2012-07-24 01:06:57
Po powrocie z Berlina jeszcze bardziej umocniła się moja wiara w multikulturalizm. Okolice stacji Pankstrasse, gdzie mieszkał nasz gospodarz, wyróżnia duża liczba muzułmanów. Wyjątkowo dobitnie pokazuje to, że dylematy wobec multikulturalizmu nie mają już sensu, on stał się tu już bowiem nieodwracalnym faktem.
Turków i Kurdów widać dosłownie wszędzie, a część wyposażenia miejscowego Lidla stanowi np. ayran (turecki napój na bazie jogurtu). Muzułmanie przerażają głównie przez zbiór islamofobicznych stereotypów, na co dzień widuje się zupełnie co innego. Osobiście kojarzą mi się przede wszystkim z pracowitymi ludźmi. Zupełnie inaczej niż Polacy, drudzy najczęściej napotykani obcokrajowcy. Już pierwszego dnia widzieliśmy z przyjaciółmi awanturę wywołaną przez wściekłego, polskiego pijaka, który stekiem najgorszych inwektyw obrzucał niemiecką kasjerkę dyskontu w pobliżu Alexanderplatz. Kiedy biwakowaliśmy nieopodal Katedry, dwóch polskich ćpunów zaczepiało nas seksistowskimi dowcipami. Zasadniczo to Polacy przeważali wśród napotykanych agresywnych osób i bezdomnych. Przez 5 dni z podobnymi zachowaniami ze strony muzułmanów nie miałem okazji się spotkać.
Ledwie co minął 22 lipca, ponura data w historii europejskiego multikulturalizmu. Najłatwiej kojarzymy ją z manifestem PKWN. Dzisiaj wspomnienie aktu założycielskiego Polski ludowej wywołuje u większości osób rozbawienie. Zamiast naigrywać się (nie zawsze słusznie) z jej historii powinniśmy jednak pamiętać zwłaszcza dwie inne daty.
W 1942 r. tego dnia rozpoczęto likwidację warszawskiego getta. W krótkim czasie starto w proch 300 tys. moich krajan: 50 tys. wymordowano na miejscu, ćwierć miliona wysłano do obozu zagłady w Treblince. Grupa etniczna o kilkusetletniej tradycji, która przyczyniała się do rozwoju i kolorytu mojego miasta, została unicestwiona w ramach zorganizowanej na fordystowski sposób masowej kaźni. Czasem mówi się, że dzięki żelaznej ręce Stalina i powojennym przesiedleniom jednolita etnicznie Polska uniknęła krwawego losu Bałkan. Być może i tak było, może są to jednak tylko gdybania. Z pewnością natomiast zamordowanie wielokulturowej mozaiki mojego miasta nie zapewniło mu harmonii. Dopiero dzisiaj podnosi się ono z kolan, wciąż pełne ułomności, po wieloletnim chaosie w przestrzeni publicznej. W dalszym ciągu sprzyja wybranym, ze swoimi horrendalnymi cenami nieruchomości i dzikim kapitalizmem, którego najbardziej dobitnym przejawem są bezwzględni kamienicznicy. Dzięki kruczkom prawnym, zastraszaniu i innym wymuszeniom, depczą ludzką godność, przypominając, że mieszkanie w dalszym ciągu jest niestety tylko towarem, a nie prawem.
Jest też data świeższa. Raptem rok temu Anders Breivik, biały, chrześcijański fanatyk, mordował uczestników zjazdu norweskiej, socjaldemokratycznej młodzieżówki. Słynny mógłby być artykuł Bartosza Węglarczyka z następnego dnia w „Wyborczej”. W wydaniu zamkniętym jeszcze przed ujawnieniem tożsamości zamachowca, w tekście na pół strony pisał on, że morderca z wyspy Utoya i centrum Oslo jest prawdopodobnie powiązany z jednym z kontrowersyjnych, islamskich duchownych zamieszkałych w Norwegii. Artykuł mógłby być słynny, ale taki oczywiście nie jest. Zbyt psułby tak wygodną dla żądnych sensacji mediów islamofobiczną łatkę. Wyczyny prawicowego fanatyka przypomniał zresztą świeżo co inny morderca. W Denver w Stanach Zjednoczonych, topiących biliony dolarów w okupacji państw Bliskiego Wschodu, w świątyni konsumpcji podczas premiery hollywoodzkiego filmu, inny „rodowity” przedstawiciel „cywilizacji zachodniej” doprowadził do kolejnej rzezi.
