów uprawniających do pomocy społecznej. Nie zmieniono ich od 2004 r., co oznacza, że większość biednych nie ma prawa do pomocy, albowiem w myśl sztywnych regulacji są za mało biedni.
Lewica mówi o uspołecznieniu, bo tylko ono daje równość. Zapewniając bezpłatną służbę zdrowia dajemy ten sam poziom usług wszystkim, z kolei gdyby każdy otrzymywał uniwersalny zasiłek, organizacją medyczną miałyby zająć się instytucje komercyjne. Wolny rynek zmotywowałby je do uzależnienia jakości od cen. Biedni nie mogliby pokryć tych kosztów, co bogatsi, a z pewnością niezależnie od modelu ekonomicznego zawsze będzie istnieć warstwa biednych. Dochód podstawowy zrzuci z pracodawców wszelką odpowiedzialność i podatki finansujące system o solidarnościowym charakterze. Standing chwali się, że pod koniec życia pomysł dochodu powszechnego poparł Milton Friedman. Nic dziwnego, to koncepcja neoliberalna, totalne utowarowienie. A Friedman to nie autorytet, tylko raczej lampka ostrzegawcza dla słuszności czegokolwiek.
Tymczasem PO podnosi płacę minimalną do 1500 zł. Neoliberałowie mają rację mówiąc, że to kiełbasa wyborcza: rok temu ramię w ramię z pracodawcami rząd złamał ustalenia Komisji Trójstronnej, ograniczając wzrost tego wynagrodzenia. Na szczęście kiełbasa to dobry zbieg okoliczności: pracownicy na etatach dostaną małe podwyżki. Głównonurtowi ekonomiści („Gazeta Wyborcza” pominęłaby wyraz głównonurtowi) sugerują, że podwyższanie płacy minimalnej zniechęci pracodawców do zatrudniania kogokolwiek. Innymi słowy mówią, że to normalka harować za 1386 zł jak jest obecnie. W praktyce nawet gdy płace były niższe niż obecnie, chętnie obchodzono i ówczesne, żenująco niskie progi przy pomocy umów śmieciowych. Wyższa płaca nikogo nie zaboli, natomiast niektórym da przywileje. Mówienie, że biednym będzie teraz gorzej jest argumentem klasy błagań Jeremiego Mordasiewicza i jego zatroskanych przyjaciół w perfekcyjnie skrojonych garniturach, postulujących obniżenie emerytur uprzywilejowanym grupom zawodowym w imię równości (sic!). Owszem, jak zabierzemy jednym, a nic nie damy drugim, to dysproporcje się zmniejszą. Ale może jednak lepiej byłoby nic nikomu nie zabierać, a uboższym dodać? Ktoś zyska, nikt nie straci: jak w przypadku podwyżki płacy minimalnej.