Czy nadal pękacie ze strachu przed zderzeniem cywilizacji? Zamiast zajmować się pierdołami napędzającymi kompleks militarno-przemysłowy, jedźcie lepiej do Berlina. W mojej ukochanej Nowej Galerii Narodowej świetna wystawa prezentuje obfite zbiory tej placówki wspaniałej tak ze względu na kolekcję, jak i architekturę jej gmachu, pochodzące z lat 1945-68. Prace z tego ostatniego roku pokazane są zresztą w ramach oddzielnej ekspozycji, która zestawia szereg realizacji nie zawsze motywowanych wielką polityką, ukazując żar ówczesnego, rewolucyjnego nastroju.
Warto wpaść też do libańskiego kebapa Maroush na Kreuzbergu przy Adalbertstraße 93, nieopodal stacji metra Kotbusser Tor. Za znośne dla polskiej kieszeni 3 euro można zjeść tu przepyszne halloumi (grillowane kotlety serowe z mleka koziego i owczego), podane z dodatkiem świeżych warzyw i znakomitego, sezamowego sosu tahini. Zupełnie innego od znanych w Polsce plastikowych sosów czosnkowych, wyciskanych z tajemniczych butelek. Coś praktycznie nieosiągalnego w spolszczonych kebabach, pisanych przez dwa „b” właśnie. Przed dwoma laty widziałem w warszawskim Makro cały zwój mięsa kebabowego za 7 zł. Aż tak polska inflacja nie pogalopowała, żeby narobić smaku.
A islamofobów i innych współczesnych rasistów zostawcie z naszą rdzennie zachodnią, żywnością genetycznie modyfikowaną i jednolitą rasowo reprezentacją piłkarską, która na Euro 2012 „otarła się o podium w grupie”.
Turków i Kurdów widać dosłownie wszędzie, a część wyposażenia miejscowego Lidla stanowi np. ayran (turecki napój na bazie jogurtu). Muzułmanie przerażają głównie przez zbiór islamofobicznych stereotypów, na co dzień widuje się zupełnie co innego. Osobiście kojarzą mi się przede wszystkim z pracowitymi ludźmi. Zupełnie inaczej niż Polacy, drudzy najczęściej napotykani obcokrajowcy. Już pierwszego dnia widzieliśmy z przyjaciółmi awanturę wywołaną przez wściekłego, polskiego pijaka, który stekiem najgorszych inwektyw obrzucał niemiecką kasjerkę dyskontu w pobliżu Alexanderplatz. Kiedy biwakowaliśmy nieopodal Katedry, dwóch polskich ćpunów zaczepiało nas seksistowskimi dowcipami. Zasadniczo to Polacy przeważali wśród napotykanych agresywnych osób i bezdomnych. Przez 5 dni z podobnymi zachowaniami ze strony muzułmanów nie miałem okazji się spotkać.
Ledwie co minął 22 lipca, ponura data w historii europejskiego multikulturalizmu. Najłatwiej kojarzymy ją z manifestem PKWN. Dzisiaj wspomnienie aktu założycielskiego Polski ludowej wywołuje u większości osób rozbawienie. Zamiast naigrywać się (nie zawsze słusznie) z jej historii powinniśmy jednak pamiętać zwłaszcza dwie inne daty.
W 1942 r. tego dnia rozpoczęto likwidację warszawskiego getta. W krótkim czasie starto w proch 300 tys. moich krajan: 50 tys. wymordowano na miejscu, ćwierć miliona wysłano do obozu zagłady w Treblince. Grupa etniczna o kilkusetletniej tradycji, która przyczyniała się do rozwoju i kolorytu mojego miasta, została unicestwiona w ramach zorganizowanej na fordystowski sposób masowej kaźni. Czasem mówi się, że dzięki żelaznej ręce Stalina i powojennym przesiedleniom jednolita etnicznie Polska uniknęła krwawego losu Bałkan. Być może i tak było, może są to jednak tylko gdybania. Z pewnością natomiast zamordowanie wielokulturowej mozaiki mojego miasta nie zapewniło mu harmonii. Dopiero dzisiaj podnosi się ono z kolan, wciąż pełne ułomności, po wieloletnim chaosie w przestrzeni publicznej. W dalszym ciągu sprzyja wybranym, ze swoimi horrendalnymi cenami nieruchomości i dzikim kapitalizmem, którego najbardziej dobitnym przejawem są bezwzględni kamienicznicy. Dzięki kruczkom prawnym, zastraszaniu i innym wymuszeniom, depczą ludzką godność, przypominając, że mieszkanie w dalszym ciągu jest niestety tylko towarem, a nie prawem.
Jest też data świeższa. Raptem rok temu Anders Breivik, biały, chrześcijański fanatyk, mordował uczestników zjazdu norweskiej, socjaldemokratycznej młodzieżówki. Słynny mógłby być artykuł Bartosza Węglarczyka z następnego dnia w „Wyborczej”. W wydaniu zamkniętym jeszcze przed ujawnieniem tożsamości zamachowca, w tekście na pół strony pisał on, że morderca z wyspy Utoya i centrum Oslo jest prawdopodobnie powiązany z jednym z kontrowersyjnych, islamskich duchownych zamieszkałych w Norwegii. Artykuł mógłby być słynny, ale taki oczywiście nie jest. Zbyt psułby tak wygodną dla żądnych sensacji mediów islamofobiczną łatkę. Wyczyny prawicowego fanatyka przypomniał zresztą świeżo co inny morderca. W Denver w Stanach Zjednoczonych, topiących biliony dolarów w okupacji państw Bliskiego Wschodu, w świątyni konsumpcji podczas premiery hollywoodzkiego filmu, inny „rodowity” przedstawiciel „cywilizacji zachodniej” doprowadził do kolejnej rzezi.
Czy nadal pękacie ze strachu przed zderzeniem cywilizacji? Zamiast zajmować się pierdołami napędzającymi kompleks militarno-przemysłowy, jedźcie lepiej do Berlina. W mojej ukochanej Nowej Galerii Narodowej świetna wystawa prezentuje obfite zbiory tej placówki wspaniałej tak ze względu na kolekcję, jak i architekturę jej gmachu, pochodzące z lat 1945-68. Prace z tego ostatniego roku pokazane są zresztą w ramach oddzielnej ekspozycji, która zestawia szereg realizacji nie zawsze motywowanych wielką polityką, ukazując żar ówczesnego, rewolucyjnego nastroju.
Warto wpaść też do libańskiego kebapa Maroush na Kreuzbergu przy Adalbertstraße 93, nieopodal stacji metra Kotbusser Tor. Za znośne dla polskiej kieszeni 3 euro można zjeść tu przepyszne halloumi (grillowane kotlety serowe z mleka koziego i owczego), podane z dodatkiem świeżych warzyw i znakomitego, sezamowego sosu tahini. Zupełnie innego od znanych w Polsce plastikowych sosów czosnkowych, wyciskanych z tajemniczych butelek. Coś praktycznie nieosiągalnego w spolszczonych kebabach, pisanych przez dwa „b” właśnie. Przed dwoma laty widziałem w warszawskim Makro cały zwój mięsa kebabowego za 7 zł. Aż tak polska inflacja nie pogalopowała, żeby narobić smaku.
A islamofobów i innych współczesnych rasistów zostawcie z naszą rdzennie zachodnią, żywnością genetycznie modyfikowaną i jednolitą rasowo reprezentacją piłkarską, która na Euro 2012 „otarła się o podium w grupie”.